Srebrna zajęczyca i inne baśnie - Guido Gozzano (pedagogiczna biblioteka txt) 📖
Guido Gozzano jest w historii literatury włoskiej znany przede wszystkim jako poeta. Niewielu zaś wie, że był także autorem baśni i opowiastek, napisanych w latach 1909–1914 z myślą o najmłodszych czytelnikach i opublikowanych najpierw na łamach czasopism „Corriere dei piccoli” („Kurier dziecięcy”) i „Adolescenza” („Młodość”).
Srebrna zajęczyca i inne baśnie to wybór 18 baśni, wśród których Czytelnicy znajdą historię o księżniczce Nazzarenie, uwięzionej w ciele tytułowej srebrnej zajęczycy; o niemożliwej miłości Pierwiosnka i księżniczki Śnieżynki czy o zaczarowanej tańczącej, śpiewającej i grającej wodzie, która pomoże zdjąć urok z króla, ojca trzech pięknych księżniczek zamienionych w wieprze. Sześć z nich zostało zilustrowanych przez Adama Kołakowskiego — to pierwsza książka z ilustracjami udostępniona na Wolnych Lekturach.
- Autor: Guido Gozzano
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Srebrna zajęczyca i inne baśnie - Guido Gozzano (pedagogiczna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Guido Gozzano
Placyd ruszył przed siebie prowadzony przez psa, a po dotarciu na miejsce od razu zabrał się do pracy. Kiedy zmorzyło go zmęczenie, postanowił położyć się na trawie i zapalić fajkę. Wówczas podbiegł do niego pies i groźnie wyszczerzył kły.
— Dobry pies, dobry pies! — powiedział Placyd i pogłaskał zwierzę. Jednak ten nie dał się wcale udobruchać i dalej warczał.
— Ty nieszczęsny psie! — wymamrotał młodzieniec, zmuszony pracować bez chwili wytchnienia.
W południe pies wstał i ruszył w drogę powrotną na zamek, a Placyd, mocno zrezygnowany, poszedł w ślad za nim. Na obiad podano mu zupę z czarnego chleba. Jeszcze nie wziął pierwszego kęsa do ust, a dzieci zaczęły krzyczeć.
— Placydzie — rzekł do niego baron — zabierz je na spacer.
Placyd przerwał posiłek i wyszedł z małymi urwisami. Po powrocie nie zastał już niczego do jedzenia.
— Gdzie jest moja zupa? — zapytał nieśmiało.
— Twoją zupę zjadł pies. Czyżbyś się niecierpliwił?
— Skądże! Post mi dobrze zrobi. Zresztą już wiele razy pościłem.
Następnie, wciąż pilnowany przez psa, wrócił do pracy na pastwisko. A wieczorem hałasująca gawiedź znów przerwała mu posiłek.
— Zabierz je na spacer! — rozkazał baron.
— Po jedzeniu.
— Nie, natychmiast!
Placyd zabrał więc dzieci na spacer, a kiedy wrócił z burczącym brzuchem, okazało się, że zupę zjadł pies.
— Baronie, jeśli ktoś pracuje od rana do wieczora, to ma prawo się najeść! Moja zupa zniknęła!
— Twoja strata, chłopcze — odparł baron.
Placyd po raz pierwszy się niecierpliwił.
— Przecież tak się nie da żyć!
— Czyżbyś się niecierpliwił?
— Każdy by się niecierpliwił!
— Skoro tak, to umowa przestaje obowiązywać i nadszedł czas zedrzeć z ciebie pas zniecierpliwienia!
Na dany przez barona znak czterej mężczyźni rzucili się na biednego Placyda, rozebrali go, po czym położyli na stole i zdarli z niego pas skóry od karku po pięty.
Następnie wypędzono go z zamku przy wtórze śmiechów samego barona, jego małżonki i upartych dzieci.
Młodzieniec wrócił do domu rodzinnego smutny i obolały.
Kandyd, na wieść o przykrych przygodach brata, zapragnął podjąć się tego wyzwania i wyjść z niego zwycięsko.
Wyruszył w drogę, dotarł do zamku i zaciągnął się na tych samych warunkach na służbę u barona. Zgodził się pracować całe dnie, słuchać dzieci zawsze i wszędzie, spać na łóżku wypchanym ziemniakami, a także mieć zdartą skórę przy pierwszym proteście, za pięć skudów wynagrodzenia rocznie, rok zaś skończyłby się wraz z pierwszym kukaniem kukułki.
Pies zaprowadził go na pastwisko. Po godzinie pracy młodzieniec chciał odpocząć na trawie, lecz pies wyszczerzył kły.
— Wcale a wcale mi się nie podobasz! — powiedział Kandyd i przywiązał psi łeb do gałęzi dębu. Potem zapalił sobie fajkę, a w południe wrócił na zamek.
— A co z psem?
— Powiesiłem go na drzewie.
Baron zzieleniał ze złości.
— Zabiłeś mojego ulubionego psa! Ty niegodziwcze!
— Czyżby jaśnie pan się niecierpliwił?
— Ależ skąd! — odparł baron, który uświadomił sobie, że umowa jest przecież obustronna, wobec czego z miejsca złagodził swą złość.
Kandyd ledwo zdążył usiąść przy stole, gdy dzieci zaczęły wrzeszczeć.
— Weź je na spacer! — rozkazał baron.
— Najpierw zjem — odpowiedział młodzieniec ze spokojem.
— Ktoś się musi z nimi pobawić.
— W takim razie pobawimy się z nimi — odparł, po czym chlusnął wodą z miski w kapryśne nicponie.
Przemoknięte do suchej nitki darły się wniebogłosy.
— Coś ty zrobił, niegodziwcze? Przez ciebie się rozchorują.
— Czyżby jaśnie pan się niecierpliwił?
Baron przypomniał sobie warunki umowy i z miejsca stłumił w sobie gniew.
— Nigdy w życiu, jestem z natury bardzo łagodny, ale na przyszłość bądź ostrożniejszy!
Baron i baronowa byli coraz bardziej rozdrażnieni, bo nie wiedzieli, jak się pozbyć młodzieńca. Zdawali sobie sprawę, że w przeciwieństwie do swojego naiwnego brata Kandyd nie da się tak łatwo okiełznać.
Baronowa chciała, żeby baron jak najszybciej zwolnił go ze służby.
— W takim razie trzeba mu dać sto skudów, bo ani kukułka jeszcze nie zakukała, ani wiosna jeszcze nie nadeszła.
— Kukułką ja się zajmę, już ja się postaram, żeby zaśpiewała — rzekła baronowa.
— Co za szkoda — powiedziała córka, która zdążyła bardzo polubić Kandyda i smutno jej się zrobiło na myśl, że będzie musiał odejść.
Nazajutrz rano, gdy młodzieniec obudził się w swoim łóżku wypełnionym ziemniakami, usłyszał kukanie kukułki siedzącej na dębie rosnącym tuż przy oknie, chociaż na żółtawych gałęziach drzewa wciąż sterczały suche liście.
— Ku-ku! Ku-ku!
— Jak to możliwe?! Czyżby kukułki w tym roku zwiastowały wiosnę wcześniej niż zwykle? Zaraz strząsnę z gałęzi to dziwne ptaszysko.
Przeciął materac, wysypał z jego wnętrza ziemniaki, po czym zaczął nimi rzucać w kierunku starego dębu.
— Ku-Ku!, Ku... Nie! Przestań! Litości! To ja! Baronowa!
Po chwili kobieta zeszła pośpiesznie po gałęziach; żałowała, że zachciało jej się podszywać pod ptaka zwiastującego nadejście wiosny.
Na widok posiniaczonej i obolałej małżonki schodzącej z drzewa baron krzyknął wściekły do Kandyda:
— Nikczemniku! Wynoś się natychmiast z mojego domu!
— Jaśnie pan się zniecierpliwił czy tylko mi się wydaje?
— Chciałbym zobaczyć tego, który by się nie zniecierpliwił!
— W takim razie należy mi się sto skudów, a także mam prawo zedrzeć z twoich pleców pas zniecierpliwienia.
Barona przeszedł dreszcz.
— Wszystko, tylko nie to!
— Ustąpię, ale pod warunkiem, że w zamian dostanę rękę twojej córki.
Baron i baronowa przez chwilę się wahali, jednak widząc uśmiech na twarzy córki, ostatecznie wyrazili zgodę.
Tym sposobem Kandyd zdobył rękę córki barona, a przy okazji zamek i lenno. Zaprzestano barbarzyńskiej kary zdzierania pasów z pleców. Do naszych czasów przetrwało tylko znane powiedzenie o tych, którzy tracą cierpliwość: „Już był taki jeden, któremu zdarli pas zniecierpliwienia”.
Przekład — Aleksandra Ruszniak
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Złotopiórcia była sierotą i mieszkała ze swoim dziadkiem w leśnym szałasie. Dziadek był węglarzem, ona zaś pomagała mu zbierać wiązki chrustu i przygotowywać opał. Dziewczynka była bardzo lubiana przez swoje rówieśniczki i staruszki zamieszkujące okoliczne chaty. Była również bardzo urodziwa, piękna niczym królowa.
Pewnego wiosennego dnia na rosnących pod jej oknem goździkach przysiadł biały motyl, dziewczynka zaś schwytała go w dłonie.
— Nie rób mi krzywdy, proszę! — rzekł motyl, a Złotopiórcia go wypuściła.
— Dziękuję, drogie dziecko. Jak ci na imię?
— Złotopiórcia.
— A ja jestem Niestrzęp Głogowiec. Lecę złożyć jajeczka daleko stąd. Być może któregoś dnia odwdzięczę ci się — odparł motyl, po czym odfrunął.
Następnego dnia Złotopiórcia ujrzała pośrodku polnej drogi niesiony wiatrem bielutki puszek. I już go miała w dłoni, już ją miała zacisnąć, gdy nagle usłyszała:
— Nie rób mi krzywdy, proszę! — rzekł jedwabisty puszek, a Złotopiórcia spełniła jego prośbę. — Dziękuję, drogie dziecko. Jak ci na imię?
— Złotopiórcia.
— A ja jestem Niełupka Ostu. Lecę zasiać swoje nasiona daleko stąd. Być może któregoś dnia odwdzięczę ci się — odrzekł puszek i odleciał pognany wiatrem.
Następnego dnia Złotopiórcia schwytała w kielichu róży szmaragdowego skarabeusza.
— Nie rób mi krzywdy, proszę! — rzekł skarabeusz, a Złotopiórcia spełniła jego prośbę.
— Dziękuję, drogie dziecko. Jak ci na imię?
— Złotopiórcia.
— A ja jestem Kruszczyca Złotawka. Szukam róż z dalekich stron. Być może któregoś dnia odwdzięczę ci się — rzekła Kruszczyca i odleciała.
IIGdy Złotopiórcia skończyła czternaście lat, wydarzyła się rzecz bardzo osobliwa. Zaczęła oto tracić na wadze.
Choć niezmiennie była tą samą piękną, jasnowłosą dziewczynką, to z dnia na dzień stawała się coraz lżejsza.
Z początku wcale się tym nie przejmowała. Ogromnej radości dostarczało jej ześlizgiwanie się po gałęziach wysokich drzew i swobodne opadanie w dół niczym wiotka kartka papieru. Podśpiewywała sobie przy tym:
Stała się z czasem tak lekka, że dziadek musiał obciążyć jej sukienkę czterema dużymi kamieniami, żeby przypadkiem dziewczynki nie porwał wiatr. Po niedługim czasie jednak kamienie już nie wystarczały i dziadek musiał zamknąć ją w domu.
— Złotopiórciu, drogie dziecko, ktoś musiał rzucić na ciebie urok!
Staruszek wzdychał strapiony, Złotopiórcia zaś nudziła się w zamknięciu.
— Dmuchnij na mnie! — jęła prosić dziadka.
Dziadek spełniał wówczas jej prośbę i wypychał ją siłą podmuchów ku górze. Ona zaś to opadała, to wzbijała się w powietrze, leciutka jak piórko.
— Dmuchnij na mnie, dziadku!
I staruszek dmuchał mocno, a Złotopiórcia wznosiła się z lekkością aż po sam sufit.
— Złotopiórciu, co śpiewasz?
— To nie ja. To cudzy głos we mnie śpiewa.
Złotopiórcia wiedziała, że przemawia przez nią jakiś przyjemny dla ucha, pochodzący z oddali głos.
Staruszek wciąż dmuchał i wzdychał:
— Złotopiórciu, moje biedne dziecko, przecież ktoś rzucił na ciebie urok!
IIIPewnego ranka Złotopiórcia obudziła się jeszcze lżejsza i bardziej znudzona niż zwykle.
— Dmuchnij na mnie! — prosiła dziadka.
Jednakże staruszek nie odpowiadał. Kiedy dziewczynka zbliżyła się do łóżka dziadka, okazało się, że już nie żył.
Wybuchła płaczem. Płakała przez trzy dni i trzy noce. O świcie czwartego dnia postanowiła zwołać ludzi. Ledwo uchyliła drzwi, porwał ją wiatr i powiódł wysoko do góry, niczym bańkę mydlaną...
Złotopiórcia krzyknęła, po czym zamknęła oczy.
Wzięła się jednak na odwagę i przez opadającą na oczy gęstą czuprynę spojrzała w dół: leciała na wysokości przyprawiającej o zawrót głowy.
Pod nią zieleniły się rozległe pola, srebrzyły się rzeki, ujrzała ciemne puszcze, miasta, baszty i klasztory, które przypominały dziecięce zabawki.
Wystraszona Złotopiórcia zamknęła oczy, otuliła się kołdrą swoich bujnych, rozpuszczonych włosów, dając się nieść przed siebie.
— Odwagi, Złotopiórciu! — usłyszała nagle jakiś głos.
Otworzyła oczy i zobaczyła lecących tuż obok Niestrzępa Głogowca, Kruszczycę Złotawkę i Niełupkę Ostu.
— Wiatr niesie nas razem z tobą, Złotopiórciu. Będziemy ci towarzyszyć w podróży i pomagać.
— Dziękuję, drodzy przyjaciele! — powiedziała podniesiona na duchu Złotopiórcia.
— Czyj to głos słyszę w uszach od dłuższego już czasu?
— Dowiesz się wieczorem, Złotopiórciu, gdy dotrzemy do Wróżki Młodości.
Złotopiórcia, Niestrzęp Głogowiec, Kruszczyca Złotawka i Niełupka Ostu podróżowali dalej niesieni wiatrem.
IVPod wieczór dotarli do Wróżki Młodości. Dostali się do środka przez otwarte okna.
Dobra Wróżka przyjęła ich niezwykle życzliwie. Chwyciła Złotopiórcię za rękę, przeszły razem przez przestronne komnaty i niekończące się korytarze, po czym Wróżka wyciągnęła ze złotego kufra okrągłe zwierciadło.
— Spójrz! — rzekła Wróżka Młodości.
Złotopiórcia spojrzała w zwierciadło. Ujrzała w nim cudowny ogród, który porastały palmy, tropikalne drzewa i nieznane jej zupełnie dotąd kwiaty.
Pośród ogrodu zobaczyła ubranego w królewskie szaty młodzieńca niezwykłej urody, który stał na złotym wozie ciągniętym przez pięćset par wołów i śpiewał:
— To Ciężkołów, Młody Władca Wysp Szczęśliwych — rzekła Wróżka Młodości. — To on śpiewa dźwięczącą w twoich uszach od dłuższego czasu piosenkę. Padł ofiarą uroku przeciwnego niż ten, który dotknął ciebie. Z mozołem ciągnie go pięćset par wołów. Staje się coraz cięższy. Wasz pierwszy pocałunek go odczaruje.
Po chwili obraz rozproszył się w powietrzu, a dobra Wróżka dała Złotopiórci trzy ziarna zboża.
— Zanim dotrzesz na Wyspy Szczęśliwe, przelecisz niesiona wiatrem nad trzema zamkami. W każdym z nich ukaże ci się zła wróżka, która groźbą bądź pokusą będzie się starała cię usidlić. Za każdym razem strącisz na ziemię jedno ziarnko.
Złotopiórcia podziękowała Wróżce, wyleciała przez okno ze swoimi towarzyszami podróży i niesiona wiatrem powędrowała dalej.
VWieczorem oczom całej drużyny ukazał się pierwszy zamek. Ujrzeli stojącą na wieży kolorową wróżkę, która skinęła ręką na Złotopiórcię. Zwabiona tajemną siłą Złotopiórcia zaczęła zbliżać się do ziemi. Ujrzała swoje przyjaciółki i staruszki zamieszkujące lasy w rodzinnych stronach, zobaczyła też dziadka, który machał jej na powitanie.
Jednakże Kruszczyca Złotawka przypomniała Złotopiórci o ostrzeżeniu Wróżki Młodości i dziewczynka upuściła ziarnko zboża. Uśmiechnięte postaci w mgnieniu oka przeobraziły się w złowrogie biesy i wiedźmy, których głowy wieńczyły korony uplecione z syczących węży.
Złotopiórcia wraz ze swoimi towarzyszami wzniosła się w powietrze i wnet pojęła, że to był Zamek Kłamstwa, a upuszczone na ziemię ziarnko było Ziarnkiem Ostrożności.
Udali się razem w dalszą podróż, która trwała dwa dni. Wieczorem zamajaczył im w oddali drugi zamek.
Był to zamek w kolorze żółci, w brunatne pręgi. Na wieży wiła się w napadzie wściekłości Zielona Wróżka. Na blankach i na dziedzińcu stał posępny tłum, złowrogo witając przybyszów.
Złotopiórcia, zwabiona tajemną siłą, zniżała stopniowo lot. Przerażona upuściła drugie ziarnko. Gdy tylko dotknęło ono ziemi, zamek błyskawicznie zamienił się w złoto, na ustach Wróżki i ludzi zaś pojawił się uśmiech, a z ich twarzy biła szczera życzliwość. Witali Złotopiórcię, wyciągając ręce
Uwagi (0)