Darmowe ebooki » Wiersz » Wychwyt Grahama - Jacek Podsiadło (zdigitalizowane książki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Wychwyt Grahama - Jacek Podsiadło (zdigitalizowane książki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jacek Podsiadło



1 2 3 4 5 6
Idź do strony:
zbielałymi wargami, „zabili go”. „I uciekł?” 
 
Pozytywka
Na ławce został śpiwór i francuska książka, 
filiżanka po kawie. Marylou albo Rysio 
musieli tu rano korzystać z październikowego słońca. 
Ich prawdziwe imiona to Marlene i Richard, 
uczą się pilnie polskiego, na marginesach książek 
zostawiają zapiski: „djenkouyem, smatchnego, gdje, 
chechtch, chiedem, ochiem, djevinch, djechinch”. Szeleszczą 
liście dębu pod kołami wózka, gdy dmuchnie następne płyną 
jak armada dłubanek, które jakimś cudem 
uniosły w powietrze swych ciężkich czarnych wioślarzy. 
Jeden kładzie się tuż obok twarzyczki Dawida, wózek jest odkryty. 
Pociągnięciem za sznurek uruchamiam księżyc 
z pozytywką w środku, płynie słodka melodia, 
próbuję przepowiedzieć synowi przyszłość, 
osiedli się gdzieś na wąwlu, zbuduje warowny dom, 
kiedyś spadnie z konia albo poleci na Księżyc 
szukać swojej melodii. Teraz gałurzy w swoim 
afrykańskim narzeczu: „gle, ujaa, ojeła”. „Bhasobha”, 
odpowiadam, „umusa kankulunkulu”. I Dawid wysyła swój uśmiech: 
nikomu, bo jeszcze nie jest oddzielony od świata, 
na razie wszystko jest jednym, na razie wszystko jest przed nim. 
 
Is everything going to be all right?
Nie lubisz tymczasowości. Spania pod śpiworem, 
garnka zamiast imbryka. Lub nie obchodzi cię, 
że równo osiemdziesiąt 
cztery lata temu 
Apollinaire poznał Madeleine. 
I przejmujesz się szaleńcami w rządzie. 
Dużo nas dzieli. Ale gdy ogień 
przychodzi, stapia nas w jedno 
z porcelaną, popiołem po cukierkach, 
węgielkiem jabłka. Wielka kosmiczna spalarnia. 
I kiedy nas cucą 
strażacy w pulsującej czerwieni kombinezonów, 
zostaje w nas na zawsze 
odrobina drugiego, wraz ze śladową ilością 
porcelany, cukru, owocu. 
I patrzę w twoje dziwne, zasmucone oczy. 
I wtulasz się we mnie, wczepiasz. 
Anioły rozwłóczą po polach 
zbędne strzępy naszych ciał, nawóz. 
I w telewizji mają szczęście, bo gdybyśmy 
włączyli prognozę, musieliby zapowiedzieć 
wszystkie pogody naraz. Leżymy. 
Leżymy. Po wykonaniu wszystkich miłosnych prac 
żeńcy wybierają ostatnie kłosy 
z naszych mięśni. I pewność przychodzi do nas 
w sekrecie. To się nie mieści w głowie, 
to się nie mieści w lędźwiach, to się nie mieści w sercu, 
to nieustannie przepełnia 
każde z pomieszczeń i naczyń, 
jakie w nas można otworzyć. Jasność. 
Wracając do polszczyzny: kupiłem w końcu ten czajnik, 
szkarłatny, z ustnikiem gwizdka. Faktycznie duża wygoda. 
Wypowiem tę rzecz całkiem prosto: niech wiecznie trwa ten eksponat. 
 
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Dobrošov. Niepewność
Zrazu nie wiedziałem, co oznaczają strzałki 
z napisem „Pevnost’ Dobrošov”. Ciąg umocnień na szczytach 
rozjaśnił mi w głowie. Twierdza. Rozbiliśmy namioty 
na szczycie góry, na dachu bunkra, 
śledzie weszły do połowy. I tylko do połowy 
pewność, że nie zdmuchnie nas wiatr, że to, 
że tak, że na wieki. Wyszedłem rano na świat 
i drapieżny ptak odpłynął w błękit jak relikt. 
Spojrzałem na blok betonu z prętami zbrojeniowymi jak źle skręcony warkocz 
i pomyślałem o czasach, gdy także czułem się mocny. 
 
*** (Wyłania się z gąszczu nad rzeką...)
Wyłania się z gąszczu nad rzeką w jednoczęściowym kostiumie bordo. 
Piętnaście minut wcześniej z namiotu sztukowanego żerdką 
dochodził regularny 
sygnał jej ekstazy. Już tylko oni i my 
zostaliśmy na leśnym biwaku. Jej facet ociężale krąży, 
coś zgubił. Biały chudzielec. Staram się nie zwracać uwagi, 
obserwuję pionowy start osy, godełka niezapominajek, 
robaka na moim trampku: jest segmentowany, mleczny we wzory Kwakiutlów. 
Rolują karimaty. Godzina do południa, góry nadstawiają grzbietów 
upałowi. Podoba mi się sposób, w jaki dziewczyna stąpa 
po skoszonej łące. Poddaję się. 
Ich czarowi. Leżąc w trawie śledzę, jak jedzą skąpy posiłek, 
on się oblizuje, ona analizuje swoją twarz w lusterku, 
wstaje i zwija śpiwór, idąc za nim w kucki, chyba wysportowana. 
I stają mi się bliscy, choć z oczywistych powodów 
rozbiliśmy namioty na przeciwległych krańcach polany. 
Co mnie tak pociąga? Nie lep seksu, też byłem już dziś na szczycie; 
nie chęć by zawrzeć znajomość, nawet nie mówię im „cześć”. 
Symetria, w jakiej żyjemy. Mam w nim brata-bliźniaka, 
jeszcze przez dwie, trzy godziny, aż z garbami plecaków 
odejdą nie patrząc na nas, zajęci Swoimi Sprawami, 
tym, co mnie pociąga najbardziej. 
 
„Po tysiącu lat ciszy”
Przeszedł deszcz oczyszczający jak spowiedź. W nowym powietrzu 
ptak kląska o Czeczocie czy o klęsce Czeczenii. 
Wszędobylska trawa. Rosa oraz eros 
pozostawiony na pamiątkę czyjejś ostrożnej Miłości. 
W dole panorama podgórza, świat jak na dłoni. 
Wiatr złamał gałąź jabłoni, nocny zawadiaka. 
hulaka. Nie w modzie jest być w zgodzie 
z rzeczywistością! Zmyśliłem tylko erosa, bo już Miłości nie.  
 
Pełnia
Drabiny dla turystów upodobniają „skalne miasto” do puebli. 
Komendy wspinaczy brzmią wśród pionów ścian jak w kościele. 
Znacząco czy nie. Fortepian Karkonosza, masywny głaz, milczy. 
Przyjść tu nocą. Lecz Magda się boi. 
Rano znajduję w trawie ciała śpiących rycerzy w mokrych od rosy śpiworach. 
 
Proparoksytoniczny akcent umelodyjnia frazę 
płynącą w środku nocy ze środka jeziora Kačinec. 
„Vyborna ta voda, Adamie”, mówi zdyszanym głosem 
spóźniona tutejsza Ewa. On się nie odzywa. Wszystko się odbywa 
pod ratunkowym kołem księżyca. 
 
Onieśmielany przez ryby, ich wieczystą obecność, 
spłukuję z siebie brud, brodząc w strumieniu. 
Wierność, wytrwałość, cierpliwość zajmują moje myśli 
gdy patrzę jak korzeń sosny oplótł skałę, absolut, 
i rośnie, i trwa na kamieniu, samotnie górując nad światem. 
 
Przychodzi baba do lekarza i mówi: nie czuję bólu

Śpiącej M.

Spełniło się.  
 
Głośno o mnie.  
 
Kochają mnie kobiety.  
 
A bywało inaczej. Mruk lodówki i takt zegara 
nie wystarczały, czasem i psa było mało. 
Zbędny, nosiłem w gardle globus histericus, 
trującą tabletę, która uwięzła w pół Drogi. Dzisiaj, cóż, tak wiele mnie 
nie dotyka, że mógłbym pracować w cyrku 
jako ten, obok którego wirtuoz ciska nożami. Dzisiaj wiem:  
 
o czym innym marzyłem. Mieć w sobie wieczny zapłon, 
eolską harfę w piersiach, ciągłą gotowość, by biec, 
prozac życia. Jak święty, który oszukał, chodzę w aureoli 
noży, które drżą jeszcze wokół znudzonej głowy, precyzyjne chybienia. 
Nie marzę, żeby orgazm dłużył się jak godzinki ani o eliksirze 
młodości, choć marzę: niech będzie jak dawniej, tylko troszeczkę mniej. 
 
Międzygórze. Drzwi
Pokoje na godziny. Ulice, domy cierpliwie ćmiące 
faje kominów — na godziny. Góry też nie na zawsze. 
Myjąc się odnotowuję napis na butelce pod lustrem: 
„Kills all known bacteria”. Ważne są tylko te 
bakterie, których jeszcze nie znamy? Młodzi o ładnych 
(wpływ otoczenia) twarzach śpią jeszcze gdzie kto padł 
po libacji. Letargowisko, nikt nic nie kupuje, tylko szkolna wycieczka 
kipi energią i murarze wbrew sobie łatają kamieniami 
fundamenty budynków podmytych przez powódź. Gdzieś w górze 
Michał Fostowicz oddaje się medytacji i są szczeliny, 
przez które pada blask. Byłem tu przed 
dziesięcioma laty, aż się boję, czy przetrwała skała, 
którą mam na zdjęciu. Druga wycieczka: rozbiegane oczy, 
nerwowe ruchy rąk, nikt nic nie kapuje. Tadeusz dźwiga siodło 
i wielki od piwa brzuch, od południa ma uczyć 
dziewoje konnej jazdy a myśli: jestem stary. 
 
Dlaczego?
Gdzież pójdziemy? Może znów nad rzekę 
pełną tajemniczych fusów lumpenświata, 
nad czarną wodę, której esencją 
jest przemijanie. Razem zrobimy siusiu, 
na stojąco, jak dorośli. Srogiemu przykazaniu 
dorosłości nie zwiejesz, szybkobiegaczu, prygunie 
stający na tle nieba i skaczący w Ciemno, 
gdzie jedynie cudem i tylko do czasu 
czekają na ciebie amortyzatory 
rodzicielskich ramion, cyrkle Miłości. 
Zobaczymy: kaczkę, dryfującą gałąź, opoja w malignie, nasze cienie 
Sto razy spytasz, dlaczego. Spróbujesz coś wycyrklować, 
żebym cię wziął na „jo pata”, na szyję. 
Zmęczone nóżki albo coś, albo coś. 
Coraz więcej ważysz. 
Coraz więcej rozumiesz. 
Zrozum, że czasem nie wiem, dokąd pójść. 
Przejdziemy przez most. 
A potem? Zobaczymy. 
 
Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
*** (Wstałem o piątej...)
Wstałem o piątej. Był tam, gdzie go zostawiłem 
wczorajszego wieczoru: nowy, pachnący świat. 
Łodygi nabite sokami jak strzelby. 
Z każdym oddechem utleniały się w głowie 
dwa świeże sny o tobie jak dwa sekrety alkowy. 
Zostało trochę popiołu tam, gdzie wczoraj widziałem 
grupkę tubylców przed blokiem, na plastikowych krzesłach, 
w cieniu pojedynczego drzewa, przy grillu. 
Ponura karykatura obozu pod gołym niebem 
Szoszonów, Tarahumarów, Ajnów lub Tuaregów. 
Zew jest zapewne ten sam. Czyją karykaturą 
jestem ja? Nie chodzę między ludźmi w płonącej odzieży, 
występuję dość często, jak pospolita roślina, 
moje znaczenie jest wyolbrzymione, dotknij mnie 
i sprawdź. 
 
*** (Dotykany wszędzie szarym mydłem zmierzchu...)
Dotykany wszędzie szarym mydłem zmierzchu, 
ani drgnę. I przynajmniej z wierzchu 
czysty sięgam po kartkę, by jak pies do zwierza 
przymierzać się do niej. Magda mi się zwierza 
w liście zza Sandomierza: „Ubieram się ciepło, zwłaszcza 
lubię mocno się ściskać paskiem płaszcza, 
to jest jak twój uścisk”. I dalej: „Nie palę po kiblach, alkoholizuję 
się tylko przy tobie, do kina chodzę sama, 
wieczory spędzam w domu, co za życie! Nawet się obywam 
bez narkotyków”. Przelatuję wzrokiem jeszcze raz te zdania, 
czuję się wymyślony jak Hamlet i Dania, dziwny amalgamat 
życia i martwoty. Gdy język mnie uśmierca, ożywia mnie dotyk. 
 
Thoreau: wstawaj wolny od trosk przed świtem i poszukuj przygód
Językiem i wargami tak nieporadnymi w mowie, sprawnie uruchamiam rytmy ukryte 
w niej jak mechanizm w pudle instrumentu. 
Traperskim nożem przekrawam na pół mydło z powodu różnicy płci, bo natryski dla 
pań i panów są na campingu osobne, 
Kopię w drzwi, za którymi kryje się ktoś, kto rzucał w nas z okna jajkami a teraz drży 
ze strachu, bo muszę wyglądać strasznie w judaszu choć oba śmieszne pociski chybiły. 
Przeszedłszy jakoś przez pełen dziur most kolejowy nad Pasłęką, rozstawiamy po 
ciemku namiot za miastem, w miejscu upatrzonym z okna pociągu, 
Zsuwamy się stromą ścianą wąwozu Wałszy nieopodal staropruskiego grodziska, 
urzeczeni sobą lecz przytomni, bez długoterminowych przysiąg, 
Chwilę zespolenia przeżywamy i wtedy, gdy ze ściśniętymi gardłami patrzymy na 
perseweracyjny, kilkumetrowy szlak psa dingo w ZOO, do którego weszliśmy 
niechcący i nielegalnie, 
Przywiązani do swoich plecaków żołnierze mijają nas z zazdrością na głównej ulicy 
Braniewa, da Bóg, wezmą kiedyś odwet gwałcąc i paląc. 
 
Bawiąc się tęczową piłką Dawida
Bladoróżowe, miały gęsią skórkę. Zdaje się, kosztowały 
16,50. Przebite kurczyły się z sykiem i twardniały. 
Leżała potem taka w agreście lub rabarbarze, 
kula wgnieciona kopniakiem. Pękały jak bańki mydlane, 
ile meczów zostało na zawsze niedokończonych. 
Jesienią Matka piekła „burocorz”. Z buraków cukrowych 
ściąganych z furmanek kijem zakończonymi gwoździem, 
obok była cukrownia. Niezręczny harpunnik 
ryzykował chlaśnięcie batem, ale warto było. 
Był też Saturn, pojazd księżycowy od księdza Prawicy, 
na baterie. Próg czy garść kasztanów, zawsze parł do przodu, 
dając sygnał świetlny... Korzystając z chwili 
siadam, plastikowy brzdąc, w jego kabince z pleksy 
i ruszam na wojnę z czasem, miażdżąc gąsienicami 
wszystko napotkane, rozkazuję się cofnąć, 
rozkazuję się cofnąć, napompować wszystkie 
tamte gumówki, uformować kolejki z fur, których już nie ma, 
teraz jestem prawdziwy, błyska nade mną światełko. 
 
Chwytanie powietrza
„Dziadku Mietku! Dziadku Mietku!” — wołanie Dawida 
rozkrawa mi pierś jak krajzega. Posypany trociną 
mój „tatuń” podnosi nieśmiałe oczy znad maszyny. 
Już wczoraj patrząc z Drogi w oświetlone okno, 
widziałem, że jest stary. Pisał coś w zamyśleniu, z okularami na nosie 
jak człowiek uczony. Teraz widzę po stole, że rozwiązywał krzyżówki. 
Widzę tę samą od lat popielniczkę, radyjko, książeczkę 
do nabożeństwa, cyrkiel osadzony na tanim długopisie, 
obok rysunek techniczny (wciąż plany!), w słoiku czosnek z cytryną 
na astmę i dwie krople powietrza w wasserwadze, jedynej 
zabawce dla Dawida. „Mój tatuś 
miał 64 lata jak umarł, ja już mam 66” — śmieje się. „Ale palenie 
to muszę rzucić” — dodaje z tym samym przekonaniem, co zawsze, 
i sądząc po geście myśli, że podniósł 
wskazujący palec, dawno obcięty. I oto 
zza moich pleców dobiega przepiękny, minorowy dwudźwięk 
znajdujący rezonans w każdym zakamarku 
zapchanej pamięci. Trwa to długo, ponieważ 
uderzeń jest jedenaście. „Śpieszy godzinę i dziesięć minut, 
chyba tę sprężynę z żyletki ma za tępą”. „Naprawiłeś go?” 
„A jakoś nie było roboty, to zniosłem go ze strychu i podłubałem”. 
Chyba jest dumny nad miską barszczu z proszku, choć mogę się mylić. 
Naprawił zegar. 
Poprawił świat. 
 
Historia fioletowego podkoszulka
Romb okna, prosty zygzak rynny, pozimowa pustać pól. 
Spisuję, żeby nie przepadło (wiem, że przepadnie). 
Z listu od Magdy: „Ukochańcu, wróciłam prawie o północy, 
czuję każde ścięgno — cały czas tańczyłam, 
taka muzyka była. A wstać musiałam już o piątej, 
1 2 3 4 5 6
Idź do strony:

Darmowe książki «Wychwyt Grahama - Jacek Podsiadło (zdigitalizowane książki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz