Darmowe ebooki » Wiersz » Nieznana podróż Sindbada Żeglarza - Bolesław Leśmian (jak czytać książki w internecie txt) 📖

Czytasz książkę online - «Nieznana podróż Sindbada Żeglarza - Bolesław Leśmian (jak czytać książki w internecie txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian



1 2 3 4
Idź do strony:
Bolesław Leśmian Nieznana podróż Sindbada Żeglarza

 

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-3494-1

Nieznana podróż Sindbada Żeglarza Strona tytułowa Spis treści Początek utworu I II III IV V Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjna
Nieznana podróż Sindbada Żeglarza
Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
I
...Że mi się dziewczę upatrzone wzbrania, 
Nieobecnością ciała w mem objęciu 
Pustosząc ducha, co w nic się rozdzwania — 
 
Więc ja na przekór sobie i dziewczęciu 
Tej się nieznanej podjąłem podróży, 
By wlec swe głody po morzach dziesięciu! 
 
Lecz i mórz dziesięć, zaprawdę, nie znuży 
Tego, co zaznał pragnienia pieszczoty, 
Na którą nawet nie upadł cień róży.  
 
Ale najgorzej, gdy właśnie zmierzch złoty, 
W oczach twych dziewczę zastawszy — powoli 
W sen je rozemgli dla drwiny lub psoty...  
 
W sen tem pewniejszy, że nawet nie boli, 
A w bezbolesność patrzysz, jak w przynętę 
Dla swej niemocy i swojej niedoli. 
 
Lecz dokąd skrzydeł skierujesz zniechętę 
Bez tej, co ziemię odarła ci z cudów? 
Czem są twe wargi — jej wargą nie tknięte?... 
 
Czem dłonie, które nie zaznały trudów 
Przy piersiach, śpiewnych westchnienia hałasem? 
Marniejąc, więdną w tej próżnicy nudów!... 
 
A gdy je spleciesz — to tylko temczasem, 
A gdy rozpleciesz — to tylko tak sobie —  
Głaszcząc ich szorstkość wspomnienia atłasem... 
 
Ale ich przed się nie ściągniesz w tej dobie, 
By zrywać kwiaty lub zgarniać słońc złoto: 
Na wszystko czasu zbraknie ci w żałobie!...  
 
Z piersią dziewczyny zmóc się chciałeś po to, 
Aby wykrzesać śpiew z duszy na usta, 
Lecz niewzajemność zwarła je niemotą! 
 
O, jakie zdradna i krwawa, i pusta 
Jest baśń, co tęczą przesłania grzech straty! 
Na skroń skazańca narzucona chusta... 
 
Choćbyś piękniejszą dziewczynę przez kwiaty 
Innych ogrodów wypatrzył w podróży — 
Cóż ci z jej piękna, ty — bólu skrzydlaty? 
 
Czar, dobrze znany, już się nie powtórzy... 
A inny? — Nie chcesz innego w tej głuszy 
Odczarowanej, co słońcem się mruży!  
 
Już żadna w tobie nie wskrzesi tej duszy, 
Którąś miał, patrząc w źrenice, gdzie pała 
Twój los, nim ciebie w jęk i w pył pokruszy!  
 
A wszakci dusza w szczęściu się stawała 
Podobną ślepo do głosu jej brzmienia, 
Do warg purpury, do zapachu ciała!  
 
Naśladująca we śnie poruszenia 
Jej ukochanej za wszystko postaci, 
Brała z niej — powab, chrzest brała imienia!  
 
Brała, nie wiedząc, że nagle utraci 
Wszystko, co wzięła, nim jeszcze posiadła — 
Że za wyznanie — tym skarbem zapłaci!...  
 
A gdy pojęła ten mus — to pobladła, 
Czując wstyd nędzy i próżnię, i ciemność, 
Jak odwrócone do muru zwierciadła!... 
 
To jedno było jej żądzą: wzajemność — 
Reszta — wygnaniem w przerażeń samotę, 
Poza kres ziemi, lub kędyś w podziemność! 
 
Ku życiu wieko rozchyliła złote — 
Dziś — trumna, której skarb ciała odjęto, 
Zwraca wieczności — pustkę i ciemnotę!...  
 
A jakże długo czekała na święto 
Nagłych zrozumień, by ująć w ład ścisły 
Słów określonych — dolę rozpierzchniętą!  
 
Jeśli te słowa w noc twoją rozbłysły, 
To wiedz, że śledzę twe noce i dni twe, 
I że miłosne nie mylą domysły!  
 
I ciebie życie gna w jakąś tam bitwę... 
Jam chciał cię unieść ku niebu rąk mocą, 
Jak nagą, z włosem rozwianym modlitwę!  
 
Dziś — nie mam czem się pomodlić, ni o co... 
A zasię Bogu cóż po takich dłoniach, 
Które się w znoju i w grzechu nie spocą? 
 
Więc wciąż uboczem a wciąż po ustroniach 
Płyń, zbiegu życia, co poszło w lamenty! 
Płyń, póki jeszcze krew śpiewa we skroniach!  
 
I wypłynąłem na morskie odmęty... 
 
 
Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
II
Okręt mój starszy od modrej wód chwały! 
Wnątrz jego szumi snem dębów tysiąca, 
Co niegdyś żywcem po borach szumiały.  
 
Lecz mu starością tak pamięć się zmąca, 
Że nie pamięta tej borów tęsknoty, 
Co dęby z lądu w otchłanie mórz strąca. 
 
Przerósł on życia własnego kres złoty 
I swym nadmiarem już grąży się w Bogu, 
Na ziemi mało mając do roboty...  
 
Płyniesz w nim, jako w ruchomym barłogu, 
Gdzie wszystko drzemie, prócz skargi twej głuchej, 
Rozpanoszonej na morza rozłogu.  
 
Słońce, nabrzmiałe od skier zawieruchy, 
Złotym wąwozem po fali się dłuży, 
A fala szczerbi wąwozu szlak kruchy... 
 
I, zaczerpnąwszy zeń świateł do kruży 
Swoich błękitów, wychyla w odmęcie 
Tę kruż1, co pianą po brzegach się burzy.  
 
Gdziekolwiek spojrzę — tam lądów zniknięcie, 
I, zda się, otchłań, spodem zaczajona, 
Widzi, że płynę i w jakim okręcie...  
 
Widzi tak właśnie, jak ta woda słona, 
Co swe szmaragdy miażdżąc w słońc ukropie, 
Spienionem ślepiem chce odbić skał łona! 
 
Więc tak widziany — płynąłem po tropie 
Fal, nasłuchując ich szumu, że ginie, 
Niby szum w nagle rozwiązanym snopie. 
 
Nie odróżniałem już w owej godzinie 
Czasu od fali, co świateł rozpyłem 
Znaczy swój pobyt i zanik w głębinie.  
 
I zdało mi się, że niegdyś sam byłem 
Brzegiem, zniknionym w bezkresów przeźroczu, 
A od którego swój okręt odbiłem...  
 
I że sam siebie straciłem już z oczu, 
Stając się coraz to bardziej bezbrzeżny 
W rozłące z sobą i w swem podobłoczu... 
 
I coraz bardziej sobie niedostrzeżny, 
Przydany falom ku ich przemijaniu 
Wśród pian dokoła zieloności śnieżnej.  
 
I wtedym ujrzał w mórz rozkołysaniu 
Wyspę, skupioną w zadumy spowiciu 
I w nieustannem nad głębiami trwaniu. 
 
A spoczywała na własnem odbiciu, 
Jak na obrzmiałym zielenią cokole, 
Co widniał wszystek w podwodnem ukryciu. 
 
Czem ona w górze — tem on był na dole: 
W tych samych kwiatach tych samych owadów — 
Lecz nieco inne — bo wodne swawole... 
 
Wzloty ich były podobne do spadów 
Usilnych w głębie, gdzie fali turkusem 
Wezbrała bezdeń wywróconych sadów.  
 
Ptak, w nich dojrzany, szedł skrzydeł przymusem 
Na dno — skroś liście... Zaś woda przez szpary 
Tych liści biegła niepochwytnym kłusem.  
 
Ledwo ją mogłeś rozpoznać po szarej 
Przezroczy: tak ją wypełniły szczelnie 
Kwiatów, motyli i liści nadmiary.  
 
Z okrętem moim płynąc niepodzielnie, 
Brnąłem w tych dziwów i snów grzęzawicę, 
Oczarowany strasznie i śmiertelnie!...  
 
Tam zarzuciłem w szmer wody kotwicę, 
Co się grążyła kolejno w ziół sploty 
I właśnie w złotą kędyś motylicę...  
 
A ta — zmącona — rozchwiała swe loty 
I znikła w bruzdach, jak gdyby tam — w toni 
W nic się rozwiązał nagle supeł złoty...  
 
I, gdym wyskoczył na brzeg — jeszczem o niej 
Coś śnił, z radości zaciśnięte pięście 
Wtłaczając w kwiaty i węsząc jad woni!  
 
Gdzieś — na dnie duszy zaczajone szczęście — 
Wybiegło ze mnie na słońce, na kwiaty, 
By trwać w pszczół brzęku i łątek pochrzęście! 
 
I biegłem dalej, wiedząc, żem pstrokaty 
Od słońca, które zbryzgało mi złotem 
Oczy i włosy, i wargi, i szaty! 
 
Że ptakom zdam się zaledwo migotem 
Światła w zieleni!... Zjawieniec słoneczny, 
Co się sam sobie złoci mimolotem! 
 
W pierś mię uderzył szum lasów odwieczny 
I okrzyk ptaków, uwięzły w gęstwinie, 
Zapamiętały, zdyszany, serdeczny!  
 
Gdy, biegnącemu w świateł gmatwaninie, 
Już się pół nieba nagromadzi w oku, 
To mu z tych oczu cała ziemia zginie!...  
 
I mnie zginęła, że — gotów do skoku — 
Stanąłem, dłonią szukając tej dali, 
W którą mam teraz biec z cieniem u boku. 
 
Aż tu — na długość dwóch sznurów korali, 
Albo na miarę dwojga moich cieni — 
Przede mną chata, jak dziw się zuchwali...  
 
A z tak przezroczych ciosana kamieni, 
Żeś widział wnętrza nietajoną wzbronność 
I sprzęt wszelaki w świetlicy i w sieni.  
 
Z sieni — w przejrzystą świetlicy ustronność 
Szła oto właśnie w najdalsze zakąty 
Dziewczyna, w marzeń wpatrzona dozgonność.  
 
Za siódmą górę — chyba w kraj dziesiąty 
Patrzyła, ręce nieznośne za szyją 
Wiążąc wygodnie w dwa białe trójkąty...  
 
I w tył warkoczem wstrząsnęła, jak żmiją. 
Jam ją tak z mego oglądał ubocza: 
Nagą — idącą prosto w sen — niczyją...  
 
Ledwo nas ściana dzieliła przezrocza, 
I hen — w upale jakaś dal tajała, 
Kroplami złota ściekając w krzów2 zmrocza.  
 
I pomyślałem: niech spojrzy!... Spojrzała... 
A, zaniedbawszy rozwiązania dłoni, — 
Płonęła przeciw i nieruchomiała...  
 
Tak my patrzyli — każde z swej ustroni — 
Czując, jak czas nam pod rzęsą wstrzymany, 
Bez tchu przemija i sam siebie trwoni...  
 
Było nam w oczach, jakby dwa orkany 
Zemdlały w ciszę, podobną zieleni 
Dwu łąk, na które dwa spadły tumany!  
 
I gdyśmy jeszcze byli tak wpatrzeni, 
Szepnąłem: «Chato upojna, jak wino! 
I ty — świetlico! I ty — moja sieni!  
 
Tyżeś to przyszła, wiosenna godzino 
Miłosnych przygód i pierwszej rozmowy 
Z nieznaną jeszcze dotychczas dziewczyną?  
 
Tyżeś mię zdybał, zawrocie mej głowy? 
Kto od pierwszego nie szalał wejrzenia — 
Ten nie zna szału i sen ma jałowy!  
 
Bądź pochwalona przez wszystkie westchnienia 
Ściano przezrocza za to, żeś przede mną 
Nie utaiła nawet stóp jej cienia!  
 
Bądź pochwalona ziemio za tę ziemną 
Moc, która słońcu narzuca swe kwiaty! 
Wyjdzi, dziewczyno, na rozkosz
1 2 3 4
Idź do strony:

Darmowe książki «Nieznana podróż Sindbada Żeglarza - Bolesław Leśmian (jak czytać książki w internecie txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz