Darmowe ebooki » Reportaż podróżniczy » Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz



1 ... 51 52 53 54 55 56 57 58 59 ... 79
Idź do strony:
Rękę daliśmy ognia; po czym, wyjąc po indyjsku, puściliśmy konie przez zarośla, aby objechawszy ich koniec, uderzyć na stado. Po pierwszej salwie nie padł ani jeden bawół, natomiast wszystkie w mgnieniu oka zwróciły się do ucieczki. Przez chwilę widziałem te olbrzymie zwierzęta z pochylonymi na przednie nogi łbami i z wypukłymi garbami, uciekające tak szybko, że sądziłem, iż nigdy ich nie dościgniemy. Ścigaliśmy, wyjąc wniebogłosy, strzelając, jak kto mógł, i bodąc konie ostrogami. Wkrótce kilka sztuk, rannych zapewne przy pierwszej salwie, padło na ziemię. Inne, przeskakując, a często i przewracając się przez nie, pędziły dalej, a my za nimi. Szybkość koni zaczęła brać jednak górę nad szybkością bawołów. Byliśmy bliżej i bliżej. Nasze wycie, tętent koni, ryk bawołów, beczenie przeraźliwe cieląt, wszystko to składało przeraźliwą, prawdziwie piekielną harmonię. Na koniec stado, oślepione trwogą, rozproszyło się po stepie. Każdy zwierz uciekał teraz w innym kierunku. Nastąpiło zamieszanie. Pognawszy za wielkim samcem, strzelałem doń z karabinu jedną ręką, drugą prowadząc konia. Strzały nie mogły być celne, dlatego uciekał ciągle. Prócz tego po każdym strzale potrzebowałem dwóch rąk do poruszenia sprężyny wyrzucającej wystrzelony ładunek, a przez ten czas koń szedł, gdzie chciał, i odległość dzieląca mnie od mojej ofiary zwiększała się. Wystrzeliłem na koniec czternaście strzałów, a nie mając czasu nabijać ani zapinać karabina w pasy, cisnąłem go na ziemię, chwyciwszy na to miejsce rewolwer Colta wielkiego kalibru, który miałem u pasa. Mając teraz rękę swobodną od kierowania koniem, wkrótce zbliżyłem się do zwierzęcia, a po chwili pędziłem za nim tuż, tuż, tak iż słyszałem zziajany jego oddech. Na koniec byłem tak blisko, że mógłbym był ręką prawie dosięgnąć jego sierści. Wówczas to począłem wyładowywać weń rewolwer, nie wybierając miejsc, ale też i nie chybiając z powodu żadnej prawie odległości. Było w tym wszystkim trochę niebezpieczeństwa. Zwierz, przyprowadzony do ostateczności, mógł się zwrócić nagle i uderzyć na mnie, a po wtóre, koń mógł upaść, pędziłem bowiem na złamanie karku, nie zważając na krzaki, kamienie, na dziury porobione przez wiewiórki ziemne i na inne przeszkody. Szalona ta jazda tuż, tuż trwała z jakie dziesięć minut, póki nie wystrzeliłem wszystkich ładunków z rewolweru. Potem po prawdzie nie wiedziałem, co robić. Zwierz biegł ciągle, ja za nim, uzbrojony już teraz tylko w bowie knife, który nie mógł się na nic przydać. Goniłem jednak zapamiętale, wiedziałem bowiem, że prędzej, później, paść musi. Wiatr świszczał mi w uszach, tchu nie stawało w piersiach, myślałem już, czyby nie wstrzymać konia i nie odetchnąć na chwilkę, gdy nagle znalazłem się przed bawołem. Zawróciwszy konia półkolem, spostrzegłem, że zwierz upadł na jedno kolano i z drugą nogą wyciągniętą naprzód, a z nozdrzami zanurzonymi w trawę pozostawał nieruchomy. Gdym się zbliżył, zerwał się jeszcze z oczyma zakrwawionymi, pełnymi przerażenia i obłąkania, ale zachwiał się natychmiast i padł. Po czym zaczął drgać kurczowo, co oznaczało konanie. Chciałem go dobić pchnięciem noża między głowę i kark, ale nie umiałem tego; wsiadłem więc znów na koń i spojrzałem po stepie. O jakie pół mili widać było dwóch jeźdźców pędzących w taki sam sposób jak ja za bawołami. W jednym z jeźdźców poznałem Thompsona po szarym ubraniu — drugiego nie mogłem rozpoznać. Thompson, położywszy się prawie na koniu, strzelał raz po raz, co umiarkowałem z jego ruchów; nie mogłem bowiem dojrzeć ani dymu, ani dosłyszeć huku rewolweru. Słyszałem tylko strzały karabinowe dochodzące mnie z różnych stron, co dowodziło, że inni towarzysze jeszcze nie zaprzestali gonitwy. Wkrótce jednak wszystko ucichło. Towarzysze jeden po drugim poczęli się ukazywać. Gonitwa nie obyła się jednak bez wypadku. Na Benneta rzuciła się krowa bawola w obronie cielęcia, a ponieważ dojeżdżał ją zbyt blisko, przewróciła go razem z koniem. Konia zabiła, a jeździec zemknął w zarośla, skąd mimo iż zwichnął jedną rękę, strzelał jeszcze z rewolwera, dopóki bawolica, pastwiąca się nad koniem, a już poprzednio ranna, nie padła. Stary mańkut naprawiał natychmiast rękę Benneta sposobem arcybarbarzyńskim (bo kopnięciem go w staw), ale za to skutecznym. Bennet ranny był także w czoło, z którego sączyła się krew, nie było to jednak nic znacznego. Wytrwały yankee nie dał się nawet opatrzyć, ale włożywszy swoją futrzaną czapkę, utrzymywał, że jest „all right!”.

Gdyśmy następnie obrachowali naszą zwierzynę, pokazało się, że ubiliśmy sztuk jedenaście, nie licząc dwóch cieląt i tych, które mniej więcej ranne musiały paść prędzej, później. Z pomocą mułów pościągaliśmy je wszystkie w jedno miejsce. Zdjęcie skór i wybranie najprzedniejszych cząstek zajęło tyle czasu, iż musieliśmy nocować na polu gonitwy. Olbrzymią masę mięsa musieliśmy jednak pozostawić. Żal było patrzeć na te stosy smacznego pożywienia, które miało stać się łupem dzikich zwierząt. Gdyby Indianie dali nam byli, wedle obietnicy uczynionej Mac Clellowi, eskortę — byliby zapewne umieli spożytkować te zapasy, ale Indian ani było nawet widać. Mieliśmy spotkać się z nimi przy ujściu Medicina Bow Creek do Północnych Wideł, tymczasem drugi dzień już upływał, jak przebyliśmy Medicina Creek, nie spotkawszy żywego ducha. Woothrup poczynał się nawet tym niepokoić, przypuszczając, nie bez przyczyny, że musiało coś zajść w czasie naszej nieobecności, co zmieniło stosunki Mac Clella z Indianami. Postanowiliśmy nawet z tego powodu zatrzymać się dwa dni, aby dać czas eskorcie odnalezienia nas. Ten dłuższy wypoczynek był zresztą potrzebny i nam, i mułom, podróż nasza bowiem trwała już dwa tygodnie. Co do mnie, rad byłem z tego niewymownie. Prawdę powiedziawszy, od kilku dni czułem się niezdrów, a zaraz nazajutrz po owej szalonej gonitwie za bawołami było mi tak słabo, że musiałem zsiąść z konia i położyć się na wozie. Ward przez cały dzień albo gotował mi herbatę, albo siedział przy mnie, gawędząc, poprawiając na mnie skóry bawole i troszcząc się o mnie jak najlepszy przyjaciel. Po południu przyszedł także Woothrup i począł ze mną długą rozmowę. Z rozmowy tej dowiedziałem się, że rzetelną jego myślą było ciągnąć tą drogą aż do Czarnych Gór, w których on i kilku z jego towarzyszów miało rozpatrzyć pewien business, a gdyby się okazało, że był dobry, wejść w spółkę, wypuścić akcje i prowadzić sprawę na wielką skalę. Nie chciałem się o ten business wypytywać, bo mało mnie to obchodziło; poznałem jednak, że nasza wyprawa nie miała charakteru czysto sportsmeńskiego. Praktyczni Amerykanie umieli pogodzić jedno z drugim. Niepojawienie się jednak Indian wprawiło Woothrupa w kłopot niemały. Jeżeli, jak przypuszczał, dobre stosunki Indian z komisarzem uległy jakiejkolwiek zmianie, dalsza podróż stawała się niebezpieczną i arcytrudną, trzeba bowiem było iść dzikim krajem wśród nieprzyjaciela aż do północnej, bardzo jeszcze odległej grupy Czarnych Gór, a następnie przecinać je w poprzek, chcąc się dostać do osad górniczych. Otóż Woothrup lękał się brać na swoją odpowiedzialność losów tylu ludzi, z których wielu żaden interes w stronę Czarnych Gór nie popychał. Woothrup mógł do Czarnych Gór zawsze jechać przez Council Bluffs i Sioux City drogą już utartą. Tymczasem wahał się, czy nie wrócić, tym bardziej że wyprawa myśliwska mogła być uważana za skończoną. Powiedziałem mu, żeby robił, co mu się podoba, i istotnie tak byłem słaby, że było mi to wszystko jedno. Wieczorem gorzej mi się jeszcze zrobiło. Paliła mnie gorączka, czułem zawrót głowy i ból we wszystkich kościach. Obawiałem się, że utracę przytomność. Zauważyłem także, że Thompson poszedł spać do innego wozu, niby dlatego, żeby mnie było wygodniej, ale w gruncie rzeczy obawiał się, czy nie jestem chory na zaraźliwą febrę lub tyfus. Woothrup i Ward jednak pozostali przy mnie nie tylko pierwszej nocy, ale i później.

Drugiego dnia jednak zrobiło mi się nadspodziewanie lepiej. Mogłem się przechadzać po majdanie, a nawet po lunchu siadłem na konia i pojechałem na rzekę. Wieczorem tegoż dnia zaszedł ważny w obozie wypadek. Przyjechał od Mac Clella Metys z listem do Woothrupa. Człowiek ten przebył w pięć dni drogę, którą my wlekliśmy się już dwa tygodnie. Przywiózł niedobre wiadomości. Przewidywania Woothrupa sprawdziły się. Indianie Utes, narzekając na głód w swoich rezerwacjach, zażądali wydania im ze składów rządowych (storow) zapasów żywności. Mac Clell odmówił stanowczo; wówczas to wojownicy Utów, siadłszy na koń, posunęli się pod wodzą niejakiego Duglasa ku linii kolei żelaznych i przestawszy prosić, poczęli grozić. Mac Clell zawiadomił o tych rozruchach natychmiast fort Laramie, prosił na wszelki wypadek o siłę zbrojną, a tymczasem rozpoczął układy. Obawiano się jednak, że wojna stanie się nieuchronną — tym bardziej że w roku tym szczególny jakiś ruch ogarnął indyjskie pokolenia. Po wojnie ze Siouxami poczęła się wojna z Przekłutymi Nosami w Ajdaho (Idaho), dalej zajścia z Ponkasami, a na koniec z Utami. Być może, że przyczyną wszystkich tych ruchów była emigracja białych na północ, która wypychając jedne pokolenia, wpychała je na drugie. Mac Clell spodziewał się jeszcze załatwić sprawę spokojnie, ale mimo to wzywał nas, abyśmy wracali jak najprędzej, póki układy się toczą i powstrzymują czerwonoskórych od porywania się zbrojną ręką na podróżników. Na radzie, jaką złożyliśmy wieczorem, Ward proponował, aby zamiast do Percy, na stację kolei, ciągnąć do fortu Laramie, gdzie bylibyśmy bezpieczni. Powstała z tego powodu sprzeczka, bo inni poczęli naśmiewać się z Warda, pytając go, gdzie się uczył geografii. Istotnie, rada jego nie miała najmniejszego sensu; do fortu Laramie, leżącego nad North Fork of Platte R., już niedaleko Nebraski, było przynajmniej cztery razy dalej niż do stacji Percy. Przy tym droga szła środkiem rozmaitych rezerwacji, byłoby to więc włazić nieprzyjacielowi w paszczę. Z drugiej strony jednak sądziłem, że trzydziestu ludzi doskonale uzbrojonych, mając zapasy żywności i wozy, spoza których łatwo się bronić, nie bardzo potrzebuje się lękać Utów czy kogokolwiek.

Bądź co bądź postanowiliśmy wracać i wracać tąż samą drogą. Odwrót ten rozpoczął się zaraz nazajutrz. Była to najtrudniejsza część podróży. Pominąwszy, że zapał myśliwski, który dodawał nam sił, gdyśmy szli naprzód, nie istniał już, pominąwszy zmęczenie, które ogarniało coraz bardziej wszystkich, trzeba było istotnie zachowywać teraz nadzwyczajne ostrożności. Nocami połowa ludzi musiała zawsze czuwać nad mułami i obozem. Strażom surowo było zakazane drzemać na postoju. Nie wolno było także oddalać się, nawet w dzień, więcej niż na pół mili od karawany, i to tylko w miejscach otwartych. Z tym wszystkim wlekliśmy się jak żółwie. Na szczęście lub na nieszczęście dla mnie nie brałem żadnego udziału w trudach, leżałem bowiem cały czas na wozie, chwilami przytomny, a chwilami nawet w malignie540.

Czwartego dnia odwrotnej podróży przewodnicy spostrzegli znaczny oddział Indian i ostrzegli dość wcześnie karawanę, aby miała czas się uszykować. Wozy natychmiast stanęły w jednej linii, a ludzie w pogotowiu. Indianie widocznie nie mieli zbyt przyjacielskich zamiarów, ponieważ zbliżywszy się na trzecią część mili, podnieśli wycie i wypuścili cwałem konie. Ale widok trzydziestu strzelb wymierzonych i spokojny, pewny głos Woothrupa rozlegający się jako komenda wstrzymały ich w przyzwoitej odległości. Było ich około stu wojowników. Wieczorem przysłali do nas poselstwo. Chciałem wtedy koniecznie wstać, aby zasiadłszy u ogniska rady, palić z Indianami i przypatrywać im się, ale nie mogłem. Gdym wyszedł z wozu, nogi zachwiały się pode mną i o mało nie utraciłem przytomności. Położono mnie nazad na wóz, musiałem więc poprzestać na przypatrywaniu się nowym gościom przez uchylone płótno wozu. Zresztą, ponieważ wozy stały blisko, widziałem ich więc dosyć dobrze. Siedzieli przy ognisku w kuczki, paląc w milczeniu i wlepiając jak gdyby zamyślone oczy w ogień. Fajka ubrana w pióra krążyła z rąk do rąk. Rysów ich nie mogłem jednak dobrze widzieć, ponieważ silne światło i cienie rzucane przez ognisko zacierały je, czyniąc jednych podobnymi zupełnie do drugich. Jeden z posłów miał włosy spadające prosto po obu stronach głowy i futrzaną czapkę, dwaj drudzy — oberwane kapelusze wyrobu białych z ponatykanymi piórami za tasiemkę, a nawet i w dziury powstałe ze starości. Na sobie mieli rodzaj derek ciemnych i rozmaite skóry; na nogach spodnie z frędzlą w bocznych szwach — i na koniec mokasyny. Twarze ich miały dość przypłaszczone nosy, wystające policzki, zwężały się zaś ostro w kierunku brody. Prócz tego silne zmarszczki idące od skrzydeł nosa po obu stronach ust nadawały im wyraz starości. Jest to podobno wspólna cecha w rysach Indian. Gdy który z nich mówił, nie patrzył na Woothrupa, do którego wszystkie mowy były zwrócone, ale wprost przed siebie, jak gdyby mówił do siebie lub z natchnienia ducha świętego. Stary strzelec służył za tłumacza. Języka ich nie mogłem dosłyszeć, albowiem mówili za cicho, aby głos mógł dojść do wozu, po wtóre psy, na próżno odpędzane i bite przez mulników, rwały się do ogniska, czyniąc straszny harmider, a w końcu wyjąc przeraźliwie. Po naradzie zaproszono posłów do wieczerzy, przy której zjadali zupełnie nieprawdopodobne ilości bawolego mięsa, popijając o tyle wodą ognistą, o ile im jej dostarczano. Później stary strzelec powiedział im bez długiej ceremonii, aby sobie poszli, co też i uczynili. Umowa, jak się później dowiedziałem, nie wypadła wcale po myśli naszych gości. Woothrup darował im kilka kul i powiedział, że to jedyny podarunek, jakiego mogą się spodziewać oni i ich bracia, jeśli będą nas napastować zbrojnie. Uczyniło to podobno niemałe wrażenie na Indian, którym, jak wszystkim dzikim, imponuje przede wszystkim zimna krew i pewność siebie. Jednakże Woothrup oświadczył im zarazem, że i on, i my wszyscy jesteśmy przyjaciółmi czerwonoskórych, że nie pragniemy im zrobić nic złego i że gotowiśmy dać im znaczne i kosztowne podarunki, ale wtedy dopiero, gdy nam się podoba. Na drugi dzień przyszło nowe poselstwo z zapytaniem, kiedy czerwonoskórzy mogą spodziewać się darów? Nowa odpowiedź Woothrupa więcej ich zadowoliła. Żądał on, aby główny oddział odjechał natychmiast, zostawiwszy przy nas pięciu

1 ... 51 52 53 54 55 56 57 58 59 ... 79
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz