Wychwyt Grahama - Jacek Podsiadło (zdigitalizowane książki .TXT) 📖
Krótki opis książki:
W kolekcji znajdzie się tom Jacka Podsiadły Wychwyt Grahama.
Tytuł, w którym pojawia się nazwa części mechanizmu zegara, wskazuje na to, że książka będzie traktować o czasie. Książka jest także o miłości — do Magdy, Lidki, dziecka, wreszcie do dziadka, który potrafił naprawić zegar. Wiersze pisane potoczną, szeroką frazą, opisujące prywatne doświadczenie i płynnie przechodzące od opisu do zdziwienia światem.
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Jacek Podsiadło
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Wychwyt Grahama - Jacek Podsiadło (zdigitalizowane książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jacek Podsiadło
zbielałymi wargami, „zabili go”. „I uciekł?”
Pozytywka
Na ławce został śpiwór i francuska książka,
filiżanka po kawie. Marylou albo Rysio
musieli tu rano korzystać z październikowego słońca.
Ich prawdziwe imiona to Marlene i Richard,
uczą się pilnie polskiego, na marginesach książek
zostawiają zapiski: „djenkouyem, smatchnego, gdje,
chechtch, chiedem, ochiem, djevinch, djechinch”. Szeleszczą
liście dębu pod kołami wózka, gdy dmuchnie następne płyną
jak armada dłubanek, które jakimś cudem
uniosły w powietrze swych ciężkich czarnych wioślarzy.
Jeden kładzie się tuż obok twarzyczki Dawida, wózek jest odkryty.
Pociągnięciem za sznurek uruchamiam księżyc
z pozytywką w środku, płynie słodka melodia,
próbuję przepowiedzieć synowi przyszłość,
osiedli się gdzieś na wąwlu, zbuduje warowny dom,
kiedyś spadnie z konia albo poleci na Księżyc
szukać swojej melodii. Teraz gałurzy w swoim
afrykańskim narzeczu: „gle, ujaa, ojeła”. „Bhasobha”,
odpowiadam, „umusa kankulunkulu”. I Dawid wysyła swój uśmiech:
nikomu, bo jeszcze nie jest oddzielony od świata,
na razie wszystko jest jednym, na razie wszystko jest przed nim.
Is everything going to be all right?
Nie lubisz tymczasowości. Spania pod śpiworem,
garnka zamiast imbryka. Lub nie obchodzi cię,
że równo osiemdziesiąt
cztery lata temu
Apollinaire poznał Madeleine.
I przejmujesz się szaleńcami w rządzie.
Dużo nas dzieli. Ale gdy ogień
przychodzi, stapia nas w jedno
z porcelaną, popiołem po cukierkach,
węgielkiem jabłka. Wielka kosmiczna spalarnia.
I kiedy nas cucą
strażacy w pulsującej czerwieni kombinezonów,
zostaje w nas na zawsze
odrobina drugiego, wraz ze śladową ilością
porcelany, cukru, owocu.
I patrzę w twoje dziwne, zasmucone oczy.
I wtulasz się we mnie, wczepiasz.
Anioły rozwłóczą po polach
zbędne strzępy naszych ciał, nawóz.
I w telewizji mają szczęście, bo gdybyśmy
włączyli prognozę, musieliby zapowiedzieć
wszystkie pogody naraz. Leżymy.
Leżymy. Po wykonaniu wszystkich miłosnych prac
żeńcy wybierają ostatnie kłosy
z naszych mięśni. I pewność przychodzi do nas
w sekrecie. To się nie mieści w głowie,
to się nie mieści w lędźwiach, to się nie mieści w sercu,
to nieustannie przepełnia
każde z pomieszczeń i naczyń,
jakie w nas można otworzyć. Jasność.
Wracając do polszczyzny: kupiłem w końcu ten czajnik,
szkarłatny, z ustnikiem gwizdka. Faktycznie duża wygoda.
Wypowiem tę rzecz całkiem prosto: niech wiecznie trwa ten eksponat.
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Dobrošov. Niepewność
Zrazu nie wiedziałem, co oznaczają strzałki
z napisem „Pevnost’ Dobrošov”. Ciąg umocnień na szczytach
rozjaśnił mi w głowie. Twierdza. Rozbiliśmy namioty
na szczycie góry, na dachu bunkra,
śledzie weszły do połowy. I tylko do połowy
pewność, że nie zdmuchnie nas wiatr, że to,
że tak, że na wieki. Wyszedłem rano na świat
i drapieżny ptak odpłynął w błękit jak relikt.
Spojrzałem na blok betonu z prętami zbrojeniowymi jak źle skręcony warkocz
i pomyślałem o czasach, gdy także czułem się mocny.
*** (Wyłania się z gąszczu nad rzeką...)
Wyłania się z gąszczu nad rzeką w jednoczęściowym kostiumie bordo.
Piętnaście minut wcześniej z namiotu sztukowanego żerdką
dochodził regularny
sygnał jej ekstazy. Już tylko oni i my
zostaliśmy na leśnym biwaku. Jej facet ociężale krąży,
coś zgubił. Biały chudzielec. Staram się nie zwracać uwagi,
obserwuję pionowy start osy, godełka niezapominajek,
robaka na moim trampku: jest segmentowany, mleczny we wzory Kwakiutlów.
Rolują karimaty. Godzina do południa, góry nadstawiają grzbietów
upałowi. Podoba mi się sposób, w jaki dziewczyna stąpa
po skoszonej łące. Poddaję się.
Ich czarowi. Leżąc w trawie śledzę, jak jedzą skąpy posiłek,
on się oblizuje, ona analizuje swoją twarz w lusterku,
wstaje i zwija śpiwór, idąc za nim w kucki, chyba wysportowana.
I stają mi się bliscy, choć z oczywistych powodów
rozbiliśmy namioty na przeciwległych krańcach polany.
Co mnie tak pociąga? Nie lep seksu, też byłem już dziś na szczycie;
nie chęć by zawrzeć znajomość, nawet nie mówię im „cześć”.
Symetria, w jakiej żyjemy. Mam w nim brata-bliźniaka,
jeszcze przez dwie, trzy godziny, aż z garbami plecaków
odejdą nie patrząc na nas, zajęci Swoimi Sprawami,
tym, co mnie pociąga najbardziej.
„Po tysiącu lat ciszy”
Przeszedł deszcz oczyszczający jak spowiedź. W nowym powietrzu
ptak kląska o Czeczocie czy o klęsce Czeczenii.
Wszędobylska trawa. Rosa oraz eros
pozostawiony na pamiątkę czyjejś ostrożnej Miłości.
W dole panorama podgórza, świat jak na dłoni.
Wiatr złamał gałąź jabłoni, nocny zawadiaka.
hulaka. Nie w modzie jest być w zgodzie
z rzeczywistością! Zmyśliłem tylko erosa, bo już Miłości nie.
Pełnia
Drabiny dla turystów upodobniają „skalne miasto” do puebli.
Komendy wspinaczy brzmią wśród pionów ścian jak w kościele.
Znacząco czy nie. Fortepian Karkonosza, masywny głaz, milczy.
Przyjść tu nocą. Lecz Magda się boi.
Rano znajduję w trawie ciała śpiących rycerzy w mokrych od rosy śpiworach.
Proparoksytoniczny akcent umelodyjnia frazę
płynącą w środku nocy ze środka jeziora Kačinec.
„Vyborna ta voda, Adamie”, mówi zdyszanym głosem
spóźniona tutejsza Ewa. On się nie odzywa. Wszystko się odbywa
pod ratunkowym kołem księżyca.
Onieśmielany przez ryby, ich wieczystą obecność,
spłukuję z siebie brud, brodząc w strumieniu.
Wierność, wytrwałość, cierpliwość zajmują moje myśli
gdy patrzę jak korzeń sosny oplótł skałę, absolut,
i rośnie, i trwa na kamieniu, samotnie górując nad światem.
Przychodzi baba do lekarza i mówi: nie czuję bólu
Śpiącej M.
Spełniło się.
Głośno o mnie.
Kochają mnie kobiety.
A bywało inaczej. Mruk lodówki i takt zegara
nie wystarczały, czasem i psa było mało.
Zbędny, nosiłem w gardle globus histericus,
trującą tabletę, która uwięzła w pół Drogi. Dzisiaj, cóż, tak wiele mnie
nie dotyka, że mógłbym pracować w cyrku
jako ten, obok którego wirtuoz ciska nożami. Dzisiaj wiem:
o czym innym marzyłem. Mieć w sobie wieczny zapłon,
eolską harfę w piersiach, ciągłą gotowość, by biec,
prozac życia. Jak święty, który oszukał, chodzę w aureoli
noży, które drżą jeszcze wokół znudzonej głowy, precyzyjne chybienia.
Nie marzę, żeby orgazm dłużył się jak godzinki ani o eliksirze
młodości, choć marzę: niech będzie jak dawniej, tylko troszeczkę mniej.
Międzygórze. Drzwi
Pokoje na godziny. Ulice, domy cierpliwie ćmiące
faje kominów — na godziny. Góry też nie na zawsze.
Myjąc się odnotowuję napis na butelce pod lustrem:
„Kills all known bacteria”. Ważne są tylko te
bakterie, których jeszcze nie znamy? Młodzi o ładnych
(wpływ otoczenia) twarzach śpią jeszcze gdzie kto padł
po libacji. Letargowisko, nikt nic nie kupuje, tylko szkolna wycieczka
kipi energią i murarze wbrew sobie łatają kamieniami
fundamenty budynków podmytych przez powódź. Gdzieś w górze
Michał Fostowicz oddaje się medytacji i są szczeliny,
przez które pada blask. Byłem tu przed
dziesięcioma laty, aż się boję, czy przetrwała skała,
którą mam na zdjęciu. Druga wycieczka: rozbiegane oczy,
nerwowe ruchy rąk, nikt nic nie kapuje. Tadeusz dźwiga siodło
i wielki od piwa brzuch, od południa ma uczyć
dziewoje konnej jazdy a myśli: jestem stary.
Dlaczego?
Gdzież pójdziemy? Może znów nad rzekę
pełną tajemniczych fusów lumpenświata,
nad czarną wodę, której esencją
jest przemijanie. Razem zrobimy siusiu,
na stojąco, jak dorośli. Srogiemu przykazaniu
dorosłości nie zwiejesz, szybkobiegaczu, prygunie
stający na tle nieba i skaczący w Ciemno,
gdzie jedynie cudem i tylko do czasu
czekają na ciebie amortyzatory
rodzicielskich ramion, cyrkle Miłości.
Zobaczymy: kaczkę, dryfującą gałąź, opoja w malignie, nasze cienie
Sto razy spytasz, dlaczego. Spróbujesz coś wycyrklować,
żebym cię wziął na „jo pata”, na szyję.
Zmęczone nóżki albo coś, albo coś.
Coraz więcej ważysz.
Coraz więcej rozumiesz.
Zrozum, że czasem nie wiem, dokąd pójść.
Przejdziemy przez most.
A potem? Zobaczymy.
Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
*** (Wstałem o piątej...)
Wstałem o piątej. Był tam, gdzie go zostawiłem
wczorajszego wieczoru: nowy, pachnący świat.
Łodygi nabite sokami jak strzelby.
Z każdym oddechem utleniały się w głowie
dwa świeże sny o tobie jak dwa sekrety alkowy.
Zostało trochę popiołu tam, gdzie wczoraj widziałem
grupkę tubylców przed blokiem, na plastikowych krzesłach,
w cieniu pojedynczego drzewa, przy grillu.
Ponura karykatura obozu pod gołym niebem
Szoszonów, Tarahumarów, Ajnów lub Tuaregów.
Zew jest zapewne ten sam. Czyją karykaturą
jestem ja? Nie chodzę między ludźmi w płonącej odzieży,
występuję dość często, jak pospolita roślina,
moje znaczenie jest wyolbrzymione, dotknij mnie
i sprawdź.
*** (Dotykany wszędzie szarym mydłem zmierzchu...)
Dotykany wszędzie szarym mydłem zmierzchu,
ani drgnę. I przynajmniej z wierzchu
czysty sięgam po kartkę, by jak pies do zwierza
przymierzać się do niej. Magda mi się zwierza
w liście zza Sandomierza: „Ubieram się ciepło, zwłaszcza
lubię mocno się ściskać paskiem płaszcza,
to jest jak twój uścisk”. I dalej: „Nie palę po kiblach, alkoholizuję
się tylko przy tobie, do kina chodzę sama,
wieczory spędzam w domu, co za życie! Nawet się obywam
bez narkotyków”. Przelatuję wzrokiem jeszcze raz te zdania,
czuję się wymyślony jak Hamlet i Dania, dziwny amalgamat
życia i martwoty. Gdy język mnie uśmierca, ożywia mnie dotyk.
Thoreau: wstawaj wolny od trosk przed świtem i poszukuj przygód
Językiem i wargami tak nieporadnymi w mowie, sprawnie uruchamiam rytmy ukryte
w niej jak mechanizm w pudle instrumentu.
Traperskim nożem przekrawam na pół mydło z powodu różnicy płci, bo natryski dla
pań i panów są na campingu osobne,
Kopię w drzwi, za którymi kryje się ktoś, kto rzucał w nas z okna jajkami a teraz drży
ze strachu, bo muszę wyglądać strasznie w judaszu choć oba śmieszne pociski chybiły.
Przeszedłszy jakoś przez pełen dziur most kolejowy nad Pasłęką, rozstawiamy po
ciemku namiot za miastem, w miejscu upatrzonym z okna pociągu,
Zsuwamy się stromą ścianą wąwozu Wałszy nieopodal staropruskiego grodziska,
urzeczeni sobą lecz przytomni, bez długoterminowych przysiąg,
Chwilę zespolenia przeżywamy i wtedy, gdy ze ściśniętymi gardłami patrzymy na
perseweracyjny, kilkumetrowy szlak psa dingo w ZOO, do którego weszliśmy