Srebrna zajęczyca i inne baśnie - Guido Gozzano (pedagogiczna biblioteka txt) 📖
Guido Gozzano jest w historii literatury włoskiej znany przede wszystkim jako poeta. Niewielu zaś wie, że był także autorem baśni i opowiastek, napisanych w latach 1909–1914 z myślą o najmłodszych czytelnikach i opublikowanych najpierw na łamach czasopism „Corriere dei piccoli” („Kurier dziecięcy”) i „Adolescenza” („Młodość”).
Srebrna zajęczyca i inne baśnie to wybór 18 baśni, wśród których Czytelnicy znajdą historię o księżniczce Nazzarenie, uwięzionej w ciele tytułowej srebrnej zajęczycy; o niemożliwej miłości Pierwiosnka i księżniczki Śnieżynki czy o zaczarowanej tańczącej, śpiewającej i grającej wodzie, która pomoże zdjąć urok z króla, ojca trzech pięknych księżniczek zamienionych w wieprze. Sześć z nich zostało zilustrowanych przez Adama Kołakowskiego — to pierwsza książka z ilustracjami udostępniona na Wolnych Lekturach.
- Autor: Guido Gozzano
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Srebrna zajęczyca i inne baśnie - Guido Gozzano (pedagogiczna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Guido Gozzano
Pewnego dnia, podczas konnej przejażdżki przez miasto, zobaczył na balkonie jedyną córkę króla. Zdawało mu się, że księżniczka słodko się do niego uśmiecha. Znajdowała się jednak pod czujnym okiem dam dworu, paziów oraz rycerzy.
Następnego dnia Szczęśliwiec znów przejeżdżał obok królewskich balkonów. Księżniczka, wciąż przebywająca w otoczeniu swoich dam dworu, po raz kolejny posłała mu delikatny uśmiech.
Młodzieniec zakochał się w niej bez pamięci. Pewnej księżycowej nocy stał oparty o balustradę na jednym ze swoich wiszących ogrodów, z których rozciągał się widok na całe miasto.
— Może świeczka spełniłaby również to życzenie...
Długo zastanawiał się, jak je wypowiedzieć.
— Świeczko, piękna świeczko, spraw, aby księżniczka stała się niewidzialna i aby w mgnieniu oka przeniosła się do mojego ogrodu.
Szczęśliwiec czekał, a serce biło mu jak oszalałe...
I oto nagle w ogrodzie pojawiła się królewna, była ubrana w białą tunikę i miała potargane włosy.
— Pomocy! Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś?
Biedaczka nie mogła dojść do siebie, cała się jeszcze trzęsła po tym, jak jakaś dziwna siła zabrała ją z łóżka i niosła w powietrzu. Szczęśliwiec ukląkł przed księżniczką, całując rąbek jej tuniki.
— To ja jestem tym rycerzem, który codziennie przejeżdża pod twoim balkonem, królewno. Nie zrobiłem tego w złej wierze, chciałem tylko z tobą porozmawiać.
Szczęśliwiec wyznał królewnie miłość i oznajmił, że chciałby stawić się przed obliczem króla i prosić go o jej rękę.
— Proszę, nie rób tego! Mój ojciec cię nienawidzi, ponieważ jesteś od niego silniejszy i bogatszy! Jeśli zjawiłbyś się w zamku, niezwłocznie kazałby cię zabić.
Od tamtego wieczoru Szczęśliwiec bardzo często przenosił królewnę Nazzarenę do swoich ogrodów.
A ona zjawiała się na wezwanie narzeczonego, niczym objawienie, już nie blada i przestraszona jak za pierwszym razem, lecz uśmiechnięta. Zakochani spacerowali pośród palm, wśród róż i jaśminu, patrzyli na pogrążone we śnie miasto. O świcie chłopiec wypowiadał życzenie, a zielona świeczka przenosiła królewnę z powrotem do jej komnat. I po kilku chwilach dziewczyna znajdowała się w swoim alabastrowym łożu. Niestety jedna zła służąca zauważyła, że Nazzarena znika nocami, i o wszystkim doniosła królowi.
— Jeśli to nieprawda, rozkażę cię powiesić — pogroził służącej surowy król.
— Wasza Wysokość, przekonasz się na własne oczy — odpowiedziała.
Następnego wieczora król ukrył się za zasłonami i przyglądał się śpiącej córce.
I oto o północy usłyszał dobiegający z oddali głos:
— Świeczko, piękna świeczko, przynieś mi Nazzarenę!
Nagle księżniczka stała się niewidzialna, a okno otworzyło się jak zaczarowane. Król wpadł we wściekłość.
A gdy o świcie Nazzarena na powrót spała w swoim łóżku, ojciec złapał ją za złote warkocze i zapytał:
— Gdzie byłaś, niewdzięcznico?
— Tutaj, w moim łóżku. Spałam całą noc, ojcze.
Król uspokoił się i powiedział:
— A więc to na pewno klątwa, o której sama nie wiesz. Już ja się tym zajmę.
Król zasięgnął rady u pewnego czarnoksiężnika, który rzekł mu tak:
— Jest tylko jeden sposób na rozwiązanie tej zagadki, Wasza Wysokość. Do szat królewny przyczep dziurawą sakiewkę z mąką, wtedy o świcie znajdziemy ślady jej wędrówki.
Służka pomogła królowi zawiesić dziurawą sakiewkę z mąką na nocnej koszuli królewny. O świcie natomiast władca zwołał zbrojnych, dobył miecza i ruszył po cienkich, białych śladach widocznych na drodze... aż dotarł do pałacu tajemniczego przybysza.
Wpadł z impetem do komnaty, w której spał Szczęśliwiec. Zanim młodzieniec zdążył poprosić o pomoc magiczną świeczkę, król polecił go związać, przenieść do zamku i wrzucić do lochu, gdzie miał oczekiwać na wyrok.
Król skazał chłopca na śmierć. W dniu wykonania wyroku wszyscy mieszkańcy królestwa zgromadzili się na głównym placu. Na balkonach zamku królewskiego stała rodzina królewska: król, królowa oraz blada i przerażona królewna.
Szczęśliwiec spokojnie wszedł na szafot.
Rzekł do niego kat:
— Zgodnie z panującym w królestwie obyczajem, możesz wypowiedzieć w obliczu Jego Królewskiej Mości swoje ostatnie życzenie.
— Chciałbym, aby przyniesiono mi małą, zieloną świeczkę, którą zostawiłem w komnacie. Znajdziecie ją w szkatułce z kości słoniowej. To droga mi pamiątka, chciałbym ją ucałować przed śmiercią.
— Zgadzam się — powiedział król.
Wówczas jeden z paziów na rozkaz króla przyniósł szkatułkę z kości słoniowej i wręczył ją Szczęśliwcowi, który na oczach zgromadzonych wyciągnął z niej zieloną świeczkę, zapalił ją i szeptem rzekł:
— Świeczko, piękna świeczko, niechaj wszyscy zebrani tu ludzie, wszyscy królewscy poddani, z wyjątkiem królewny, zapadną się pod ziemię aż po samą brodę!
I oto cały lud, świta, król i królowa w mgnieniu oka zapadli się pod ziemię.
Całe miasto — plac i wszystkie ulice — pokryło się głowami, które wytrzeszczały oczy i wołały o pomoc. Pośród niezliczonych, ciemnowłosych, jasnowłosych, łysych i siwych głów Szczęśliwiec dostrzegł zwieńczoną koroną i odwracającą się to w lewo, to w prawo głowę władcy, który żądał od swoich poddanych, by go odkopali. Jednakże w całym jego królestwie nie było nikogo, kto mógłby go uwolnić!
Szczęśliwiec wziął Nazzarenę pod rękę i podszedł do głowy króla.
— Królu, mam zaszczyt prosić cię o rękę królewny Nazzareny.
Władca spojrzał na młodzieńca wściekłym wzrokiem i milczał.
— Jeżeli zamierzasz milczeć, jeszcze dzisiaj wyjadę z królewną i zostawię was i waszych poddanych przysypanych ziemią aż po samą brodę.
Król popatrzył na Szczęśliwca, dostrzegł w nim młodego i pięknego chłopca, pomyślał, że ten młodzieniec jest od niego silniejszy i bogatszy, byłby zatem jego godnym następcą.
— Wasza Wysokość, proszę o rękę twojej córki.
— Zgadzam się — westchnął król.
— Przyrzekasz?
— Przyrzekam.
Za sprawą magicznej świeczki Szczęśliwiec zwrócił wolność wszystkim poddanym. Jeszcze tego samego dnia, zamiast wykonać okrutną karę, wyprawiono huczne wesele.
Przekład — Katarzyna Górka
Dziś, gdy atmosfera chrześcijańskiego pokoju obleka całą ziemię, moja nękana zmęczeniem wyobraźnia nie wyczaruje magicznych opowieści, których bohaterami byłyby ogry, wróżki czy gnomy. Przytoczę wam za to baśń zasłyszaną niegdyś w święta Bożego Narodzenia od mojej drogiej nieboszczki gosposi, kiedy tak jak wy, moi mali przyjaciele, byłem jeszcze dzieckiem.
Wsłuchany w opowieść owej poczciwej staruszki spoglądałem przez okno na szare niebo i rozciągający się pod nim zimowy krajobraz, oczami wyobraźni wypatrując czerwonej szaty Pana Jezusa porzuconej na torach tramwajowych, oświetlonych ulicznymi latarniami.
W czasach, kiedy Jezus chodził jeszcze po naszej ziemi i przywdziewał różne szaty — wszystko po to, by zawstydzać grzeszników i wspomagać potrzebujących — żył sobie w pewnym miasteczku wieśniak, który po śmierci żony został sam z gromadką dzieci, zbyt małych jeszcze, by mogły same zarabiać na własne utrzymanie.
Nadeszła Wigilia Bożego Narodzenia i Fortunato — bo tak właśnie nazywał się nasz bohater — siedział strapiony i pogrążony w myślach w progu swojego domu. Nie miał pieniędzy ani pracy, nie wiedział też, jak wyżywić swoje potomstwo.
Gdy słyszał dobiegające z wnętrza chaty wrzaski głodnych dzieci, zatykał uszy i opuszczał głowę aż na kolana, a serce mu się z bólu krajało.
— Nad czym tak rozmyślasz, dobry człowieku? Co cię trapi?
Fortunato ożywił się, podniósł głowę i zobaczył przed sobą nieznajomego mężczyznę.
— Moje dzieci głodują, nie mam co włożyć do garnka. Jestem bez pracy, nie wiem, jak sobie poradzić!
— Jeśli chcesz, możesz pracować dla mnie, sowicie cię wynagrodzę.
— Czego mógłbym chcieć więcej, mój panie!
— A zatem jutro z samego rana pójdziesz na polanę i przytniesz wrzosy, a ja o zachodzie słońca przyniosę ci zapłatę.
— Panie, chyba zapomniałeś, że jutro jest Boże Narodzenie, najświętszy dzień w roku. Ale pojutrze z zapałem zabiorę się do pracy.
— Chyba się nie zrozumieliśmy... Coś mi się wydaje, że wcale nie jesteś tak ubogi, jak mówisz.
— Bóg mi świadkiem, że umieram z głodu!
— Zrób zatem, co mówię.
Wówczas Fortunato usłyszał dobiegające z wnętrza chaty błagalne jęki głodnych dzieci.
— Dobrze! Zrobię, co zechcesz, dla dobra moich dzieci. A Bóg z pewnością mi wybaczy!
— Idź zatem jutro na wrzosowisko, a o zachodzie słońca zjawię się z pieniędzmi.
I nieznajomy zniknął.
Nazajutrz Fortunato zbudził się skoro świt, jak co dzień odmówił pacierz, zanurzył palce w wodzie święconej i starannie się przeżegnał. Przez chwilę trawiły go wątpliwości, aż w końcu wziął kosę i udał się na wrzosowisko.
Pracował przez cały dzień, a z miasteczka od czasu do czasu docierały niesione wiatrem dźwięki radosnej melodii wygrywanej przez kościelne dzwony.
— Dobry Bóg z pewnością mi wybaczy...
Pracował dalej niestrudzenie, ścięte gałązki kładł w jednym miejscu i po cichu się modlił.
Było to Boże Narodzenie bez śniegu, mroźne acz pogodne. Słońce chowało się już za horyzont i żegnało ogniste niebo, gdy Fortunato odłożył sierp, zmęczony usiadł na kamieniu i czekał. Po nieznajomym jednak ani widu, ani słychu.
Fortunato zaczął się niepokoić, gdy oto nagle usłyszał dziwny trzask, a wkrótce potem dostrzegł w mroku jasną poświatę. Zerwał się na równe nogi, gdyż zauważył, że wiązki ściętego przez niego wrzosu skwierczały w ogniu. Na próżno próbował ugasić płomienie, w ciągu kilku sekund cała jego praca zamieniła się w popiół.
— Och! Co za nieszczęście! Pracowałem w pocie czoła i o pustym żołądku od świtu do nocy, zbezcześciłem dzień święty i oto zostałem bez niczego, jeszcze uboższy niż przedtem.
— Nie smuć się, dobry człowieku! Nie smuć się!
Fortunato odwrócił się zaskoczony i ujrzał stojącego w cieniu człowieka, który spoglądał na niego przyjaźnie.
Biedaczyna powiedział mu o swoim nieszczęściu.
— Przyznaję, popełniłem błąd, zrobiłem to, bo moje dzieci umierają z głodu... Bardziej jednak niż głodem i próżnym wysiłkiem martwię się, że wykonaną dziś pracą zbezcześciłem ten święty dzień...
Nieznajomy ujął jego dłoń, przyjrzał mu się uważnie, po czym łagodnym tonem rzekł:
— Odrzuć swe smutki. Wynagrodzę ci twój trud. I to jeszcze szczodrzej. Idź do domu, a znajdziesz tam należną zapłatę. Zarobione pieniądze postaraj się wydać jak najlepiej. I niech twoja sakiewka i drzwi twojego domu nigdy nie zamykają się przed cudzym nieszczęściem.
Po tych słowach nieznajomy zniknął.
Fortunato nie dowierzał zbytnio zasłyszanym obietnicom. Wszystko wydawało mu się zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Pełen obaw udał się czym prędzej do domu. Jednak to, co zobaczył z oddali, wprawiło go w osłupienie. Stał i przecierał oczy z niedowierzania. Myślał, że to sen.
Zamiast starej chaty zza drzew wyrastała piękna rezydencja, której okna biły mocnym światłem pośród tej pogodnej nocy. Roześmiane dzieci wyczekiwały w drzwiach powrotu ojca. Kiedy Fortunato przestąpił próg, wzięły go za ręce i zaprowadziły do pokoju, w którym stał uginający się pod ciężarem jedzenia stół ze świąteczną wieczerzą.
Na jednej z wyściełanych adamaszkiem ścian wisiały motyka, widły i inne narzędzia niezbędne do pracy na roli, a między nimi drewniany krzyż, przed którym codziennie rano zwykł się modlić.
Fortunato padł na kolana, w niemym skupieniu dziękując Bogu za zesłany mu cud.
Od tego dnia jego życie całkowicie się zmieniło. Kupił okoliczne ziemie, a jego posiadłości nie dało się objąć wzrokiem. Wszyscy zachodzili w głowę, skąd ten nagły dobrobyt. Podejrzewali, że odkrył jakiś skarb.
Fortunato dotrzymywał obietnicy danej tajemniczemu nieznajomemu. Ktokolwiek bowiem potrzebujący zachodził do jego domu, otrzymywał wsparcie duchowe i pieniężne.
Z czasem jednak charakter poczciwego Fortunata zaczął się zmieniać. Jak to często bywa, bogactwo znieczuliło jego dobre serce. Szybko zapomniał o swojej przeszłości, zaczął otaczać się pochlebcami i ludźmi możnymi, a sam stał się wyniosły i arogancki.
Dokładnie rok później, w dzień Bożego Narodzenia, Fortunato wyprawił wystawną ucztę, na którą zaprosił wszystkich szlachciców i bogaczy.
Z sali o ścianach wyścielonych błękitnym adamaszkiem usunięto wiszący tam krzyż i narzędzia rolnicze — niejako symbole wstydliwej przeszłości — i schowano je na strychu.
Fortunato rozkazał swoim sługom, by pod żadnym pozorem nie wpuszczali żebraków na dziedziniec jego rezydencji. Dwaj uzbrojeni w rózgi lokaje pilnowali, by na przyjęcie nie dostali się nieproszeni goście. Tymczasem w chwili gdy biesiadnicy zasiedli do wieczerzy, na dziedzińcu pojawił się niespodziewanie jakiś stary żebrak.
— Czego tu szukasz, łachudro? Precz stąd! Wynocha! — krzyczeli słudzy, grożąc mu rózgami.
— Wspomóżcie biednego starca w imię Boże! — powiedział żebrak błagalnym tonem.
— Nie dzisiaj. Przyjdź jutro.
Ten jednak nalegał, podnosząc głos tak, by usłyszeli go zgromadzeni na wieczerzy goście.
Fortunato usłyszał odgłosy zamieszania na dziedzińcu, po czym wściekły — wszak to biadolenie studziło radosne nastroje gości — wychylił się przez okno i krzyknął w kierunku sług:
— Powiedziałem wam wyraźnie, że nie chcę tu widzieć żadnych żebraków! Wynocha z nim, poszczujcie go psami!
Słudzy posłusznie spuścili z łańcucha duże psy, ale one jedynie polizały dłonie nieznajomego, który wolnym krokiem opuścił teren rezydencji.
Fortunato wrócił do biesiadników i dalej pił, śmiał się i żartował.
Wkrótce potem na dziedziniec pałacu zajechał piękny powóz zaprzężony w cztery wspaniałe konie. W środku siedział obwieszony złotem i klejnotami książę.
Służący pobiegli uprzedzić Fortunata, goście wstali od stołu i wyjrzeli zaciekawieni przez wychodzące na dziedziniec okna.
Fortunato zszedł na dziedziniec, podszedł do karocy, zdjął kapelusz i ukłonił się nisko przed księciem, prosząc go, by ten zaszczycił jego i zebranych swoją obecnością.
— Dziękuję za zaproszenie — odparł nieznajomy — jednakże nie wysiądę i nie wstąpię w twe progi. Dopiero co tu byłem jako żebrak i kazałeś mnie przepędzić, szczując psami. Teraz zaś, gdy przybywam jako bogacz — w karocy pełnej kosztowności i odziany w książęce szaty — ty kłaniasz mi się do ziemi. Pojedź ze mną do miejsca, gdzie będziemy mogli chwilę porozmawiać o naszych sprawach...
Książę udał się wraz z Fortunatem na pobliską polanę, gdzie ten rok wcześniej przycinał wrzos.
— Fortunato, oj Fortunato! Tak łatwo zapomniałeś o naszym spotkaniu? Rok dostatniego życia wystarczył, byś z pobożnego człowieka
Uwagi (0)