Srebrna zajęczyca i inne baśnie - Guido Gozzano (pedagogiczna biblioteka txt) 📖
Guido Gozzano jest w historii literatury włoskiej znany przede wszystkim jako poeta. Niewielu zaś wie, że był także autorem baśni i opowiastek, napisanych w latach 1909–1914 z myślą o najmłodszych czytelnikach i opublikowanych najpierw na łamach czasopism „Corriere dei piccoli” („Kurier dziecięcy”) i „Adolescenza” („Młodość”).
Srebrna zajęczyca i inne baśnie to wybór 18 baśni, wśród których Czytelnicy znajdą historię o księżniczce Nazzarenie, uwięzionej w ciele tytułowej srebrnej zajęczycy; o niemożliwej miłości Pierwiosnka i księżniczki Śnieżynki czy o zaczarowanej tańczącej, śpiewającej i grającej wodzie, która pomoże zdjąć urok z króla, ojca trzech pięknych księżniczek zamienionych w wieprze. Sześć z nich zostało zilustrowanych przez Adama Kołakowskiego — to pierwsza książka z ilustracjami udostępniona na Wolnych Lekturach.
- Autor: Guido Gozzano
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Srebrna zajęczyca i inne baśnie - Guido Gozzano (pedagogiczna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Guido Gozzano
— A co mówi?
— Mówi, żeby go odwiązać.
— Tak, odwiążcie mnie, dzieci, a pokażę wam wspaniałą sztuczkę.
Najwyższy i najodważniejszy z całej gromadki odwiązał konia, który natychmiast przemienił się w zająca i pognał przez pole. Baron i kowal wyszli z kuźni.
— Gdzie jest mój koń? — zdumiał się baron.
— Zmienił się w zająca i uciekł — odpowiedziały dzieci.
Baron czarnoksiężnik przemienił się w psa i ruszył w ślad za nim.
Gdy już doganiał zająca, ten przemienił się w czaplę. Wówczas czarnoksiężnik wzbił się w powietrze pod postacią krogulca. Pościg zawiódł ich do stolicy Korelandii. Krogulec już prawie miał czaplę w swoich szponach, gdy ta nagle przemieniła się w pierścionek, opadając na palec księżniczki, która tęsknie wyglądała przez otwarte okno zamkowej komnaty.
Czarnoksiężnik powrócił do swojej ludzkiej postaci, po czym udał się do zamku i zaproponował pomoc cierpiącemu na nieuleczalną chorobę królowi.
— Obiecuję, że cię uzdrowię, wasza królewska mość, ale tylko pod jednym warunkiem.
— Proś, a spełnię każde twoje życzenie.
— Chcę złoty pierścionek, który ma na palcu twoja córka.
— Tylko tyle? Mogę dać ci dużo więcej!
— Nie pragnę niczego więcej, wasza wysokość.
Tymczasem księżniczka zamknęła już okno i właśnie zdejmowała pierścionki. Kiedy zsunęła z palca ten złoty, jej oczom ukazał się uśmiechnięty Kandyd.
— Och, to ty! Co tutaj robisz?
Kandyd opowiedział jej o swoich przygodach:
— Czarnoksiężnik znajduje się teraz w zamku, obiecał twojemu ojcu, że go uzdrowi w zamian za twój pierścionek. Zgódź się na to, lecz gdy będziesz wkładać pierścień na palec czarnoksiężnika, upuść go na ziemię, a wszystko dobrze się skończy.
Księżniczka obiecała tak właśnie postąpić.
Następnego dnia leciwy król posłał po swoją córkę, a kiedy ta zjawiła się w sali tronowej, przedstawił jej przebranego za lekarza czarnoksiężnika.
— Moja córko, ten sławny medyk obiecał przywrócić mi zdrowie, ale w zamian zażądał twojego złotego pierścionka.
— Zgadzam się — rzekła księżniczka i wykonała ruch, jakby chciała włożyć pierścionek na palec czarnoksiężnika, ale upuściła go na podłogę.
Pierścionek przemienił się w ziarnko bobu, a czarnoksiężnik w koguta, który już miał je połknąć, ale bób zmienił się w mgnieniu oka w lisa i pożarł koguta.
Następnie Kandyd wrócił do swej dawnej postaci na oczach zdumionego dworu.
Księżniczka przedstawiła ojcu swojego wybawiciela i jeszcze tego samego dnia wyprawiono wesele.
Przekład — Beata Bryk
...która poślubiła pewnego wdowca. Oboje mieli córki z pierwszego małżeństwa. Córka wdowca miała na imię Serena, a córka wdowy Gordiana. Macocha nienawidziła Sereny, która była dobra i piękna, zrobiłaby zaś wszystko dla swojej Gordiany, choć ta była zła i brzydka.
Cała rodzina mieszkała w książęcym zamku, oddalonym o trzy mile od najbliższej wioski. Na wiodącej do zamku drodze, pośród tysiącletniego lasu bukowego, znajdowało się rozdroże. W księżycowe noce tańcowały tam w kółku psotliwe gnomy, które zamieszkiwały te okolice i straszyły przejeżdżających przez las podróżnych.
Macocha, która dobrze wiedziała o istnieniu tych figlarnych stworzeń, pewnego niedzielnego wieczoru rzekła do swej pasierbicy:
— Sereno, zostawiłam w kościele swoją książeczkę do nabożeństwa. Przynieś mi ją.
— Mamo, przecież jest noc...
— Ale księżyc świeci jaśniej niż słońce!
— Mamo, boję się! Pójdę tam o świcie.
— Masz iść teraz! — nalegała macocha.
— Mamo, niech Gordiana idzie ze mną.
— Gordiana dotrzyma mi towarzystwa. Idź już!
Serena nic już więcej nie powiedziała i udała się w drogę. Gdy znalazła się w lesie, zwolniła kroku, mocno przyciskając do piersi szkaplerzyk.
W pewnym momencie zamajaczyło jej między drzewami rozświetlone księżycowym blaskiem rozdroże.
Pośrodku drogi tańczyły gnomy.
Serena schowała się za pniami drzew i z zapartym tchem obserwowała ich harce. Były to stworzenia garbate i kulawe niczym starcy, małe niczym dzieci, miały długie, rudawe brody, fikuśne, czerwono-zielone kubraczki i fantazyjne kapturki. Tańczyły w kręgu, śpiewając skrzekliwie przy wtórze nocnych ptaków. Na samą myśl, że będzie musiała obok nich przejść, dostała gęsiej skórki, jednak nie miała innego wyboru, wszak nie mogła wrócić do domu bez książeczki do nabożeństwa. W końcu się przemogła i ruszyła naprzód spokojnym krokiem.
Na jej widok gnomy się rozstąpiły — te czerwone stanęły po jednej, te zielone po drugiej stronie drogi — zupełnie jakby chciały ją przepuścić. Gdy dziewczyna znalazła się już między nimi, zamknęły krąg i rozpoczęły taniec na nowo. A jeden ze stworów wręczył jej grzyb i kwiat paproci.
— Śliczna dziewczynko, zatańcz z nami!
— Z przyjemnością, jeśli to sprawi wam radość.
I Serena zatańczyła w blasku księżyca z takim wdziękiem, że gnomy aż oniemiały z zachwytu.
— Och! Cóż to za urocza dziewczynka! — rzekł pierwszy z nich.
— Niech stanie się jeszcze raz tak samo piękna i słodka! — powiedział drugi.
— Och! Cóż to za urocza dziewczynka! — zawtórował im trzeci.
— Niech stanie się jeszcze piękniejsza i jeszcze słodsza! — krzyknął czwarty.
— Niech wraz z każdym wypowiadanym przez nią słowem z jej lewego ucha wypadnie perła — rzekł piąty.
— A każda rzecz na jej życzenie niech zamieni się w złoto! — powiedział szósty.
— Niech tak się stanie! Niech tak się stanie! Niech tak się stanie! — skrzeczeli radośnie.
Chwycili się za ręce, podejmując swój zawrotny taniec. Potem rozpierzchli się nagle bez śladu, a Serena ruszyła przed siebie. Kiedy dotarła do wsi, musiała obudzić kościelnego, bo świątynia była już zamknięta.
Wraz z każdym wypowiadanym przez nią słowem z lewego ucha wydobywała się raz po raz drogocenna perła, odbijała się od jej ramienia i spadała na ziemię. Kościelny zaczął je zbierać. Serena wzięła książeczkę do nabożeństwa i wróciła do pałacu. Macocha przyglądała jej się zdumiona. Serena jaśniała bowiem niespotykanym pięknem:
— Czy nie spotkało cię w drodze żadne nieszczęście?
— Nie, matko — rzekła dziewczyna i opowiedziała macosze o całym zdarzeniu, a wraz z każdym wypowiadanym przez nią słowem z jej lewego ucha wypadała perła.
Macochę zżerała zazdrość.
— A co z moją książeczką do nabożeństwa? — zapytała.
— Proszę!
Zniszczona, skórzano-miedziana okładka książeczki przemieniła się w złoto wysadzane diamentami.
Macocha oniemiała.
Zapragnęła, żeby to samo spotkało jej córkę. W następną niedzielę o tej samej porze nakazała jej udać się do kościoła po książeczkę.
— Sama? Nocą? Mamo, czyżbyś oszalała? — rzekła Gordiana, wzruszając ramionami.
— Słuchaj się mnie, moja droga, a ręczę, że spotka cię wielkie szczęście.
— Sama sobie idź! — odparła Gordiana, która nie zwykła okazywać matce posłuszeństwa.
W końcu rodzicielka groźbą lania przekonała córkę, by udała się do wsi po książeczkę. Gdy Gordiana znalazła się na rozświetlonym księżycowym blaskiem rozdrożu, gnomy przerwały taniec i stanęły po obu stronach drogi, a gdy dziewczyna była już między nimi, wówczas zamknęły krąg. Jeden z gnomów wręczył jej grzyb i kwiat paproci, zapraszając do wspólnego tańca.
— Moimi partnerami do tańca są tylko książęta i baronowie, a nie takie paskudne ropuchy jak wy! — odparła opryskliwie Gordiana.
Wyrzuciła grzyb i kwiat paproci, po czym zaczęła bić pięściami i kopać na oślep, chcąc wydostać się z kręgu małych tancerzy.
— Cóż to za brzydkie i wredne dziewuszysko! — powiedział pierwszy z gnomów.
— Niech stanie się dwa razy brzydsza i dwa razy wredniejsza niż jest! — rzekł drugi.
— Niech wyrośnie jej garb! — krzyknął trzeci.
— Niech zacznie kuleć! — odparł czwarty.
— Niech z każdym wypowiadanym przez nią słowem z jej ust wyjdzie skorpion! — powiedział piąty.
— I niech wszystko, czego się dotknie, pokryje się śliną! — rzekł szósty.
— Niech tak się stanie! Niech tak się stanie! Niech tak się stanie! — skrzeczeli rozgniewani.
Złapali się za ręce i zaczęli tańczyć, po czym przerwali krąg i zniknęli bez śladu.
Gordiana wzruszyła ramionami, udała się do kościoła, zabrała książeczkę do nabożeństwa i wróciła do pałacu.
Na jej widok matka wrzasnęła przeraźliwie:
— Gordiano, córko moja! Któż cię tak oszpecił?!
— Ty, bo wystawiasz mnie na takie niebezpieczeństwo!
I wraz z każdym wypowiadanym przez nią słowem z jej ust wychodził skorpion i schodził wzdłuż jej ciała.
Gordiana wyciągnęła z kieszeni książeczkę i podała ją matce, która natychmiast upuściła ją ze wstrętem na ziemię i krzyknęła:
— Co za obrzydlistwo! Cała się lepi od śliny!
Garbata, kulawa i jeszcze szpetniejsza córka napawała macochę prawdziwą rozpaczą. Zaprowadziła ją do swoich komnat i oddała w opiekę lekarzy, którzy nadaremno usiłowali ją wyleczyć.
Tymczasem rozeszła się pogłoska o olśniewającej urodzie i dobrym sercu Sereny. Zewsząd zaczęli przybywać do pałacu książęta i baronowie, jednakże okrutna macocha odmawiała wszystkim kandydatom jej ręki.
Król Persegonii nie dowierzał swoim posłańcom, zapragnął więc osobiście udać się do pałacu. Oczarowany pięknem Sereny poprosił od razu o jej rękę.
Na tę wieść w macosze aż żółć się zagotowała, ale ukłoniła się przed królem z wdzięcznością. W jej głowie jednak zrodził się od razu nikczemny plan, by podstawić Gordianę zamiast Sereny. Ślub wyznaczono na następny tydzień. Nazajutrz król posłał Serenie w darze drogocenne kolczyki, naszyjniki i złote bransolety wysadzane diamentami.
Po pannę młodą przyjechał do pałacu orszak królewski. Macocha obwiesiła Gordianę kosztownościami, Serenę zaś zamknęła w cedrowej skrzyni.
Król wyszedł z pozłacanej karocy i uchylił drzwiczki, zapraszając oblubienicę do środka. Macocha zakryła uprzednio oblicze Gordiany gęstym welonem. Dziewczyna pozostawała jakby głucha na czułe słowa oblubieńca.
— Dlaczego narzeczona się do mnie nie odzywa?
— Wasza wysokość, moja córka jest nieśmiała.
— Ale przecież wczoraj była tak rozmowna...
— Podniosłość dzisiejszego dnia odbiera jej mowę...
Król spoglądał na przyszłą małżonkę z uczuciem.
— Sereno, zdejmij welon, pozwól mi cię choć na chwilę zobaczyć.
— To niemożliwe, wasza wysokość — wtrąciła się macocha — panujący w karocy chłód jej zaszkodzi. Odsłoni lico zaraz po weselu.
Król począł się niepokoić.
Byli w drodze do kościoła, matka cieszyła się już, że jej chytry plan się powiedzie.
W pobliżu przepływał ruczaj, roztargniona i nierozważna Gordiana zapomniała się nagle i krzyknęła:
— Mamo, chce mi się pić!
Ledwie wypowiedziała tych pięć słów, a pięć czarnych skorpionów wyłoniło się spod welonu i zbiegło po jej białej sukni.
Król oraz ojciec Sereny podskoczyli z przerażenia i zerwali welon z głowy dziewczyny. Ujrzeli obrzydliwe i straszne oblicze Gordiany.
— Najjaśniejszy panie, te perfidne kobiety chciały nas oszukać!
Król kazał zatrzymać orszak, po czym wskoczył na koń i puścił się galopem do pałacu swojej narzeczonej.
Wbiegł po schodach na górę i jął się rozglądać po pokojach, głośno wołając:
— Sereno, Sereno! Gdzie jesteś?
— Tutaj, wasza wysokość!
— Gdzie?
— W cedrowej skrzyni!
Król podważył wieko mieczem i rozerwał zamknięcie. Z wnętrza wyskoczyła Serena, blada i piękna. Król wziął ją na ręce i pomógł jej dosiąść konia. Wrócili do miejsca, w którym zatrzymał się orszak. Serena zajęła w królewskim powozie należne miejsce między swym ojcem a oblubieńcem.
Wyprawiono huczne wesele.
A macocha wraz z okrutną córką uciekły do lasu i słuch o nich zaginął.
Przekład — Małgorzata Zych
...pewien ubogi mężczyzna, który miał dwóch synów — Kandyda i Placyda. Gdy Placyd skończył dwadzieścia lat, zapragnął wyruszyć w świat ku przygodzie. Po dziesięciodniowej wędrówce dotarł na skraj urwiska, nad którym wznosił się przepiękny zamek.
„Pójdę zapytać, czy jego właściciele nie potrzebują przypadkiem służącego” — pomyślał młodzieniec.
Zapukał do drzwi i zaoferował swoją służbę, po czym zaprowadzono go do barona.
— Służący? W samą porę! Dziś rano jeden odszedł ze służby, przydałby mi się ktoś, kto go zastąpi. Co potrafisz?
— To i owo, jaśnie panie.
— A zatem oto, co cię czeka: codziennie rano będziesz pracował na polach, łąkach i w ogrodzie. W południe będziesz wracał do domu i zajmował się moimi dziećmi, okazując pełne posłuszeństwo ich woli. Otrzymasz za to sto skudów rocznie, a rok upłynie, gdy kukułka po raz pierwszy zakuka.
— Czyli na wiosnę.
— Właśnie tak. Ale wiedz, że nie możesz się niecierpliwić, bo inaczej spotka cię sroga kara: zostaniesz od razu wygnany bez wynagrodzenia, a poza tym zedrę ci kawał skóry od karku po piętę, tak zwany pas zniecierpliwienia. Taka jest umowa.
— Zgoda! — odpowiedział Placyd. — A co, jeśli jaśnie pan się pierwszy zniecierpliwi?
— To wtedy ja będę miał zdarty na plecach pas zniecierpliwienia. Tyle tylko, że ja nigdy nie tracę cierpliwości.
— Umowa stoi!
Następnie baron zaprowadził Placyda do pokoju dla służby. Na ścianach wisiały setki pasów zdartych z pleców jego poprzedników.
„Czy naprawdę jest tak trudno tu wytrwać?” — pomyślał Placyd, zdejmując ubranie.
Ułożył się do snu, ale materac był wypchany ziemniakami, w związku z czym nie zmrużył oka przez całą noc. O świcie wstał cały obolały.
— Jaśnie panie, na moim łóżku nie da się spać.
— Musisz się przystosować. Wszyscy moi ludzie śpią na ziemniakach przeznaczonych na zasiew, ludzkie ciepło poprawia jakość bulwy.
Placyd milczał.
— Teraz idź kosić trawę na pastwisko. Zaprowadzi cię
Uwagi (0)