Darmowe ebooki » Wiersz » Napój cienisty - Bolesław Leśmian (biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Napój cienisty - Bolesław Leśmian (biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:
już dla mnie dość nanicestwił i naustronił, — 
I jam dość się dla świata naczłowieczył i naśnił! 
 
Spieszno mi teraz do zmartwychwstania kilku topoli, 
Co szumiały w pobliżu zanikłego w snach domu! 
Spieszno mi teraz do zatajonej w gwiazdach niedoli, 
Którą muszę sam przeżyć, nic nie mówiąc nikomu.  
 
I co ja zrobię po śmierci z sobą i z całym światem? — 
Czy w twych łzach się zazłocę? Czy się we mgle — zniebieszczę? 
Mrok nieodparty zszedł się w ogrodzie z bezwolnym kwiatem, — 
Myśmy byli w tym mroku i będziemy tam jeszcze! 
 
Marsjanie
Zagrzmi w niebie okrętów napowietrznych tęt, 
Niepokojąc międzygwiezdnych mgieł rozwiewisko. 
Zniknie złuda przestrzeni, wyzwolonej z pęt, — 
Dość pomyśleć, że daleko, a już jest — blisko.  
 
Na oścież się zasrebrzy księżycowy wstęp 
Do bożyzny — daleczyzny, w szmer i otchłanie, — 
A dołem — szumy leśne, zgiełk drozdów i ziemb, — 
I na ziemię wylądują zwiewni Marsjanie. 
 
Stopą obcą dotknięta — westchnie ziemi twardź, 
I na chwilę to, co ziemskie, chętnie się zaćmi. 
Po wiekach wyczekiwań i tych z niebem starć 
Spokrewnimy się obłocznie z nowymi braćmi. 
 
W ich oczach — wiary w Oddal niegasnący płom, 
A w ich piersi — bezmiar żywy, swoisty, rdzenny. 
Poczną nam się przyglądać w bezczasie jak snom, — 
I na zawsze się ustali ten pogląd senny... 
 
A przywiozą nam z nieba — rozmodlone ćmy, 
I zwierzęta zadumane — i zgubne baśnie. 
I nagle zrozumiemy, że to jeszcze — my, — 
Że nie mogło być inaczej — tylko tak właśnie!... 
 
W uczonej złocistości ich wróżebnych ksiąg 
Wieszcz, co bogów nie odróżnia od chmur i łątek, — 
W czasie przeszłym — dni przyszłych opowiada ciąg 
I pośmiertną wiedzą krzepi istnienia wątek...  
 
Jakiś bóg z ich orszaku (złoć się, mrzonko, złoć!) 
Zawieruszy się w jeziornym nieba odbiciu 
I, malejąc w docześnie srebrniejącą płoć, 
Modrą wieczność w tym podwodnym wchłonie przeżyciu. 
 
A ich elfy, co cierpią z dala od swych gwiazd 
Na bezsenność wpośród kwiatów (o, gwiezdniej cierpcie!) 
W żal pobiegną przez nagle urojony chwast, 
Aż w tym chwaście zaszeleszczą ich żwawe kierpcie. 
 
Słyną z czarów Marsjanki!... Niezgadniona płeć 
Od ust naszych je przegrodzi — ledwo snu miedzą... 
Byle tylko miłować i naglić i chcieć, — 
A nauczą nowych pieszczot, bo o czymś wiedzą... 
 
Któż się zdoła domyśleć, jaki strach i szał 
Pała w oczach, co się w słońcu mienią na opal! 
Czym jest wobec tych niebem nasyconych ciał 
Nasze ziemskie dziewuszątko i jego — chłopal?... 
 
Z nich jedna — wiem na pewno, że pokocha mnie, 
Ku mnie ciałem — wzbronnym światu — występnie spłonie. 
Obczyzno, przyswojona w pieszczocie i śnie!... 
Tajemnico, co posiadasz — usta i dłonie! 
 
Za jej sen — w mym uścisku, za pieszczotę nóg, 
Za wniknięcie pocałunkiem w jej czary żyzne — 
Oddam chętnie, natychmiast — na rozstaju dróg — 
Żywot wieczny i tę całą — zagrobowiznę! 
 
W ślad za nią będzie kroczył niewidzialny mops, 
Co, podziemne węsząc zmory, wyje w niebiosy 
Lub szczeka głosem czujnie rozśpiewanych kobz, 
By odstraszyć złe uroki — złe sny — złe losy. 
 
Jak brzmieć będzie jej imię — nie wiem, ale wiem, 
Że wprowadzi mnie w głąb cudów — przez szum i trawę 
Tak, że drzewa, roślinny przerywając zdrzem, 
Z jednej jawy wejdą w drugą — i w trzecią jawę!... 
 
A wy, coście szarzyzny uprawiali brzydź 
I zbiorową w pyskach złudę srożyli dumnie, 
Czy zdołacie tym życiem, co was wydrwi, żyć 
I w zawrotny przepych słońca wejść bezrozumnie? 
 
Już odtąd — z odwróconym do błękitu łbem, 
Z wiarą w nową zaobłoczność, w odkrycia niebne 
Pobrniecie niedołężnie — między snem a snem — 
Od przydrożnych wierzb przyjmując — guzy chwalebne!...  
 
Guzy, które złagodzą pychę waszych wad 
I okupią uporczywość ślepego grzechu... 
A my — śmiać się z nich będziem — śmiać się w cały świat! 
Jakże tęskno mi już dzisiaj — do tego śmiechu!  
 
Pan Błyszczyński
Kazimierzowi Wierzyńskiemu, 
Jego żywotnym zmaganiom się 
z upiorami współczesności 
i zdobywczym przeobrażeniom 
twórczym. 
 
Ogród pana Błyszczyńskiego zielenieje na wymroczu, 
Gdzie się cud rozrasta w zgrozę i bezprawie. 
Sam go wywiódł z nicości błyszczydłami swych oczu 
I utrwalił na podśnionej drzewom trawie. 
 
Kiedy zmory są zajęte przyśpieszonym zmorowaniem 
Między mgłą a niebem, między mgłą a wodą, — 
Zielna zjawa swe dłonie zbezcieleśnia ze łkaniem 
Nad paprocią — nad pokrzywą — nad lebiodą134. 
 
W takiej chwili Bóg przelatał135, pełen wspomnień wiekuistych, 
Ścieżką podobłoczną — właśnie, że tułaczą — 
I przystanął na zbiegu dwojga tęsknot gwiaździstych, 
Gdzie się widma migotliwie bylejaczą. 
 
Zaszumiało jaworowo, ale chyba wbrew jaworom — 
Samym cisz zamętem, samą cisz utratą... 
«Kto te szumy narzucił moim dumnym przestworom? 
Kto ten ogród roznicestwił tak liściato?...» 
 
Cisza... Nikt nie odpowiada. Płyną chmury i godziny... 
Wszelka dal w niebiosach — to dal zagrobowa. 
Pan Błyszczyński w świat nagle z trwożnej wyszedł gęstwiny, 
Szepnął: «Boże!» — i powiedział takie słowa: 
 
«Był w zaświatach — sen i wicher, i zaklętej burzy rozgruch136! 
Boże, snów spełnionych już mi dziś nie ujmuj! 
Jam te drzewa powcielał! To — mój zamysł i odruch... 
Moje dziwy... Moje rosy... Dreszcz i znój mój! 
 
Przebacz smutkom i widziadłom, nieznającym rodowodu, 
I opacznym kwiatom, com je snuł z niczego... 
Moja wina! O, Boże, wejdź do mego ogrodu! 
Do ogrodu!... Do — mojego!... Do — mojego!... 
 
Wyznam Tobie całą zwiewność, całą gęstwę mojej wiary 
W życie zagrobowe kwiatów i motyli. 
Wejdź do mego ogrodu! I cóż z tego, że czary!... 
I cóż z tego, że ułuda nikłej chwili!...» 
 
Wszedł w gęstwinę, co szumiała poza życia drogowskazem. 
Sami byli teraz. Oko w oko — sami. 
Nic do siebie nie rzekli i, ciemniejąc, szli razem 
Alejami — alejami — alejami! 
 
Ogród śnił się... Tu i ówdzie dąb prześniony zżółkł i powiądł. 
Każdy krzew sam w sobie miał zaświata wygląd. 
Sporo było w gałęziach — cisz zbłąkanych i sowiąt137, 
Lecz nie było ani świerszczy, ani szczygląt138. 
 
Uciekały się niebiosy pod najdalszych gwiazd obronę, 
Miesiąc złotym rogiem chmurę mgliście pobódł. 
Trzepotały się w piachu dusze zmarłych, spragnione 
Nowych zgonów i pośmiertnych w mroku swobód. 
 
Coś złociście wyspowego w daleczyźnie alej pełga139, — 
Można taką wyspę brwi skinieniem spłoszyć... 
Świetlikami za chwilę północ w zieleń się wełga, 
Niepokojąc gmatwaninę leśnych poszyć. 
 
Pan Błyszczyński sprawdzał ogród, czy dość czarom jego uległ, — 
I czy szum i poszum dość jest rzeczywisty, — 
I czy liszaj140 na dębie — jadowity brzydulek — 
Dość się wgryza w złudną korę i w pień śnisty?... 
 
Badał jeszcze, czy ptak-lilia dość skowrończo w przyszłość śpiewa, 
I czy wąż-tulipan wiosny jest oznaką... 
I spojrzeniem przymuszał przeciwiące się drzewa, 
By do zwykłych podobniały jako tako... 
 
Drapieżniały zbyt cudacznie zdradnych kwiatów niebywałki, 
A gałęziom ciążył złej wieczności nawał. 
Pod stopami przechodniów piach niepewny i miałki 
Tyleż istniał, ile istnieć zaprzestawał. 
 
Szli, aż doszli tam, gdzie w mrzonce zagęstwionej i niczyjej 
Cień dziewczyny jaśniał oczu w dal rozbłystką, 
A jej usta i piersi, i ramiona, i sny jej 
Były takie, żeby właśnie kochać wszystko... 
 
Rzęsy miała dosyć złote, by rozwidnić blaskiem rzęs tych 
Dno zmyślonych jezior, gdzie mży śmierć zmyślona, — 
Warkocz łatwo się płoszył, więc skrzydłami fal gęstych 
Wciąż uciekał i powracał na ramiona. 
 
Bóg w nią spojrzał, kiedy właśnie wynurzona z mgieł spowicia141 
Urojone oczy w modre nic rozwarła. 
«Kto ją stworzył?» — zapytał. — «Nikt, bo przyszła bez życia 
I bez śmierci, więc nie żyła i nie zmarła... 
 
Próżno szukam w jej warkoczu źdźbeł istnienia, snu okruszyn, 
Próżno chcę ugłaskać pozłocisty kędzierz142! 
Tak mnie wzrusza ten niebyt, cudny niebyt dziewuszyn!... 
Bądź miłościw niebytowi... Wiem, że będziesz... 
 
Wyłoniłem z mroku ogród, oderwany od przyczyny, 
Rozkwieciłem próżnię, namnożyłem ścieżek — 
I już wszystko rozumiem, prócz tej jednej dziewczyny, 
Prócz tej jednej, którą kocham!» Bóg nic nie rzekł. 
 
«Znam usilność rzeczy sennych i znużenie rzeczy martwych. 
Ogród mój chwilami wolałby — bezlistnieć... 
Boże, nie skąp w obłokach błogosławieństw i kar Twych 
Tym, co wiedzą, że ich nie ma — a chcą istnieć! 
 
W Twych przestworach coś się stało... Mgła o cud się dopomina... 
Z tamtej strony świata modlą się zawieje. 
I w tych strasznych bezczasach taka nagła dziewczyna 
Tak niebacznie poza życiem — cieleśnieje! 
 
Zbliż się do niej, ciemny jarze! Zbliż się do niej, modra strugo! 
Czemuż pies mój wyje na jej czar cichutki? 
Może zimne jej usta są ostatnią posługą 
Dla tych właśnie, którzy wierzą tylko w smutki. 
 
Znam niedolę wniebowstąpień! Znam wskrzeszonych ust niedolę! 
I płacz wśród zieleni... I zgon sierociński... 
I to wszystko mnie boli!... Ja — sam siebie tak bolę!» — 
Wołał w bezmiar i ku Bogu pan Błyszczyński. 
 
Ale Boga już nie było... Pustka padła wzdłuż na kwiaty. 
Widma drzew szeptały: «Zmiłuj się nad nami!» — 
Błogosławiąc snom wszelkim, leciał w dalsze wszechświaty 
Powietrzami, wstrząsanymi powietrzami. 
 
Pewno widać było z nieba, że świat mija i przeminie, 
I że snom przyświeca — woda na kamieniu... 
Pan Błyszczyński zaszeptał w usta niemej dziewczynie: 
— «Błędny cieniu, marny cieniu, cudny cieniu! 
 
Zabłękitnij — odbłękitnij... I mów wszystko i nie domów!... 
Czy tu jest ów wszechświat, gdzieś zgubiła siebie? 
Może ci się należy wpośród innych ogromów 
Inna zieleń — inna nicość — w innym niebie. 
 
Nie zaczęłaś dotąd istnieć w żadnym półśnie, w żadnym grobie, 
Dotąd stóp twych śladu nie stwierdziły kwiaty, — 
Podczas twego niebytu zakochałem się w tobie, 
Naraziłem mroczne ciało na zaświaty! 
 
Czy mam z tobą iść w głąb żalu, czy w tę inną głąb doliny, 
Nim świat zginie śmiercią, niebem malowaną?... 
I jak dążyć do ciebie — do niebyłej dziewczyny, — 
Ty — mgło moja, usta drogie, złota piano!... 
 
Oto resztki mych przeznaczeń: noc niedobra i dzień sępny, — 
Oto — popłoch czarów, gdy je miłość zrani! 
Od nicości do ust twych — ledwo jeden krok wstępny, 
Od otchłani poprzez dreszcze — do otchłani! 
 
Śni się liściom — nieskończoność. Śni się wiosłom — dno i łódka. 
Odtrącone zorze raz na zawsze bledną... 
Czy śmierć w nic nas rozśmieje, czy nas z nowych łez utka, — 
Wszystko jedno, tchu ostatni, wszystko jedno! 
 
Noc zabije nas nie mieczem, lecz jaśminem i konwalią — 
I zaciszem mogił — i oddechem sadu! 
Prędzej pochwyć treść nocy i ucałuj, i spal ją, 
Żeby po niej nie zostało ani śladu! 
 
Wszystkim widmom chce się zginąć takim nagłym wielozgonem, 
Żeby brak ich we śnie — był dla jawy ulgą. 
A mój upiór śpi w jarze — na wybrzeżu zielonem143, 
Gdy go znajdziesz, pusty cieniu, — zbudź i tul go! 
 
Tam — wysoko i najwyżej — między niebem a nadrzewiem 
Włóczy się srebrnawo — cisza i znikomość. 
Tak o tobie nic nie wiem, tak cudownie nic nie wiem, 
Że miłością jest ta moja — niewiadomość!» 
 
Umilkł nagle pan Błyszczyński i popatrzył w dal niecałą, 
Świateł i przeznaczeń było coraz więcej. 
A on kochał ją w usta, kochał w stopy, w pierś białą, — 
I minęło różnych czasów sto tysięcy! 
 
Ramionami ją ogarniał, a ustami doogarniał, 
Oczom z gwiazd przyrzucał patrzącego złota, 
Lecz cień w jego objęciach wciąż samotniał i marniał 
I nie wiedział, że to — miłość i pieszczota. 
 
Noc z roziskrzeń, wróżb i mgławic promienisty splotła batog, 
Żeby nim biczować nie dość chętne groby, 
A w księżycu się jarzył wykres cieśnin i zatok, 
Gdzie nic nie ma, prócz oddali i żałoby. 
 
Mrok zaskomlał w pustym dębie, zagwizdała nicość w klonie, 
I rozbłysła w księżyc — śmierć i pajęczyna... 
Pan Błyszczyński zrozumiał i załamał swe dłonie 
I pomyślał: «W nic rozwieje się dziewczyna!» — 
 
W nic rozwiała
1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Napój cienisty - Bolesław Leśmian (biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz