Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖
Sindbad mieszka w Bagdadzie wraz ze swoim wujem Tarabukiem. Tarabuk jest poetą, który choć pięknie składa słowa, nie zna gramatyki i ortografii, przez co popełnia mnóstwo błędów.
Pewnego dnia Tarabuk zasypia nad morzem, napisawszy wiersz, a wiatr zwiewa jego rękopisy prosto do wody. Na dnie odnajduje je Diabeł Morski, który stwierdza, że wiersze są paskudne, ale kojarzy wuja Tarabuka z Sindbadem, miłym młodzieńcem. Diabeł Morski pisze list do Sindbada, by ten wyruszył w morską podróż, zamiast tkwić na brzegu w chacie wraz z wujem, nieudolnym poetą. Sindbad chętnie przystaje na tę propozycję — rozpoczyna się jego przygoda…
Przygody Sindbada Żeglarza zostały wydane w 1913 roku jako utwór dla dzieci i młodzieży. Bolesław Leśmian to jeden z najsłynniejszych pisarzy i poetów polskich pierwszej połowy XX wieku, uznany za najoryginalniejszego twórcę tych czasów. To twórca nowego typu ballady, zasłynął także charakterystycznym językiem — jego utwory pełne są neologizmów, zwanych leśmianizmami. W swoich dziełach odwoływał się często do wątków fantastycznych, do wierzeń ludowych, czerpał z tradycji baroku, romantyzmu i Młodej Polski, inspirował się Bergsonem i Nietzschem.
- Autor: Bolesław Leśmian
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian
Wymówiwszy to słowo: arcydzieł, wuj Tarabuk załamał dłonie i rozpłakał się jak dziecko. Pocieszałem go, jak mogłem i jak umiałem, ale cóż znaczyły słowa pociechy wobec tak nieodpartej a tak rozpaczliwej rzeczywistości? Wuj płakał dopóty, dopóki mu łez całkiem nie zbrakło. Wówczas sam stwierdził swój stan wewnętrzny.
— Przed chwilą na placu — rzekł smutnie — zbrakło mi słów, aby swą rozpacz wypowiedzieć. Obecnie zbrakło mi łez, aby swój ból wypłakać. Tedy pozostaje mi jedno: spać póty, póki się nie wyśpię i nie odzyskam sił do nowej pracy.
Sam własnoręcznie ułożyłem wuja do snu. Zasnął snem tak kamiennym, że obudził się dopiero nazajutrz wieczorem. Sen go niezwykle pokrzepił, a nawet odmłodził. Nie zdradzał tym razem żadnych na umyśle uszkodzeń. O niedawnej klęsce napomykał chyba ten jeden nowo nabyty nałóg, iż wuj bardzo często używał w rozmowie słowa tysiąc, co jednak nie tylko nie robiło złego wrażenia, lecz nawet wzmacniało liczebnie poniektóre wspomniane przez wuja przedmioty.
— Jakże się spało? — spytałem ockniętego.
— Do tysiąca piorunów, niezgorzej! — zawołał wuj, przecierając oczy. — Czemuż tak patrzysz na mnie, jakbyś miał tysiąc oczu we łbie? Jestem tak głodny, że chętnie bym pożarł tysiąc wołów. Przy obiedzie opowiesz mi swoje przygody. Wiem z góry, że masz nie byle co do opowiedzenia, bo tysiączny z ciebie chłop. A opowiedz mi wszystko dokładnie, bo ostatnim razem jeno tysiączne przez tysiączne opowiedziałeś. O ile pamiętam, powracasz z czwartej podróży. Nie martw się, jeśli ci się niezupełnie udała, bowiem, jak mówi przysłowie: do tysiąca razy sztuka.
Wuj zamiast: „setny chłop”, mawiał obecnie: „tysiączny chłop”, zamiast: „piąte przez dziesiąte”, używał wielce niefortunnego wyrażenia: „tysiączne przez tysiączne”, zaś zawartość przysłowia: „do trzech razy sztuka” pomnożył i rozwlekł aż do tysiąca.
Przy obiedzie opowiedziałem mu wszystko, co mi się zdarzyło. Wuj słuchał z ciekawością, lecz przy końcu opowiadania twarz mu się wydłużyła, a w oczach zjawił się dość przykry wyraz goryczy.
— Widzę, żeś pomimo obietnicy żadnej ze spotkanych królewien nie ofiarował mego wiersza — rzekł wreszcie z bezdennym smutkiem w głosie.
— Miałem tyle kłopotów, nieszczęść, zdarzeń i wrażeń, że zupełnie o tej obietnicy zapomniałem.
Wuj nic na to nie odpowiedział, ale czułem, że na dnie serca ma do mnie urazę.
Dzień cały aż do nocy spędziliśmy na rozmowach. Noc przyszła jasna, wonna, gwiaździsta. Zasnąłem snem mocnym. Nawiedziła mnie we śnie Urgela i przez noc całą grała mi na złotej lutni. Gdy się zbudziłem nad ranem, ujrzałem wuja, który stał przy mnie i wsłuchiwał się w cudowne dźwięki, z mego snu na świat wybiegłe.
— Trzeba przyznać tej twojej Urgeli, że gra pięknie jak z nut! — zauważył, przyglądając mi się uważnie.
— Odwiedza mię co noc we śnie, a ma w dłoni lutnię złotą — odrzekłem.
— Czybyś jej nie mógł poprosić, aby mi się tej nocy przyśniła? — spytał wuj nieśmiało.
— Nie mogę — odrzekłem — ponieważ dla niej przyśnić się znaczy tyle, co poślubić. Trudno mi ją prosić o to, aby poślubiła wuja, gdyż mnie właśnie jest poślubiona.
Wuj westchnął głęboko i nic nie odpowiedział.
Od czasu przyjazdu mego do Bagdadu Diabeł Morski nie przyśnił mi się ani razu, nie znalazł bowiem miejsca dla siebie we wnętrzu mego snu, który całkowicie zapełniała Urgela. Dźwięki jej lutni odstraszały Diabła Morskiego, a prócz tego trudno było takiemu jak wspomniany diabeł potworowi przedostać się do snu, na którego straży stała cudowna wróżka. Przypuszczam też, iż nie chciał objawić mi się w jakiejkolwiek postaci ludzkiej, gdyż wiedział, że go poznam tym razem po pysku diabelskim, który od czasu do czasu będzie mi musiał ukazać. Postanowił więc użyć innego fortelu, aby mnie skusić do nowej podróży i obarczyć mnie w ten lub inny sposób wiadomym listem.
Pewnego razu, gdym spacerował za miastem, zjawił mi się we własnej swojej postaci. Zdziwiła mnie jego zuchwałość i bezczelność.
— Jak śmiesz na oczy mi się pokazywać? — zawołałem gniewnie. — Natręctwo twoje nie ma granic ani miary!
— Nie gniewaj się na mnie — odpowiedział Diabeł Morski — postanowiłem nigdy nie kusić cię do podróży, lecz do innych zgoła czynów.
— Do jakich? — spytałem, marszcząc brwi.
— Do błahych — odrzekł Diabeł spokojnie — mianowicie pragnę cię zniewolić do tego, abyś, po pierwsze — zabił we śnie Urgelę, po wtóre — zamordował na jawie wuja Tarabuka i po trzecie — śmiał się z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie.
Słowa te oburzyły mnie tak, że w pierwszej chwili osłupiałem z nadmiaru oburzenia. Potem wpadłem w taką wściekłość, jakiej z pewnością nikt pod słońcem nie doznał.
— Zabiję cię, potworze przeklęty! — wrzasnąłem, wyciągając i tężąc pięście. — Zabiję cię, zanim zdążysz raz jeszcze powtórzyć te słowa zbrodnicze!
Z zaciśniętymi pięściami rzuciłem się na Diabła. Lecz ten ostatni, udając przerażenie, zaczął co tchu przede mną uciekać. Wściekłość moja wzrastała coraz bardziej, gdyż potwór, uciekając, odwracał ku mnie swój łeb i powtarzał wciąż te wyrazy:
— Musisz zabić we śnie Urgelę, zamordować na jawie wuja Tarabuka i śmiać się z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie!
Ścigałem go niestrudzenie, lecz uchodził tak chyżo, że wymykał mi się z rąk w chwili, gdy byłem już pewien swego zwycięstwa. Wściekłość moja była tak wielka, że postanowiłem ścigać go dzień i dwa, i trzy, dopóty, dopóki nie pochwycę go i nie ukaram! Oślepłem w tej chwili na wszelkie inne uczucia prócz gniewu i zemsty. Nie widziałem wokół i przed sobą nic prócz Diabła Morskiego, którego chciałem, którego musiałem pochwycić. Któż mi uwierzy, gdy powiem, żeśmy biegli dwa dni i dwie noce bez ustanku! A jednak tak było! Dwa dni i dwie noce bez wytchnienia, bez spocznienia! Diabeł uciekał w stronę Balsory i na trzeci dzień goniłem go już po ulicach tego miasta. Nie zauważyłem jednak, że się znajdujemy w Balsorze. Oślepiony wściekłością, nie widziałem miasta, widziałem tylko Diabła, którego chciałem, którego musiałem pochwycić. Potwór tymczasem skierował swój bieg w stronę portu Balsorskiego. Biegłem za nim. Dotarliśmy w ten sposób do samego portu, gdzie stał okręt, który w tej chwili właśnie miał odbić od brzegu. Lecz nie widziałem okrętu, ani portu — widziałem tylko Diabła, którego musiałem pochwycić. Odwrócił właśnie ku mnie swój łeb i po raz ostatni zawołał:
— Musisz zabić we śnie Urgelę, zamordować na jawie wuja Tarabuka i śmiać się z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie.
Powtórzył te słowa po raz ostatni i wbiegł na pokład odchodzącego okrętu. Wbiegłem za nim. Nie zauważyłem, że okręt odbił już od brzegu i kołysał się na falach wezbranego morza. Nie mogłem tego zauważyć, gdyż właśnie w tej chwili postrzegłem, że na karku Diabła Morskiego sterczy rąbek jakiegoś białego przedmiotu, za który łacniej go mogłem pochwycić. Szybko więc wyciągnąłem dłoń i schwyciłem ów rąbek, który został mi w dłoni, podczas gdy Diabeł Morski jednym susem przesadził burtę okrętu i zniknął w głębinie morza. Zostałem na pokładzie płynącego kędyś okrętu z owym białym przedmiotem w dłoni, który to przedmiot był ni mniej, ni więcej — tylko znanym mi już od dawna listem Diabła Morskiego.
Ma się rozumieć, iż moje nagłe i niezwykłe wraz z Diabłem Morskim wtargnięcie na pokład nie uszło uwagi kapitana i załogi. W pierwszej chwili na widok ściganego przeze mnie potwora kapitan osłupiał, a załoga skamieniała ze zdziwienia. Dzięki tym dwóm okolicznościom osłupienia i skamienienia — nie stawiano nam żadnych przeszkód i pozwolono wbiec na pokład odpływającego okrętu. Obecnie wszakże i kapitan i załoga otrząsnęła się z pierwszych zbyt gwałtownych wrażeń i postanowili zapewne w ten lub inny sposób zaznaczyć swe odrębne stanowisko w sprawie mego samozwańczego włączenia swej osoby do liczby legalnych pasażerów.
Skupiono się wokół mnie w chwili, gdym stanął w miejscu, dzierżąc w dłoni list Diabła Morskiego, który właśnie, przeskoczywszy krawędź okrętu, zniknął w głębinie spienionego morza. Wielki zgiełk i tumult uczynił się dokoła mej nieszczęśliwej osoby. Jeden ze starych i wytrawnych marynarzy zbliżył się wręcz do mnie i jął mnie pilnie i badawczo od stóp do głów oglądać. Zastygłem w miejscu bez ruchu z rozwartymi na oścież oczyma i z wyciągniętą przed się dłonią, w której tkwił list przeklęty. Zrozumiałem, że byłem igraszką diabelskiego fortelu, z którego pomocą natrętny potwór po raz już piąty zmusił mnie do podróży.
Pochłonięty ową myślą, nie zauważyłem nawet, że stary i wytrawny marynarz dotknął z lekka mej przed się wyciągniętej dłoni, a następnie ujął dwoma palcami list, który w niej sterczał. Wówczas opuściłem dłoń pozbawioną listu i zbladłem. Stary i wytrawny marynarz zbliżył list do oczu i zaczął go starannie odczytywać. Po czym znów spojrzał na mnie, ale tym razem tak groźnie, że struchlałem. Stary i wytrawny marynarz zauważył natychmiast moje struchlenie i zapewne był upojony potęgą własnego wzroku, gdyż w milczeniu począł raz po raz miotać na mnie błyskawice nieodpartych i nieuniknionych spojrzeń. Czynność owa trwała chwil kilka i przyprawiła mnie o szczególny rodzaj nieznośnych, a nieznanych mi dotychczas cierpień, które się przejawiały na zewnątrz uporczywą drgawką całego ciała, tudzież wielce przykrym brakiem tchu w piersiach. Nauczony gorzkim doświadczeniem wiedziałem, że czeka mnie zatarg z całą załogą — zatarg, który może zakończyć się bardzo smutnym dla mnie wyrokiem. Wolałem jednak jak najgorsze, byle natychmiastowe rozstrzygnięcie moich losów, niźli owo milczące miotanie spojrzeń starego i wytrawnego marynarza. Nie mogłem ich znosić dłużej, toteż drżącym i przerywanym głosem zawołałem, a raczej zaszeptałem, błagalnie wyciągając ku niemu dłonie:
— Nie dręcz mnie bezpotrzebnie pociskami swych spojrzeń, stary i wytrawny marynarzu! Mów wprost, co masz do powiedzenia! Szczerze i dokładnie odpowiem na każde twoje pytanie, choćby odpowiedź moja miała pociągnąć za sobą karę śmierci! Wolę śmierć szybką niż twoje długotrwałe spojrzenia! Nikt nigdy jeszcze dotąd nie patrzył na mnie w ten sposób!
— Znam potęgę mego wzroku — odparł stary i wytrawny marynarz — wypróbowałem jej na niejednym zbrodniarzu, lecz każda nowa próba sprawia mi nową przyjemność. Nikt i nic nie ukryje się przed mym wzrokiem. Widzę cię — na wskroś, na wylot, na przestrzał i do cna. List, który w czas udało mi się wyrwać z twej dłoni, jest listem Diabła Morskiego — ty zaś jesteś jednym z jego najbliższych krewniaków. Obecność tego listu na okręcie wróży klęski i nieszczęścia. Jedynym dla nas, aczkolwiek niezupełnym ratunkiem — jest jak najrychlejsze pozbycie się tego listu oraz twojej osoby, która bezprawnie wbiegła na pokład, poprzedzona z tych lub innych powodów przez samego Diabła Morskiego. Nie moją jest rzeczą wybór środków i sposobów pozbycia się ciebie i listu. Wybór ten należy do naszego kapitana, który jest obecny i który słyszał z pewnością moje powyższe sprawozdanie.
Kapitan spojrzał na mnie spode łba i po chwili rzekł głosem surowym:
— Czy chcesz i czy możesz odeprzeć zarzuty, którymi cię obarczył stary i wytrawny marynarz?
— Chcę i mogę! — odparłem. — Nie jestem bowiem krewnym Diabła Morskiego, lecz ślepym narzędziem jego przebiegłych i natrętnych knowań70.
Nabrałem tchu, odchrząknąłem głośno i opowiedziałem kapitanowi wszystkie moje z Diabłem Morskim przygody, nie wyłączając ostatniej, która mnie przeciw woli i wbrew zamiarom wpędziła na pokład okrętu.
— Tak! — dorzuciłem na końcu. — Przysięgam na miłość, jaką czuję dla wuja mego Tarabuka, że Diabeł Morski usidlił mnie w swych sieciach i z pomocą umyślnej obelgi oraz udanej ucieczki — uprowadził mnie z Bagdadu do Balsory, a z Balsory — na pokład waszego okrętu w chwili jego odjazdu.
— Czy masz jakiekolwiek dowody na potwierdzenie prawdy tych słów?— spytał kapitan.
— Mam! — zawołałem radośnie.
— Słuchamy tedy — rzekł kapitan.
— Mam wprawdzie jeden tylko dowód, ale za to niezbity! — zawołałem znowu w uniesieniu.
— Cóż to za dowód? — spytał stary i wytrawny marynarz, ironicznie mrużąc oczy.
Pod wpływem nadmiernych wrażeń, a szczególniej pod przemocą spojrzeń starego i wytrawnego marynarza wszystkie myśli zmąciły mi się w głowie i ani przypuszczałem, iż dowód, który na poparcie mych wyznań przytoczę, narazi mnie na to, na co mnie właśnie naraził. Spojrzałem prosto w oczy kapitanowi i rzekłem:
— Jedynym, ale niezbitym dowodem mej prawdomówności jest ten, że goniąc w ślad za bezczelnym Diabłem nie zdążyłem się nawet pożegnać z wujem Tarabukiem dla tej właśnie przyczyny, iż nie zamierzałem zgoła udać się w jakąkolwiek podróż.
Cała załoga wybuchnęła głośnym śmiechem, któremu wtórował sam kapitan.
— Koszałki-opałki! — zawołał stary i wytrawny marynarz. — Kręty-węty! Tere-fere-kuku! A maszże tam jeszcze w zapasie choćby kilkoro takich cacanych dowodów? Dowody tego rodzaju w naszych oczach mają wartość opowiadań babuni dla grzecznych dzieci, z tą tylko różnicą, że jesteś zgoła niepodobny do babuni, my zaś nie jesteśmy grzecznymi dziećmi! Jesteś krewnym Diabła Morskiego i — basta! Poznaję to po wyrazie twych oczu, po rysach twarzy, po głosie i po tym, że nie mogłeś zbyt długo znosić mych potężnych i wypróbowanych spojrzeń! Starego wróbla nie weźmiesz na plewy! Zanadto jestem stary i zanadto wytrawny, aby zaufać byle wybiegom takiego jak ty diabelskiego gagatka. Powtarzam więc, iż wybór sposobów pozbycia się raz na zawsze ciebie i owego listu należy nie do mnie, lecz do kapitana.
— Rozkazuję — rzekł kapitan — rozkazuję staremu marynarzowi, aby list niezwłocznie rzucił do morza. Ciebie zaś, krewniaku diabelski, wysadzimy na pierwszym lądzie, który po drodze spotkamy. Przypuszczam iż będzie to ląd, a raczej wyspa bezludna, na której albo zginiesz z głodu, albo umrzesz z nadmiaru samotności, albo skonasz z powodu zbyt wyłącznego przebywania sam na sam ze sobą, ile że jesteś nasieniem diabelskim i obecnością swoją nie tylko innym, lecz i sobie samemu możesz, jak myślę, śmiertelnie dokuczyć.
Nic na to nie odrzekłem. Czułem, że wszelkie z mej strony tłumaczenia spełzłyby na niczym. Przez dwa dni żeglugi nie zobaczyliśmy naokoło ani lądu, ani wyspy. Przez te dwa dni karmiłem się tylko chlebem i wodą, które
Uwagi (0)