Darmowe ebooki » Wiersz » Dolna Wilda - Edward Pasewicz (biblioteka w internecie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dolna Wilda - Edward Pasewicz (biblioteka w internecie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Edward Pasewicz



1 2 3 4 5 6
Idź do strony:
Książeczka dla Marka
Wiersze nie mają tytułów 
i firany wybrzuszają się też niezatytułowane, 
dobrze by było, gdyby żadnych nazw 
nie wytrawiał na płytce podstępny lokator; 
lecz nie ma wyjścia — zaryglowani 
siedzimy w tym puchu, ja, ty i tych 
paru facetów, z którymi cię zdradziłem.  
 
Z kuchni dobiega dźwięk — to Tomasz 
parzy herbatę — dźwięk wielokrotnie złożony 
jak zdanie, przypomina o dwugłosie: 
w najdoskonalszej 
konstrukcji przychodzi moment, gdy 
nie ma stykających się ramion.  
 
Więc nie stykamy się, no i nie mówimy, 
z dzióbka czajniczka leje się woda 
ja, ty i tych paru facetów — też pewnie 
zdradzanych — słuchamy przez moment; 
dzyń łyżeczki kończy rozmyślania, 
skrzypienie drzwi przekreśla je całkiem.  
 
Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Druga piosenka
Nieszczelne okna i kiepska pogoda, 
stare gazety wciskam w szpary, 
a i tak świszczy i zawodzi. 
Nieszczególny jest ten okienny prorok 
i mówi, jakby nie chciał być zrozumiany. 
Wyłączyłem telewizor, pralkę i lodówkę. 
Jedno słowo złapać w ten sposób 
to sukces, dwa to mistyka; zdanie 
byłoby jak objawienie. Napisać później 
komentarz i dać tytuł „Opowieści szczeliny”, 
przez moment wierzę, że może się udać, 
i to wystarcza, żeby poczuć zdziwienie. 
 
Blizny
Już bielutkie jak nitki strzępiące się 
na prześcieradle, 
zapamiętałem, tak jak nosowe mon frère. 
 
Śnieg też utkwił w pamięci, 
kawał lodu właściwie, 
można by się w nim przejrzeć, 
gdyby tak nie zniekształcał. 
 
I okno — to ważne — całkiem otwarte.  
 
Zapamiętałem gołębia na sąsiednim 
parapecie, o którym pomyśleliśmy, 
że jest kamerą i śledzi nas mozolnie 
i przaśnie, wysyłając do gołębiego 
nieba co pikantniejsze kawałki.  
 
A ptasi widzowie pomstują 
na nasze zezwierzęcenie 
i to, że w ich oczach jesteśmy martwi, 
przywiązani do siebie i nadzy;  
 
później deszcz go spłoszył 
i wybuch wulkanu w telewizorze. 
Byłoby dobrze gdyby został, 
ślad byłby wyraźny, a tak z pamięci 
wyłaniała się strużka potu, 
kamień, co przeleciał przez rynnę 
z wielkim rumorem, i pranie łopoczące 
jak flagi przy państwowym święcie. 
 
Szum wody, już później w nocy, 
myśl o kukiełkach i kukurydzy, 
wszystko namalowane na tekturze, 
pornograficzny komiks pod powieką.  
 
Kalekie kontynenty
Wąska uliczka Jaskółcza lub Kozia, 
domy jak gdyby pną się ku górze.  
 
Mam wrażenie, że to tunel, 
który jest przełykiem węża.  
 
Opierasz się o ścianę 
i mówisz: niemożliwe. 
A przecież nie da się wykluczyć, 
że jesteśmy drobinkami jadu 
i rośniemy, by zatruć te cegły, okna, dachy, 
że istniejemy, by psuć drzwi wewnątrz węża, 
by jego żebra brać za mosty i skakać z nich 
w rzekę jego zimnej krwi.  
 
Elegia sucholeska
Gdybym krzyknął, nie usłyszałby mnie nikt, 
anielskie zastępy to sztuczne włosy — peruczka 
kiedyś przyciskana do serca przez starszego pana, 
która musiała umrzeć, choć jeszcze się stroszy, 
tu na wysypisku.  
 
Przerazić się tej „rzeczy” to wstyd, 
beznamiętnie podziwiać też nie można — jej kolor 
pękł i pękają też rzeczy wokół niej, jakby 
zadomowiła się tu jakaś istota, wirus albo 
owo beznamiętne „coś jeszcze”, czynnik iks. 
 
Zadomowić się tutaj to niemożliwe, chociaż są 
mieszkańcy — ptasi jazgot unosi się nad 
kępkami traw, które pokryły już stertę ubrań 
i puchną od mchu kraciaste koszule i spodnie, 
jakby na nowo — po porzuceniu — wypełniało je ciało.  
 
Ale tu nie da się kochać, bo język jest bezradny 
wobec fragmentów szczątków i zapożyczeń: 
twarz tutaj, to jest ślad po rozmowie, głos 
usłyszany, gdy przez szczelinę w resztce muru 
przepływa powietrze 
i śpiewa ów nikt będący tu wszędzie.  
 
Gdybym krzyknął, nawet gdybym to zrobił, 
to co usłyszałby ów słuchający, bohater bez cienia 
i możliwości podróży? 
 
Gdzie w słowie „pragnąć” giętkość się odzywa, 
w którym miejscu błyska możliwość zrozumienia — 
nie wiem, między zgięciem kolan (żeby tu usiąść) 
a chłodem od ziemi jest tylko widok. 
 
Kochać 
to dużo, żeby nie powiedzieć za wiele. Ten widok —  
peruczka u stóp — dostarcza wszelkich wyjaśnień. 
Jej pleśń od wewnątrz i połysk, gdy słońce oświetla, 
to jest język nie do przełożenia — onieśmiela i kusi, 
żeby wyciągnąć dłoń i dotknąć. Lecz niczego nie zmieni 
ten gest. I pozostanie pusty. 
 
I nic, żadnych wieści, telefon głuchnie w dłoni, 
chociaż jest zasięg, granica jest dalej. 
Zmienić trzeba przyzwyczajenia i dróżki, bo można 
spotkać własną zdradę, a wtedy zaświeci ci w twarz 
i będziesz musiał opowiedzieć, a nie ma żadnej historii, 
są dzieci błąkające się bez celu po Szewskiej 
i Wronieckiej — gdzie już nie możesz chodzić.  
 
A płonie coś, płonie na dłoniach, jest zaśpiewem ptaków, 
choć słyszysz to od ludzi, pod bramą 
na Różanej, gdzie rosną drzewa morwy.  
 
Klucz, który 
otwierał drzwi mieszkania, leży przy źdźble trawy, 
trawa wypełnia twoje myślenie, 
toczy się trwanie jak kulka śniegu, ciągnie za sobą 
i mnie też nie zna, jak wszystkich przede mną, 
żadnego przestoju, zmiany taktu czy rytmu:  
 
to płonie tak, płonie ta dłoń.  
 
Zmowa dzielenia
Nie was mieliśmy na myśli senne grubaski, 
rzucając szklanką w ścianę obok — to szkło 
wykrzywiło mi policzki, a jemu zacisnęło usta. 
Żadna myśl o was nie przeszła przez 
zranioną czaszkę i jego zimne oczy na was 
nie spojrzały, w żaden sposób. 
Gdybym miał dłonie wędrujące samotnie 
po sali pełnej ludzi, też by was ominęły — 
w waszej drzemce nie ma miejsca 
na chłodny sen o zdradzie, 
a takie jest dziś widowisko. 
 
Światła, gdy przygasną, też dadzą wam spokój — 
śpijcie spokojnie w swych czarnych koszulach.  
 
Autobus czerwony
Piękny chłopiec. 
Piękny mocny. 
Piękny a śmiertelny. 
Ludzie w autobusie 
patrzą na niego. 
Pełno jest spojrzeń, 
które go taksują. 
Kobiety i mężczyźni, 
dzieci i martwe przedmioty. 
Och, one szczególnie. 
Pełen martwych przedmiotów 
jest ten autobus, który 
wiezie chłopca.  
 
I wszystkie spojrzenia 
są jakby jednym spojrzeniem, 
może dlatego, że jest tak realny, 
za długa jest koszulka 
za duże są buty?  
 
Spojrzenie ma rozbiegane 
szczególnie na przystankach, 
jakby czekał i wypatrywał 
przy kolejnych wiatach 
kogoś, kogo zna lub 
kogoś, kto zna jego.  
 
Lecz dojeżdża sam, 
i nie zamienia 
z nikim ani słowa.  
 
Piękny chłopiec. 
Piękny mocny. 
Piękny a śmiertelny. 
Pełne są jego spojrzeń 
nasze nerwowe spojrzenia.  
 
Powiedziałem:
to musi być dziura pod mapą, 
przez którą tu wchodzą, a kiedy już 
rozprostują skrzydła, jest za późno — katastrofa. 
 
Z pokoju socjalnego na pewno 
nie dochodzi żaden podejrzany dźwięk. 
Wiem, że gromadzone tam papierowe kubki 
już dawno odbiegły od normalności. 
To pomieszczenie z każdym dniem 
coraz bardziej przypomina kościół 
obwieszony dewocjonaliami,  
 
więc wchodzą przez tę dziurę, 
żerują na twoich zdjęciach, urządzają sobie 
swobodne przeloty tam, gdzie byliśmy sami, 
przynajmniej do czasu, nim ktoś 
swoje kroki zaczynał odliczać 
na pustym korytarzu.  
 
I nawet rzutnik, folię z wykresami, 
stosy papieru, grzbiety książek, stare 
długopisy, a także ruloniki, kalki, 
przerysowane długie zwoje, gliniane coś, 
leżące na biurku, spinacze, torebki 
z tajemniczym pyłem — opanowały.  
 
Wszędzie ich ślady, podłużne smugi. 
Musiały znaleźć szczelinę w betonowej płycie; 
gdzieś na spojeniu jaskiniowy uskok, 
w budynku przypominającym kontynent.  
 
I rzeczywiście nie mam nic do powiedzenia, 
brzęczenie otumania, wpadam w trans 
nad kartką, podczas gdy one zakreślają 
coraz mniejsze koła — lśniące w popołudniowym 
słońcu dwa wielkie szerszenie.  
 
Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Sześć politycznych wierszy
Ten chłopiec, którego poderwałem w Café, 
mówił, że umarł, uwierzyłem, choć uwierała 
jego dłoń pod moją głową. 
 
Dlaczego ją podpierał, nie potrafię sobie 
przypomnieć, jak strączek fasoli, 
niczym martwa pacynka opadała po prostu 
w sen. 
A śniło mi się, że pisałem 
sześć politycznych wierszy. Ktoś pisał 
esej o nich i na murach rozlepiał 
manifesty. 
Dlaczego to był pies i jak się znalazła 
magiczna kula potrzebna, by wybuchł 
ogromny telewizor, 
nie potrafię wyjaśnić. 
 
Pamiętam już po przebudzeniu, 
gdy jedliśmy śniadanie, drobinki kurzu 
wirowały w słońcu. Nie wiem, czy 
ma to jakieś znaczenie, że kiedy się zderzały 
leciały w dół, tak właśnie, leciały w dół. 
 
Festiwal teatrów kukiełkowych
Malutkie postacie pod Multikinem 
kołyszą się przy barierkach i nagle wybuchają, 
confetti spada, a każdy płatek papieru ma krople krwi. 
Klaszczę i opadam na krzesło, by po chwili 
znów się zerwać. Stoję przy oknie, chwieję się 
jak pijaczek nad brzegiem basenu, ach woda, 
ta najczarniejsza z metafor, znowu zwierzęco 
wypuszcza macki i otula goryczą, trudno 
zmartwychwstać, to zdarza się bohaterom 
wodewilów, kiedy z morskiej toni całych 
i zdrowych wypluwa ich wieloryb. 
 
Mój mały Mefisto, własne odbicie 
w połyskliwej resztce kawy, szepcze i, 
choć nie rozumiem języka, wiem, że nim 
włada doskonale. W świecie odbić 
tylko takie przypuszczenie jest właściwe. 
Choć momentami, kiedy dłoń mi drży, 
ta twarz wygląda jak pogodowe fronty. 
Masy powietrza pędzą przed siebie 
i nie obchodzi ich małe przedstawienie 
dziewczynek z sąsiedniego bloku. Masy 
powietrza mają za nic historię foki 
i jej fiolki, i bezradność z jaką patrzymy 
na schody, przewidując słusznie, że, 
gdy stoczymy się lub nas zepchną, jakaś 
kość w małym światku nie wytrzyma. 
Lecz na razie potrafię utrzymać filiżankę, 
obracam ją i przyglądam się jak 
odmienia mi perspektywę. I wiem, że 
w końcu ktoś wypowie to zdanie: 
„jesteś w szklanej kuli i patrzę na ciebie, 
przewidując przyszłość z twoich 
ruchów gdy leżysz na starym tapczanie”, 
czy przejdzie mi wtedy przez myśl, 
że wszystko zależy ode mnie? 
 
W oknie odbija się cień, ale on sam 
jest cieniem wyciętym z kartonu. 
Gdyby się uprzeć, karton to cień drzewa. 
Pomiędzy światłem i jego brakiem 
można krążyć bez końca. Z chłamu 
chwil rejestrowanych bez ustanku, 
zostaje osad, ochra, doskonała do barwienia. 
Barwa jakoś scala te wszystkie obrazki, 
bierze je pod skrzydła jak kwoka pisklęta 
i chociaż pijane to wszystko i niedorobione, 
to jednak ten potok jest własny i gdy 
wiotczeją mięśnie, to on właśnie spycha 
nas delikatnie w głąb oceanu.  
 
Największy holograf na świecie, 
pomiędzy kośćmi twojej czaszki, gdy leżysz 
w bezkształtnej pościeli, wyświetla 
reportaż z Festiwalu Teatrów Kukiełkowych, 
jesteś tam wielorybem i wodą jednocześnie; 
panem księgowym z papierosem za uchem, 
panią menadżer ze złotym łańcuszkiem, 
który wprawia cię w trans, gdy kiwa się na 
jej szyi. Masz trochę czasu, nim spektakl 
nabierze rozpędu, możesz pozwolić, 
by przyklejona do szyby twarz zostawiła 
karykaturalne odbicie. Nie chcesz noży 
na scenie, zastąpi je grad. Kukiełki 
mrą, mrucząc swoje kwestie i migoczą 
przez chwilę. Widzowie patrzą uniesieni, 
świecą ich oczy i drgają wargi. 
Później gdy sam gaśniesz, oni gasną z tobą. 
Towarzysze podróży 
bez zgody na odwrót. 
 
Zagranica
Tajny kodzie zagraniczny, Sroko, 
pierzasta raco, rozdwojona jak księżyc 
na te tam ciemne strony, w których 
morza, łodzie, algi i wodorosty,  
 
o których nie umiem powiedzieć wprost, 
że mnie urodziły, ale coś jest 
w tym ciemnym zakątku ich pamięci, 
że kiedy cię widzę, prawie natychmiast 
 
widzę twoje gniazdo. Niebezpiecznie 
widoczne. Kupkę gałęzi zrzucanych 
z góry, na wylepioną błotem ziemiankę, 
gdzie siedzisz, błyskając oczami. I ja 
 
też siedzę, jak mnich w medytacji, 
chcąc zrobić ci zdjęcie. Ale powstrzymuje 
mnie ta rzeka obok, śmierdząca 
i cicha. Jakie to ma znaczenie — ten ruch 
 
pośród gałęzi, ten pozamiejski życiorys, 
szmery i szumy, dochodzące tu skąd? 
Pewnie że tak jak jest, jest najlepiej, 
lecz lepić ten czas, uznać klęskę? 
 
Poskładać wszystko w monogram rysowany 
na ścianie dobrym sprejem. Zostawić 
ślad, tak samo kruchy, obcy, zagraniczny; 
jak twoje skorupki, niebieskawe  
 
i pęknięte, lustra, szybki, drzazgi, pamięć, 
z której wykołysało się następne 
istnienie? Siedzę tu. Siedzę i nawet 
tego nie potrafię dobrze opowiedzieć.  
 
Kantyczki pana Sommera
Powstaje pytanie. Gdzie? 
Na krawędzi. Między świtem 
a samochodem rozpryskującym błoto, 
zadają je mleczarze, gdy 
na białej karteczce drobnym pismem 
piszą: śmierć wywęszyła kwaterę, 
pozostałem wierny.  
 
A później smok zaczyna 
swój rytualny taniec. Na masce 
samochodu brudna maź 
i rysunek anatomiczny „pana i pani”, 
gdy już znudzeni klasyczną pozycją 
zmieniają ją na ekstrawagancką, 
tańczą jak krążowniki na 
żółtym morzu. 
 
Właściciel samochodu ględzi 
tak, że słychać go aż tutaj, gdzie siedzę 
i zastanawiam się,
1 2 3 4 5 6
Idź do strony:

Darmowe książki «Dolna Wilda - Edward Pasewicz (biblioteka w internecie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz