Darmowe ebooki » Reportaż » Wycieczka kolarza na Mazury Pruskie - Dzierżek (biblioteka ekonomiczna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Wycieczka kolarza na Mazury Pruskie - Dzierżek (biblioteka ekonomiczna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Dzierżek



1 2 3 4 5
Idź do strony:
nie ulega wątpliwości, bo ziemie dawniej pruskie, to jest przez plemię Prusów, pokrewne Litwinom, zamieszkałe (Prusowie już obecnie zupełnie wyginęli), kolonizowane były od północy przez Niemców, od południa zaś przez Mazurów, chętnie osiadających pod panowaniem Krzyżaków i przez tych ostatnich również chętnie przyjmowanych.

Kolonizacja ta, posuwająca się z dwóch stron, wypierała Prusów przewagą kultury. Prusowie, opierając się przyjęciu chrześcijaństwa, cofali się coraz na wschód, a częściowo zapewne i asymilowali się z napływającym żywiołem. Nie chcąc przyjąć zbiorowo nowej wiary, nie stworzyli ogniska oporu i powoli, nieświadomi prawie, zleli się z kolonizatorami. Dzisiaj próżno by kto szukał przedstawicieli tego narodu na jego starych siedzibach. Zniknął z powierzchni ziemi tak, jak giną obecnie szlachetne żubry w swoich odwiecznych puszczach litewskich. Tylko nazwa ich przyjęta została przez najeźdźców i jednoczy się dzisiaj z pojęciem „siły przed prawem” (Macht vor Recht).

III

Rozkosze kolarskie. — Jezioro Leśmiady. — Karczma mazurska. — Religia. — Jezioro Tatarskie.

Uprzejmy pan Barke, zanim nas wypuścił w dalszą drogę, chciał pokazać okolicę swojej „stolicy”. Tym łatwiej mu to przyszło, że od roku należy także do drużyny kolarskiej. Przed wieczorem więc dosiedliśmy swoich żelaznych rumaków i udaliśmy się w kierunku jeziora Leśmiadami zwanego.

Z chwilą wyjazdu z miasta zaczynają się rozkosze kolarskie.

Po szosie mazurskiej jedzie się jak po torze na Dynasach19. Przyjemnie falisty grunt, zmuszając do niejakiej pracy przy pięciu się pod górę, daje nam znów wiele przyjemności przy zjeżdżaniu po łagodnie, a za to na przestrzeni kilku kilometrów opuszczającej się drodze. Nie ma jednostajności, bo nie ma płaszczyzny, każda nowa, wznosząca się przed nami góra nęci ku sobie, bo obiecuje na szczycie sute zadośćuczynienie w postaci jakiegoś pięknego, z pewnością okraszonego jeziorem widoku.

Na dwunastym kilometrze skręcamy na boczną drożynę i przejechawszy pomiędzy wzgórzami jeszcze kilka kilometrów, znajdujemy się u podnóża góry, porosłej piękną zielonością gęsto zwartych różnorodnych krzewów. Położona pośród pól, pokrytych zielonym jeszcze, lecz dobrze już wykłoszonym zbożem, i szmaragdowych łąk, pociąga nas swoją pięknością.

Zostawiwszy koła na dole, idziemy za przewodnikiem drożyną pnącą się w górę wśród bujnej zieleni tworzącej nad naszymi głowami istne sklepienie. Po kwadransie takiej drogi, spotykając po drodze ławeczki, znaleźliśmy się na szczycie, a raczej na płaszczyźnie zarosłej takimiż gęstymi krzakami. Pośrodku tego letniego salonu, ubranego kilkoma ławkami, wznosi się wieża, właściwie tylko rusztowanie, z którego wysokości mamy otrzymać nagrodę za nasze trudy.

Już tam jesteśmy. Pod naszymi nogami leży cicha i urocza okolica. Oko bieży daleko naokoło, a pierś podnosi się westchnieniem, bo jakaś dziwna rzewność napełnia nasze serca. Nikt nie wymawia ani jednego słowa, piękna natura zastępuje wszystko.

Oto przed nami rozciąga się mapa jeziora Leśmiadami zwanego, a na prawo widać czerwone dachy domków Stradomia20. Cały ten szmat ziemi, obejmowany i pieszczony naszym okiem, zdaje się usypiać i zapominać o Niemcach i wszelkich namiętnościach ludzkich, jakie na nim szaleją...

Siedzimy tak chwilę zadumani, a zaduma ta to biesiada i pokrzepienie dla ducha.

Ocknąłem się nareszcie i przechodząc z krainy marzeń do rzeczywistości, zapytałem pana B., kto troszczy się o te widoki i taką wieżę w szczerym utrzymuje polu?

Oto kilku kolonistów, mających zaledwie po kilkadziesiąt morgów gruntu, wspólnie konserwuje te zarośla, górę i wieżę dlatego, że pojmują piękno, dlatego zapewne, że są więcej niż my, mieszkańcy Królestwa, „cywilizowani”...

Daruj mi, szanowny czytelniku, tę gorycz, ale zdaje mi się, że u nas by się taka góra z zaroślami (zdatnymi na opał), gdzieś w polu, w oddaleniu od miasta wielkiego, z pewnością nie utrzymała...

Za powrotem21 prawa natury domagają się przystanku, oczywiście w karczmie przy drodze. Wyżej wymówiłem słowo „cywilizacja”. W tej karczmie znów się ono gwałtem nasuwa. Myliłby się, kto by sobie wyobrażał naszą karczmę, położoną na pustkowiu, brudną, odartą i otoczoną niechlujnymi dzieciakami. Karczma mazurska — to istny nasz Marcelin, pięknym ogrodem, pełnym kwiecia otoczona i zaopatrzona we wszystko, co podróżnemu jest przyjemnym i potrzebnym. Posiłek skromnie, lecz schludnie podany; nie zbywa nawet na takich drobnych wygodach, jak woda z lodem. Przy tym ceny wcale nie wygórowane.

Wpływ to niezaprzeczony cywilizacji niemieckiej, którą lud tutejszy przyjmuje od swoich zwierzchników, jak przyjął religię.

W roku 1528 książę Albrecht, zaprowadzając w całych Prusach reformację, narzucił ją także i Mazurom, oderwał ich od diecezji warmińskiej i oddał pod zwierzchnictwo biskupa pomezańskiego, Pawła Speratusa. Biskup ten ustanowił osobny dekanat w Ełku i powierzył go Janowi Maletiusowi, gorliwemu luteraninowi, rodem z Krakowa.

Obecnie cała ludność mazurska jest protestancka i szczerze do swojej religii przywiązana. Pomimo to można znaleźć w ich Biblii wiele wierzeń niezgodnych z duchem luterańskim, a wielce przypominających dawny katolicyzm, np. cześć niektórych świętych i wielkie poszanowanie, jakim otaczają osobę Najświętszej Maryi Panny.

Pokazanie nam pięknego widoku na jeziorze Leśmiady snadź nie zadowoliło gościnności i uprzejmości pana Barke, bo koła nasze skierował jeszcze na południe od miasta.

Okolica była nieco odmienna. Zaledwo przejechaliśmy szosą kilka kilometrów, a już znajdowaliśmy się na bocznej drodze, wśród pięknego lasu. Posuwaliśmy się ostrożnie naprzód, w obawie bezdymnych strzałów ćwiczącej się w sąsiedztwie piechoty. Obawy okazały się niebawem płonne, byliśmy bowiem poza linią strzałów. Mogliśmy przyśpieszyć i posuwając się wciąż po krętej drodze leśnej, po półgodzinnej jeździe znaleźliśmy się nad jeziorem Tatarskim, wśród lasów położonym.

Nowe widoki i nowe czary!

Jezioro wśród lasu! A nad jego brzegiem, jak podanie niesie, a oczy i historia stwierdzają, wysoki wał, całkowicie lasem porosły, ongi przez Tatarów usypany. Aż dotąd bowiem horda zapuszczała swoje zagony; do dzisiaj jednak przetrwał tylko ten wał, porosły lasem wiekowym. Głuche także niesie podanie, że niegdyś miejsca te były polem strasznej walki morderczej22, a gładkie jezioro miało 3 tysiące trupów pomieścić w swych toniach.

Rozłożeni nad brzegiem tej wody, długo byśmy gawędzili i dumali o tych czasach zamierzchłych, gdyby nas zachodzące słońce do przytomności nie przywołało i o powrocie myśleć nie kazało.

IV

Olecko. — Szosy mazurskie. — Człowiek „bildowany”. — Pożar. — Sanna w lecie.

Nazajutrz w towarzystwie naszego uprzejmego gospodarza, „nafutrowawszy”23 (jak się wyrażali mali widzowie) nasze rumaki oliwą, ruszyliśmy w stronę sąsiedniego miasta powiatowego Olecka, czyli Margrabowa.

Okolica ciągle piękna, pozwalała nam się napawać rozkosznymi widokami. Na pół drogi, to jest na siedemnastym kilometrze, znaleźliśmy się ponad jeziorem Gąskowskim, gdzie już postanowiliśmy pana B. pożegnać.

Pożegnanie jednak nasze wobec pięknego jeziora „na sucho” ujść nie mogło. Spokojne wody, uroczo rozłożone w rozkosznej dolinie, nieopodal wsi Gąski, nęciły nas silnie kryształowymi toniami. Nie namyślając się też długo, popychani gorącem dochodzącym do 30 stopni, skąpaliśmy swe ziemskie powłoki po raz pierwszy w niepokalanej czystości wodach jeziora.

Pożegnawszy miłego towarzysza, wkrótce znaleźliśmy się w Olecku, o 35 kilometrów od Ełka.

Olecko i nasz Augustów to bliźniacze grody, założone jednocześnie przez dwóch potężnych sąsiadów: Albrechta i Zygmunta Augusta, na pamiątkę ich zjazdu, odbytego w Olecku w r. 1560. Miasto liczy obecnie około 6000 mieszkańców i skupia w sobie sprawy powiatu margrabowskiego, odznaczającego się górzystym i malowniczym położeniem. Na północy leżą wzgórza Górami Szeskimi zwane, na południu znów cała masa jezior, z których ważniejsze: Hasny, Oleckowskie, Sedranki, Gąski itp. Wszystkie prawie jeziora należą do rządu i wydzierżawiane są przeważnie Żydom z Królestwa; złowione ryby w znacznych partiach idą do Królestwa.

Żywioł niemiecki liczebnie zajmuje już część poważniejszą; na całą ludność powiatu około 45 tysięcy wynoszącą, znajduje się tylko 28 tysięcy Mazurów.

W ogóle w powiecie tym germanizacja poczyniła w ostatnim wieku znaczniejsze postępy. Jeszcze w r. 1840 było do 18 procent ludności mazurskiej i mieszkało niemało rodzin szlacheckich, jak: Bieniewscy, Ciesielscy, Ciechańscy, Dzięgielowie, Łąccy, Łosiowie i inni. Dzisiaj z tego już ani śladu.

Po obiedzie, nabrawszy sił do dalszej drogi, ruszamy z Olecka, kierując się na wschód przez Wydminy, do trzeciego powiatowego miasta, do Lecu (niem. Lötzen). Okolica, ciągle falista, pozwala rozwinąć miejscami całą chyżość naszych kół; a trzeba trochę pośpieszyć, bo do Wydmin mamy opętane 40 kilometrów. Jedziemy przez ładny las, szosą wijącą się z góry. Nie zdążyliśmy się jeszcze nasycić balsamiczną wonią, aż oto las się kończy i przed nami maluje się szyba jeziora Gawlikiem zwanego.

„I sam Katon by upadł w tych pokus przepaście, zwłaszcza gdyby się kąpał i zbił wiorst piętnaście”24. My nie byliśmy Katonami, więc tym bardziej zanurzyliśmy się w nurtach Gawlika. To nas orzeźwiło i dodało sił, a świetna szosa dług opóźnienia z łatwością odrobić pozwoliła.

Ale bo może nie wiecie, że szosy tutejsze nawet budową różnią się od naszych. Dzielą się na dwie części: zimową — kamienną i letnią — żwirowaną. Letnia zazwyczaj biegnie węższym pasem z boku i jest tak miękką i przyjemną dla koni, jak nasze polne drogi (gdy są w dobrym stanie). Toteż latem przeważnie ruch na tej miękkiej odbywa się połowie. Taki porządek rzeczy zaoszczędza koniom nóg i zapobiega zbytecznemu zużywaniu pięknej szosy zimowej. Idzie też ona równością o lepsze ze stołem. Czyż nie jest to proste, a jednak mądre i wysoce praktyczne?...

Taką to piękną jadąc drogą, weseli i orzeźwieni, witamy każdego przechodnia przyjętym tutaj powszechnie „dobry dzień waszeci”. Odpowiadają prawie bez wyjątku, „dziękuję waści”, a często z dodatkiem „a niech się tam waści dobrze jedzie”. A trzeba widzieć rozradowane i zdziwione jednocześnie twarze tych dobrych ludzi, gdy polskie powitanie z ust „bildowanych”25 ludzi usłyszą.

Domyślam się w tej chwili zdziwienia na twarzy czytelnika, bo nie wie, co to jest „człowiek bildowany”.

Bildowanym, w ustach ludu mazurskiego, jest każdy człowiek, mający pozory wykształcenia, to jest długi surdut, krawat, ładny kapelusz, a chociażby i koło (jakże się nieraz pod tym względem mylą!). Jegomość taki już po polsku nie zagada, bo właściwie „bildacja”, czyli wykształcenie na tym tutaj w pierwszym rzędzie polega, by mówić tylko po niemiecku.

Otóż lud cieszy się wszędzie z naszej mowy, nieraz zagaduje, słowem, sympatię na każdym okazuje kroku. Nie możemy tegoż samego powiedzieć o spotykanych dzieciach. Te młode latorośle mazurskiego rodu nauczono w szkole (a wszystkie chodzą do szkoły) wymawiać na powitanie niemieckie Guten Tag26. Chociaż czynią to z grzecznym ukłonem, razi nas to niezmiernie, bo niemczyzna tych dwóch słów uprzytomnia wpływ niemieckiej szkoły. Górnicy nasi z Dąbrowy używają także stale na powitanie niemieckiego hasła Glück auf27. Jest to więc tylko frazes, który się wymawia bez zastanowienia, wszakże sprawia przykre wrażenie. Za to grzeczność dzieci, a dla kolarza pewność, że nikt i nigdzie nie rzuci mu przyjętych u nas „lucyper”, „wariat” i innych epitetów, osładzają poniekąd gorycz powstałą z nieszczęsnego Guten Tag.

Ale oto i Wydminy przed nami.

Oko mojego towarzysza dostrzega nową, lecz smutną niespodziankę, bo zaczynający się pożar w miasteczku.

Pożar to mało znaczny i zapewne z murowanych budynków składającemu się miastu nieszkodliwy. Pomimo to, dojeżdżając, spotykamy tkliwe Niemki, wybiegające ze swych domostw z załamanymi rękami, wykrzykujące: Oh, mein Gott! Mein Gott!28. Więcej niż te wykrzykniki zastanawiają nas jedna za drugą mijające nas beczki na saniach, ciągnione parą koni, a sunące po wodę do pobliskiego jeziorka. W lecie, po zwykłej drodze, sanie! Toż to absurd? Po bliższym jednak zastanowieniu się znów przyznajemy rację takiemu zaprzęgowi.

Na takich saniach beczka stoi jednym dnem, podczas gdy drugie, zupełnie otwarte, daje możność szybkiego jej napełniania. Sanie zapobiegają wychlupywaniu wody podczas biegu i taniej kosztują, a para koni podczas pożaru zawsze takie sanie z jedną beczką łatwo uciągnie. Urządzenie to spotykaliśmy powszechnie po małych miasteczkach.

Przyjrzawszy się pracy ochotniczej straży ogniowej, która się z pożarem prędko w zarodku uporała, pojechaliśmy dalej, nie zatrzymując się, aż w Lecu, tym współzawodniku Ełku.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
V

Lec — Szwajcaria mazurska. — Z lotu ptaka. — Śniardwe jezioro. — Niegocin i Czterojeziorze. — Granica etnograficzna.

Lec miewał zachcianki przedstawienia się jako umysłowa stolica Mazurów. Wychodziła tu „Gazeta Lecka”29; była ona jednakże fałszywym tonem na tle symfonii tej pięknej natury, bo miała tendencje przewrotne. Za pomocą polskiego słowa chciała dokonywać dzieła niemczenia, pracując w duchu antykatolickim i przeciwpolskim. Niedługi też był jej żywot. Zdrowy lud mazurski poznał się na farbowanych lisach i gazety czytać nie chciał.

Miasto liczy obecnie 6000 mieszkańców.

W miarę zbliżania się do tego grodu przed naszym zdumionym okiem rozwija się wspaniała panorama.

Na wyniosłym wzgórzu, na przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami, Niegocinem i Kisajnem (niem. Löwentin see i Staswinda see), w romantycznym położeniu leży Lec.

Toż to mazurski Zürich lub Genewa, bo jesteśmy już w Szwajcarii mazurskiej, a u stóp naszych leżą spokojne wody Niegodna miłego.

Natura, jakby o swe skarby zazdrosna, nie daje nam ujrzeć piękności całej okolicy i każe się zadowalać tylko skrawkami. A jednak, świadomi piękności tej ziemi, chcemy ją poznać koniecznie w całości.

Nie chcę ja pełzać z tobą, czytelniku, tak jak ja pełzałem, chcąc podpatrzeć piękność tej natury, chociażem rumaka chyżego miał pod sobą. Przypnijmy lepiej skrzydła i pospołu z orłami wznieśmy się tam — het — wysoko, aby z tych wyżyn objąć jednym rzutem oka możliwie najszersze widnokręgi.

Wznieśliśmy się.

Oto widzimy pod naszymi stopami obszerny, na

1 2 3 4 5
Idź do strony:

Darmowe książki «Wycieczka kolarza na Mazury Pruskie - Dzierżek (biblioteka ekonomiczna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz