Cywil w Berlinie - Antoni Sobański (jak czytać książki przez internet za darmo txt) 📖
Autor Cywila w Berlinie znał świetnie język i kulturę niemiecką, w stolicy Niemiec bywał często, miał tu wielu przyjaciół i znajomych. W końcu kwietnia lub na początku maja 1933 roku Sobański przyjechał do Berlina, wysłany tu przez redakcję „Wiadomości Literackich”, a nadsyłane przez niego reportaże z Niemiec hitlerowskich ukazywały się na łamach tygodnika od czerwca do sierpnia. W roku 1934 złożyły się na książkę, którą wydał „Rój”. Także później, w latach 1934–1936 Sobański kilkakrotnie jeździł do Niemiec, m.in. do Norymbergi, publikując w „WL” kolejne reportaże, które jednak nie doczekały się przed wojną książkowego wydania. Zostały one dołączone do powojennej edycji Cywila w Berlinie, które ukazało się w roku 2006 nakładem Wyd. Sic! we wnikliwym opracowaniu Tomasza Szaroty. Rok później książka miała wydanie niemieckie, jako Nachrichten aus Berlin 1933-36.
Reportaże Sobańskiego z Trzeciej Rzeszy przyjmowane były w latach 30. z wielkim zainteresowaniem. Spotkały się również z krytyką i to ze skrajnie odmiennych pozycji: publicysta „Gazety Polskiej” Jan Emil Skiwski wyszydzał pacyfizm autora, przeciwstawiając mu faszystowską „krzepę”, a z kolei na łamach lewicowego „Robotnika” ubolewano, że nastawienie Sobańskiego do faszyzmu jest rzekomo zbyt miękkie. Wielkim admiratorem książki był natomiast Antoni Słonimski, którego łączyła z Sobańskim nie tylko osobista przyjaźń, ale też liberalne i antyfaszystowskie poglądy.
Książka Sobańskiego to zapewne najważniejsze świadectwo o nastrojach i atmosferze panujących w Niemczech w pierwszych latach władzy nazistów, jakie wyszło spod pióra polskiego autora. Poza rozmaitością reporterskich szczegółów dotyczących życia społeczno-politycznego czy kultury — a raczej objawów jej upadku — w Trzeciej Rzeszy, najcenniejszy dla czytelnika był opis wydarzeń, w których Sobański uczestniczył jako świadek. Widział palenie książek na berlińskim placu Opery. Wziął udział w konferencji prasowej redaktora „Der Stürmer” Juliusa Streichera w Norymberdze, oglądał też milionowe parteitagi i uliczne przejazdy Hitlera, obserwował zebrania i słuchał przemówień nazistowskich dygnitarzy. Nie mniej interesował go wygląd miast, kawiarń, scenki uliczne, stroje, mundury a nade wszystko: rozmowy z Niemcami, którzy jednak, jak zauważył, zaczęli się obawiać otwartych rozmów z cudzoziemcami. Świadectwo Sobańskiego - zaprzysięgłego liberała i antyfaszysty - było tym bardziej autentyczne, że ze względu na swoją życzliwość wobec Niemców chciał się przekonać, że „nie jest tak źle” i że niewiele się zmieniło od czasów Republiki Weimarskiej. Notował więc każdy objaw oporu czy choćby dystansu Niemców wobec reżimu i szukał wszelkich znaków, które mogłyby mu dawać nadzieję - niewiele ich jednak znajdował.
Cywil w Berlinie to niezwykła książka o kraju pod nazistowską dyktaturą, bo napisana subtelnie, delikatnie, nawet - dowcipnie, bo taki był styl Sobańskiego. Niemniej jest to lektura przerażająca. Zdaniem Jarosława Iwaszkiewicza „był to wielki głos ostrzeżenia, ale, jak wiadomo, w tamtych latach żadnych ostrzeżeń nie brano poważnie”.
- Autor: Antoni Sobański
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cywil w Berlinie - Antoni Sobański (jak czytać książki przez internet za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antoni Sobański
Czy rewolucja w tych wreszcie zjednoczonych Niemczech siedzi mocno w siodle? Na to pytanie słyszy się przeważnie odpowiedź pozytywną. Z góry zaznaczam, że w przepowiednie nie mam zamiaru się bawić. Postaram się tylko myśleć logicznie, ale i to w polityce czy w historii niedaleko prowadzi. Kiedy się zastanawiać, skąd może przyjść wróg groźny dla rewolucji — z punktu widzenia nazistów trudno nie być optymistą. Katolicy, jak już pisałem, zawiedli. Socjalizm zmarł śmiercią naturalną, tą papenowską Strohtod. Jest to zresztą bardzo przejmująca historia, że drogę do obecnego stanu rzeczy w Niemczech utorowała właśnie socjaldemokracja. Wprawdzie mogła ona też doprowadzić do komunizmu, ale właśnie ten paniczny strach wspólnego frontu z komunistami, choćby stworzonego na krótki okres, dostateczny do zorganizowania strajku generalnego, nawet tak niedawno, jak między 30 stycznia a 5 marca bieżącego roku, spowodował, że Hitler zwyciężył i że klasy pracujące zostały pozbawione i głosu w życiu społecznym, i broni do walki o swe stanowisko w narodzie. Skąd jednak ta zupełna bierność socjalizmu niemieckiego? Tłumaczono mi, że głównym niedomaganiem tej partii był brak ludzi młodych na stanowiskach decydujących. Zaobserwować to zresztą można także i w innych krajach, choćby we Francji i w Polsce. Starzy liderzy socjalistyczni w Niemczech nie byli dostatecznie demagogicznie nastawieni. Za mało urządzali wieców, za mało histerycznie nawoływali tłumy, za rzadko przyjmowali wiązanki kwiatów od dziewczynek w bieli (jak to ciągle czyni Hitler), a przede wszystkim byli kunktatorami i ludźmi politycznie mało odważnymi. Doszło do tego, że wielu synów przywódców socjalistycznych zalicza się do zagorzałych hitlerowców.
Prawodawstwo zmierzające do utrzymania obecnego stanu posiadania rewolucji narodowej z każdym dniem staje się bardziej drakońskie. Istnieją specjalne rozporządzenia przeciwko „ludziom zrzędzącym” (Miesmachen). W biednych dzielnicach Berlina i prawie we wszystkich tańszych lokalach innych dzielnic właściciel lub obsługa są w porozumieniu z wywiadem policyjnym. Praca jaczejek jest niemal zupełnie uniemożliwiona. Jak już pisałem, Niemcy znajdują się w prawie hermetycznie zamkniętym kręgu terroru. A każdy rząd, który swą bezwzględność posuwa poza granice praw i dbania o dobrobyt i szczęście obywateli, jest zwykle rządem dość długotrwałym. Przewraca się dopiero wtedy, kiedy zaczyna się wahać i mieć skrupuły.
Tymczasem pogłoski o pomrukach ludu rozczarowanego brakiem konkretnych dobrodziejstw rewolucji idą zawsze w parze z wiadomościami o coraz to nowych obostrzeniach prawnych i nowych przywilejach dla organów władzy, rządu i partii. Trochę mniej najzupełniej zbędnej, wiecowej demagogii — a zapewne pracującym warstwom niemieckim oszczędziłoby się niejednego objawu niezdrowo rozbudzonego apetytu. Słowa „apetyt” używam tutaj i w przenośnym, i w dosłownym jego znaczeniu. Dziwnym zbiegiem okoliczności w chwili, kiedy o tym myślę, zatrzymujemy się we Frankfurcie nad Odrą. Jest niedziela. Słyszę śpiew. Znajoma melodia. To oddział szturmowców śpiewa w odjeżdżającym pociągu środkową zwrotkę Horst Wessel Lied:
Brzmi to jakoś nieaktualnie. Co do chleba, gdzież jest ta nadzieja? Urzędowe dane statystyczne pokazują pewne zmniejszenie bezrobocia, ale należy pamiętać o istnieniu obozów dobrowolnej pracy, ciążących na budżecie państwa, a także o tym, że ci, co utracili posady z powodów politycznych czy rasowych, nie są zaliczani do bezrobotnych. Jeżeli zaś chodzi o wolność, wiemy tylko, że poza opisanymi już gwałtownymi represjami, jakie stosuje rząd niemiecki, zaczęto w ostatnich czasach aresztować rodziny zbiegłych za granicę emigrantów politycznych, ażeby w ten sposób zmusić ich do powrotu i ukarać.
Widziałem więc kraj rządzony według wzorów wziętych po trochu z Rosji i z Włoch. Komunizm jest zbrodnią. Mandaty socjalistyczne do wszelkich ciał ustawodawczych czy samorządowych zostały unieważnione. Inne partie przestały też istnieć: spieszą się jedna przez drugą, która też pierwsza rozwiąże się „dobrowolnie”. Pozostaje więc tylko partia narodowosocjalistyczna, ale kto rządzi nią naprawdę? Hitler, Goering, Goebbels? A może jeden z nich? A może Kerrl albo Rust, albo Freisler, albo Heines146! A może po prostu sztab generalny Reichswehry? Nie sposób powiedzieć. Jak w Rosji, mamy tu prawe i lewe odchylenia. To lewe odchylenie wydaje się odchyleniem przyszłości. Może i Otto Strasser147 powróci jeszcze do łaski. Ale z drugiej strony przemysł zachodni też mocno stoi na nogach i wygląda, jakby nie tracił, ale — przeciwnie — zyskiwał grunt pod tymi nogami. Powinno się pamiętać, że w swych początkach cały ruch nazistowski był finansowany przez kapitał i przemysł nawet po części żydowski, jako środek obrony przeciwko zmorze komunizmu. W obecnej chwili broń zdaje się chwilami obrócona przeciwko jej dostawcom, a już w każdym razie przeciwko junkrom. Są tacy, którzy twierdzą, że wszystko w dalszym ciągu spoczywa w rękach kapitału przez duże K. Przypuszczam, że wersja ta jest przesadzona, tak samo jak przesadzone są przypuszczenia krążące wśród lewicowej inteligencji, że w krótkim czasie dojdzie niechybnie do wielkich buntów wśród rozgoryczonych i rozczarowanych tłumów bezrobotnej biedoty.
Możliwa jest też monarchia. Wiele elementów socjalistycznych patrzy dziś z upragnieniem na tę możliwość. Ufają, że z powrotem monarchii powrócą też bardziej kulturalne formy rządzenia i sprawiedliwości. O cesarzu Wilhelmie148 nie ma, zdaje się, mowy, pomimo żartu o rzekomym telegramie Kronprinza do ojca: Vater, komm bald zurück, wir sind das kleinere Übel („Ojcze, powracaj prędko, jesteśmy mniejszym złem”). Mówi się, jako o kandydatach, o synach cesarza oraz o innych książętach krwi, nawet nie o Hohenzollernach. Masy są na tę ewentualność monarchii zupełnie przygotowane. Gdyby do tego doszło, entuzjazm byłby niewątpliwie wielki, ale kierownictwo partii, a zwłaszcza lewy jego odłam, nie zdaje się bynajmniej dążyć ku temu.
Widziałem, i to może najważniejsze, kraj rządzony prymitywnym instynktem szczepu i jego odrębności. Ani na chwilę podczas pobytu w Berlinie nie mogłem zapomnieć o tym odrodzeniu prymitywizmu. Jaskinia, maczuga, owłosiony małżonek broniący kobiety z cofniętym czołem — takie obrazki stają wciąż przed oczami, kiedy się żyje w atmosferze gloryfikacji poczucia stadnego.
Ale rozmowy w przedziale przerywają mi tok rozmyślań. Po tematach obojętnych moje towarzyszki podróży zaczynają omawiać kurs złotego. Aha, może jadą do Polski. Zjawia się konduktor. Zerkam na bilety. Są do Łodzi. Już wiem trochę więcej. Następuje dyskusja, czy i kiedy należy się przesiadać. Wreszcie nadchodzi kontrola paszportów, z woreczków wyłaniają się niewątpliwe polskie paszporty konsularne. Serce rośnie — rodaczki. Ale rozmowa ciągle jeszcze jest niemiecka, i to niemczyzną zupełnie poprawną. Opuszczamy ostatnią stację niemiecką. Jedna z dziewczynek siedzi przy oknie, wygląda znudzona, wystukuje bezmyślnie palcami po szybie jakąś melodię i coś nuci pod nosem. Przysłuchuję się. Tak, nie mylę się: Deutschland, Deutschland über alles. Słyszy to matka i nagle odzywa się językiem Esterki i Mickiewicza: „Dziecko, po co ty to śpiewasz, ty przecież umiesz i polskie piosenki, zaśpiewaj lepiej coś po polsku!”. Rewelacja! Dziecko posłuszne, choć dalej znudzone, zaczyna bez zapału, ale wyraźnie podśpiewywać: „Oto dziś dzień krwi i chwały”... W tej chwili pociąg wjeżdża na stację Zbąszyń. Wyprawa moja skończona. Jestem już w Polsce. Na jak długo żegnam się z Trzecią Rzeszą, która mnie nie nawróciła, pomimo mej uczciwej chłonności? Ufam jednak, że zostanę należycie zrozumiany. Pisałem tylko prawdę i pisałem ją, mając wciąż na myśli, że nie należy jątrzyć już i tak trudnych stosunków pomiędzy Polską a Niemcami. Unikałem wszystkich szablonów zgiełkliwej histerii europejskiej prasy lewicowej i tylko prawda zmuszała mnie do wysuwania, niestety, dosyć ciężkich oskarżeń.
Pojechałem do Berlina oglądać rzeczy nowe; obserwować zjawiska, których badanie w Warszawie nie jest możliwe. Ale czy tak jest naprawdę? Człowiek posiadający wyobraźnię może zrozumieć i odtworzyć wiele z tego, co się dzieje w Niemczech, przeczytawszy uważnie jakieś pismo sanacyjne i jakieś pismo endeckie. W piśmie sanacyjnym czyta się o inicjatywie rządu w organizowaniu Święta Morza, Święta Straży Przedniej, Święta Przysposobienia Wojskowego. (Pomimo istnienia ogromnej, dobrze, bo za połowę z górą polskiego budżetu, wyekwipowanej, jawnie rozwijającej się armii, która nie zna żadnych traktatowych ograniczeń). Można się dowiedzieć o Legionie Młodych, o jedynej partii, która coś znaczy — BB149; o tym, że zjazdy strzeleckie odbywają się pod hasłami: Każdy Polak winien zdobyć w 1933 roku odznakę strzelecką; Polskę obronimy karabinami, a nie rezolucjami uchwalonymi na wiecach; Każdy obywatel żołnierzem, każdy żołnierz — obywatelem. (Druga część aforyzmu jest trochę niezrozumiała, bo jakże może wykazywać cnoty obywatelskie człowiek pozbawiony inicjatywy i swobody). Dowiemy się o konieczności zdobycia przez możliwie największą liczbę obywateli Państwowej Odznaki Sportowej; o tym, że ćwiczenia wojskowe mają być obowiązkowe na wyższych uczelniach, jak już obowiązują w szkołach średnich; o tym, że dziecko powinno być wychowane jako posłuszne narzędzie, a jego indywidualność ma się całkowicie poddać duchowi państwa. Przepraszam. Powtarzam się trochę, ale zwracam uwagę czytelnika, że tym razem mowa jest o Polsce czy też o przyszłej Europie.
Powracam jeszcze na chwilę do prasy endeckiej. Znajduję tam pewne analogie z duchem prasy sanacyjnej, obok — przyznajmy — zasadniczych rozbieżności. Wspólną więc cechą jest bezwzględność i tolerowanie brutalności, a elementami dopełniającymi obraz dzisiejszych Niemiec — demagogia i antysemityzm, uprawiany zresztą w Polsce przez osoby, które w Niemczech dawno padłyby ofiarą paragrafów aryjskich.
W trakcie czytania tych gazet można usłyszeć, jak przejeżdżający szwadron ułanów śpiewa ochoczo nieprawdopodobną, wprost sadystyczną piosenkę:
Prawdą jest, że w Niemczech odbywają się obchody na cześć zabójców Rathenaua150, ale podobnej piosenki nie ma, jak też nie jest używana zdrobniała forma słowa „wojna”. Dotyczy to zresztą sześciu znanych mi języków europejskich. Nie twierdzę, że w Polsce kwitnie duch agresji, bo przeczyłbym swoim najgłębszym przekonaniom, ale od kraju, który podniósł i wykombinował hasło rozbrojenia moralnego, wolno i należy wymagać, aby frazesy na eksport słyszane były, choćby tylko jako frazesy, także i wewnątrz kraju. To chyba nie są przesadne wymagania.
Ale poza tym wszystkim, tak w prasie endeckiej, jak sanacyjnej, tak w Polsce, jak w Niemczech, we Włoszech i w Rosji, ta sama, jedyna myśl przewodnia o celowości, z jaką należy używać społeczeństwa, i ta sama beznadziejność, jaka przypada w udziale jednostce. Przychodzi wciąż na myśl Życie termitów Maeterlincka. Jest to jeden z najbardziej ponurych i wstrząsających reportaży o społeczności działającej sprawnie i celowo. Wszystko dla podtrzymania rodzaju, nic dla pocieszenia i nagrodzenia jednostki. Straszna, doprawdy, wizja tego, co nas czeka. W ten obraz przyszłości instynkt świata stara się wmalować jakiś promień szczęścia. We Włoszech jest ciepło i słonecznie, więc termitom tamtejszym zupełnie źle być nie może. Kościoły, coraz bardziej wkraczające w życie jednostki, obiecują szczęście po śmierci. Rosja zapewnia szczęście naszym prawnukom, co mało pociesza ludzi pozbawionych instynktów dynastycznych.
Niemcy są najuczciwsze: nie obiecują one szczęścia, tylko ogromny szmat ziemi rządzony przez Niemców i ciągnący się od skolonizowanej Syberii po Nancy i Gandawę i od nordyckiego kręgu polarnego po Sycylię Barbarossy. To kolosalne państwo, oczyszczone z wszelkiego indywidualizmu, będzie grząskie od krwi swych synów i krwi wroga, ale odrębne od reszty świata i od reszty świata odosobnione.
Od specjalnego wysłannika „Wiadomości Literackich”
Pojechałem do Niemiec po całorocznej nieobecności. Chciałem sprawdzić na własne oczy, jakie zmiany tam zaszły. I nie tylko tam, ale także i we mnie. Chciałem sprawdzić, czy moje sumienie, moje poczucie zła i dobra — nie stępiały. Przecież po fali snobizmu na temat Sowietów, przebaczającego temu ustrojowi wszystkie jego niepotrzebne okrucieństwa, wyczuwa się dziś wyraźnie nadchodzący wielki snobizm prohitlerowski. Zaczyna on zresztą panować i wśród Żydów, tak samo jak życzliwość dla endeków czy nieodzowna wzmianka o Golgocie w poezji każdej białostockiej grafomanki.
Drugi ten pobyt w Niemczech hitlerowskich (świadomie unikam określenia „Hitleria”, gdyż daje ono zgoła fałszywe wrażenie, jakoby sam Hitler rządził krajem) dowiódł mi, że zmiany na obydwu niewspółmiernych sobie, ale ważnych dla mnie odcinkach — naprawdę zaszły. Ponieważ typowe objawy rewolucji zakopały się głęboko pod powierzchnię wielkomiejskiego życia, tak że nawet zryta przewrotem ziemia zaczęła porastać trawką normalności — więc moja czujność na sprawiedliwość i cierpienie, na absurd i obcość, stała się roztargniona, lekkomyślna, obojętna.
Dla człowieka w danym kierunku nieusposobionego i obdarzonego czy ukaranego temperamentem entuzjasty — jakże nużącym zajęciem jest szukanie dziury w całym, zwłaszcza, gdy to całe czaruje nas i olśniewa, gdy tkanina społeczna i państwowa wydaje się dla oczu laika bez defektu, gdy jej ufarbowanie na kolor brązowy wypadło, zdawałoby się, wprost znakomicie. Nigdy też badanie jakiejś kwestii czy nastrojów nie przyszło mi z taką trudnością. Przyjechałem do Berlina podszyty jakąś niezwyciężalną lekkomyślnością, jakimś czysto zmysłowym nastawieniem. Obserwowałem i upajałem się powierzchowną stroną zdarzeń i obrazów, a nie chciało mi się wniknąć w ich głęboki sens. Byłem przepojony zabójczą dla badacza życzliwością a priori. Cieszyłem się, że dane mi jest wejść znowu w kontakt z Zachodem, inaczej jak via księgarnia. Berlin pozostaje bowiem nadal najbardziej wschodnią stolicą Zachodu. Słowem, przyjechałem do Niemiec w stanie określonym bliżej słowami „cielęcy zachwyt”, trochę pijany wiosną. A tymczasem warunki zewnętrzne bynajmniej nie sprzyjały otrzeźwieniu. Tiergarten, ten las dębowy przetykany kępami rododendronów, pachniał, jak nie pachnie żaden las, odkąd przed siedemnastu laty wyjechałem z Podola. Każdy przejazd taksówką przez tę centralę świeżego powietrza to był powrót do najczarowniejszego, najzmysłowszego dzieciństwa. Każde spotkanie z młodymi ludźmi —
Uwagi (0)