Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖
Cykl szkiców należących do literackiego gatunku „listów z podróży”, popularnego w drugiej połowie XIX wieku. Sienkiewicz, który był początkującym autorem i pracował jako dziennikarz, zniechęcony marazmem panującym w Polsce, wyruszył do Stanów Zjednoczonych. Pociągał go młody, dynamicznie rozwijający się kraj, postrzegany jako państwo równości społecznej i ogromnych możliwości, gdzie razem z grupą przyjaciół, między innymi z Heleną Modrzejewską, zamierzał osiąść na stałe i prowadzić farmę.
W kilkunastu tekstach, publikowanych na łamach „Gazety Polskiej”, autor opisał swoją podróż przez zachodnią Europę, rejs przez Atlantyk oraz wrażenia z pobytu w Ameryce. W beletrystyczno-publicystycznej formie ukazał bezpośredniość i bezceremonialność Amerykanów, szybko rosnące miasta, rozległe przestrzenie kontynentu, który przemierzał koleją, konno i pieszo, żyzne doliny, skalne pustkowia i dzikie zwierzęta. Na uwagę zasługują trafne refleksje na temat losu Indian, dziesiątkowanych, demoralizowanych i pozbawianych ziemi przez amerykańskich osadników. Wyróżnia się również relacja z pierwszego triumfu Heleny Modrzejewskiej na scenach amerykańskich.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Te okolice Wyomingu zaludnią się zapewne wkrótce, a nawet Czarne Góry już teraz się zaludniają. Odkryto w nich złoto, skutkiem czego w północnej ich części, leżącej między Wyomingiem a Dakotą, pracuje już dziś około trzydziestu tysięcy ludzi. Po ekspedycji generała Custera, odbytej w roku 1874 — pomimo iż całe to terytorium było odstąpione i uroczystymi traktatami poręczone znakomitemu narodowi Siouxów, ludność górnicza, chciwa złota, nie zważając na wszelkie traktaty, zaczęła się cisnąć do Czarnych Gór. Z początku jednak ochotnicy nie byli zbyt liczni. Pierwsza wyprawa składała się z dwudziestu siedmiu osób, między którymi było dwudziestu pięciu mężczyzn, jedna kobieta i jeden mały chłopczyk. Ludzie ci wyruszyli pod wodzą śmiałego awanturnika Johna Gordona, o którym mówią niektórzy, że był Polakiem. Wyruszyli z Joncy z Sioux City na pięciu wozach, mając ze sobą około trzydziestu mułów i kilka koni. Była to jesień 1874 roku. Karawana szła przez całą długość Dakoty wśród niesłychanych trudów. Trzeba było przechodzić wielkie wyniosłości, jako to: Table Lands, rzeki, strumienie, wąwozy i bezbrzeżne stepy. Prócz tego Dakota zamieszkała jest przez liczne i bardzo wojownicze narody Indian: Siouxów, Ponków, Czarnonogich, Arikanów, Dakotów, Płaskich Głów i innych. Po przejściu Missouri awanturnicy codziennie musieli odpierać zbrojne napady i nocne stampedy. Posuwano się bardzo powoli naprzód; mężczyźni dniem i nocą nie wypuszczali z rąk karabinów. Żywiono się mięsem bawołów i antylop na wpół surowym, albowiem nocami niepodobna było palić ognia. Ale energia Gordona, którego imię było już przedtem znane czerwonoskórym wojownikom, przezwyciężyła wszystkie te trudności. Wyprawa podobna byłaby przyniosła zaszczyt niejednemu z amerykańskich generałów. Rzecz prawie niepodobna do uwierzenia, że podczas całej podróży, siedmdziesiąt dni trwającej, nikt z towarzyszów Gordona nie zginął ani nie postradał skalpu. Odparto siedmnaście napadów — na koniec Gordon potrafił drogą układów zjednać sobie Ponków, nieprzyjaciół Siouxów — co mu pozwoliło dokończyć szczęśliwie podróży. Po sześćdziesięciu dziewięciu dniach awanturnicy ujrzeli na koniec czarne, tajemnicze szczyty gór pożądanych; siedemdziesiątnego zaś dnia, 23 października, stanęli u brzegów Francuskiego Strumienia (French Creek), gdzie postanowili się usadowić. Pierwszą ich pracą było zbudowanie sobie ogromnego fortu. Naścinawszy ogromnych drzew, którymi pokryte są Czarne Góry, wznieśli małą, ale silną twierdzę w podkowie French Creek, opatrzoną narożnikami, z których śledzili Indian i z których na przypadek napaści strzelali. Zabezpieczywszy się w ten sposób, zajęli się wypłukiwaniem złota. Przez jakiś czas, zapomnieni od całego świata i poczytywani za przepadłych, żyli spokojnie. Złoto znajdowało się w nadspodziewanej ilości. Kolonia wzbogacała się codziennie, ale niedługo miało trwać jej szczęście. Siouxowie, nie mogąc wyprzeć ich siłą, pojechali ze skargą do rządu, powołując się na traktaty, mocą których Czarne Góry miały wyłącznie do nich należeć. Wskutek tej skargi, zresztą zupełnie usprawiedliwionej, rząd już w miesiącu kwietniu wysłał wojsko przeciw naszym bohaterom jako przeciw nieprawym wdziercom w ziemie indyjskie. Fort został zburzony, mieszkańcy zaś wypędzeni poza granice Wyomingu i Dakoty.
Ale radość Siouxów krótsza jeszcze była niż pobyt awanturników w ich górach. Awanturnicy wypędzeni przez wojsko popowracali do domów, przywieźli jednak ze sobą dwadzieścia siedm języków opowiadających o cudach Czarnych Gór — i dotykalniejsze jeszcze dowody, to jest: mnóstwo piór napełnionych piaskiem złotym. Prawdziwy szał ogarnął teraz mieszkańców terytoriów sąsiednich. Nie zważając na Siouxów, na traktaty, na zakazy rządowe, na wojska, zresztą bardzo nieliczne, awanturnicy poczęli ciągnąć w Czarne Góry już nie dziesiątkami, ale setkami. W maju 1875 było już pięć tysięcy ludzi pracujących nad Francuskim Strumieniem. Rząd wówczas zawahał się, co czynić. Traktaty były napisane czarno na białym, ale fakta po wszystkie czasy silniejsze były od traktatów. Zresztą, można było wypędzić dwudziestu siedmiu ludzi, ale z pięciu tysiącami potrzeba by było chyba wieść otwartą wojnę. Rząd był pewny, że nowi osiedleńcy będą odpierać siłę — siłą. Osiedleńcy składali się prawie wyłącznie z mężczyzn, ludzi zuchwałych, gotowych na wszystko i zahartowanych w boju. Cóż było robić? Rząd w Stanach Zjednoczonych posiada tak mało wojska, że czasem na cały stan wypada po kilkudziesięciu ludzi zaledwie. Tak np. w Kalifornii w czasie ostatnich rozruchów robotniczych przeciw Chińczykom — w San Francisco, licząc w to forty broniące zatoki, było 41, wyraźnie: czterdziestu jeden żołnierzy. A przy tym, co do Czarnych Gór, nastręczało się jeszcze jedno pytanie: oto jeśli te góry istotnie zawierały karby, które dotąd leżały bezużytecznie, a których wydobycie na jaw wzbogaciłoby kraj, jeżeli bogactwem swych zasobów naturalnych przedstawiały okolicę zdatną do kolonizowania, w której mogłoby zakwitnąć rolnictwo, przemysł, handel — czy w takim razie nie godziłoby się bądź, drogą kupna, bądź zamiany, bądź układów odzyskać tego kraju od Indian? Gdy kwestia ta została poruszoną przez gazety, emigracja w te błogosławione okolice wzrosła jeszcze bardziej. Ludzie ciągnęli tam teraz już nie tylko dla szukania złota, ale dla zajmowania ziemi, aby w chwili przejścia ziem na własność Stanów wystąpić jako osadnicy na prawach klemowych. Spekulacji otwierało się bardzo szerokie pole; zdarza się bowiem, że w okolicach nagle się zaludniających ziemia brana na prawach klemowych sprzedaje się potem już nie na akry, ale na „loty”534, to jest na małe cząstki przeznaczone pod budowę domów mających się wznosić miast. Oczywiście, cena ziemi dochodzi wówczas do tysiąców dolarów za lot, ludzie zaś, którzy ją zajęli, robią miliony.
Tak tedy stały rzeczy, a tymczasem rząd postanowił wysłać drugą ekspedycję, złożoną prócz wojska z ludzi uczonych, którzy mieli zbadać zasoby naturalne Czarnych Gór. Ekspedycja wyruszyła z fortu Laramie w maju 1875 r. Dowodził nią major Richard Irwin Dodge. Ciało jej naukowe stanowili: profesor Waller, geolog Jenney, astronom Tutfie, topografista Gillendy i przyrodnik Henry Newton, nie licząc doświadczonych kalifornijskich górników, znających praktycznie swoje rzemiosło lepiej od niejednego profesora. Po kilkumiesięcznym pobycie i wszechstronnych badaniach naukowych ekspedycja wróciła w październiku do Laramie, a następnie profesor Jenney złożył ministrowi spraw wewnętrznych urzędowe sprawozdanie, które mam pod ręką i którego ciekawsze wyjątki pozwolę sobie przytoczyć:
„Przybywszy do Czarnych Gór — pisze Jenney — znaleźliśmy tam przeszło pięć tysięcy ludzi albo osiedlonych w żyznych kanionach, albo poszukujących złota. U źródła Fresh Creek, wytryskującego na 5000 stóp nad poziomem morza, znalazłem wielu górników, którzy przed kilku tygodniami tu przybyli. Ludzie ci byli nader zadowoleni ze swej pracy, gdyż pół wiadra ziemi dawało im na 25 centów czystego złota”.
„Sam zauważyłem, że jard sześcienny (trochę więcej niż łokieć) piasku najmniej wydającego, wydaje jednak 1 dolar 87 centów; przy czym trzeba wiedzieć, że piasek leży na kilka stóp wysoko. Powróciwszy we dwa tygodnie do tejże miejscowości, przekonałem się, że postęp wydajności wzrasta nadzwyczajnie, albowiem troje ludzi wypłukiwało złoto przecięciowo na dwadzieścia siedm dolarów dziennie”.
„Niemniej nad źródłem Spring i nad Rapid oddalonym o 30 mil na północ od Hameys Peak znalazłem dużo złota. Złotodajnie (placery) te są najwydatniejsze. Jedno wiadro przynosi 15 centów, nie licząc pojedynczych grudek (nugetów), mających czasem znakomitą wartość. Nadto trzeba zauważyć, że badania, jakieśmy czynili, nie mogły być jeszcze dokładne; jednakże twierdzę stanowczo, że złotodajnego piasku jest tu wszędzie pod dostatkiem. Być może, że wydajność tutejszych kopalni nie dorówna nigdy dawniejszej obfitości kalifornijskich, lecz zawsze jest tu złota dosyć, a wydobywanie go w krótkim czasie zaludni tę ziemię i sprowadzi wszechstronny rozwój”.
Przytoczyłem tu niektóre tylko wyjątki z obszernego sprawozdania, poświęconego nie tylko bogactwom mineralnym, ale florze, faunie i klimatowi okolicy. Ogólna jego treść bardzo była pomyślna, co powiększyło jeszcze emigrację i skłoniło rząd do układów z Indianami. Ale rozporządzenie ministra, aby do czasu zawarcia układów wydalić białych ludzi z całej okolicy, pozostało bez skutku. Zuchwali górnicy odpowiedzieli spartańskim: „Przyjdźcie i spróbujcie!”535. Tymczasem układy ze Siouxami szły ciężko. Część ich zgodziła się wprawdzie na odstąpienie terytorium, ale większa część, pod wodzą wsławionych wojowników Crazy Horse (Szalonego Konia) i Sitting Bulla (Siedzącego Buhaja) nie chciała słyszeć o niczym. Wybuchła wojna, która nadspodziewanie przybrała początkowo nader niepomyślny dla Stanów obrót. Siedzący Buhaj zadawał klęskę po klęsce regularnym wojskom Stanów, a w końcu stoczył walną bitwę z jenerałem536 Custerem, w której ten ostatni z całym wojskiem poległ. Długowłosy skalp nieszczęśliwego jenerała powiewa dotąd u pasa indyjskiego wojownika, ale wojna od dawna już jest skończona. Siły czerwonoskórych wyczerpały się; Siedzący Buhaj zaś schronił się do brytańskich posiadłości537. Nie potrzebuję mówić, że Anglicy przyjęli bohatera Siouxów z otwartymi rękoma. Wyznaczono mu obszerne terytoria, obfitujące w paszę i zwierzynę. Na próżno rząd amerykański ofiarował mu amnestię, zgodę, a nawet i wynagrodzenia. Gdy zawiadomiono go o tym ze strony rządu angielskiego, uniósł się nadzwyczajną zapalczywością. „Chcę być posłuszny Wielkiej Królowej — rzekł — i serce moje otwarte będzie dla Anglików, którzy są dzielnymi wojownikami. Nigdy topór mój nie ubroczy się we krwi Anglika, ale poprzysięgam wieczystą zemstę Amerykanom, których języki są dwoiste, którzy łamią traktaty, odbierają dziś, co wczoraj przyrzekli, i tępią jak zwierzęta moich braci. Będę za nimi chodził do ostatka dni mych po ścieżkach wojennych, będę brał skalpy z nich, z ich skwaw i dzieci, a ogniem niszczył ich wigwamy”. Po takiej przemowie komisarze amerykańscy wrócili, nic nie wskórawszy; Siedzący Buhaj pozostał zaś na ziemi angielskiej, przeżuwając swą zemstę i nienawiść.
Myliłby się jednak, kto by sądził, że Amerykanie płacą mu równą nienawiścią. Ograbiwszy jego naród, zająwszy Czarne Góry, zrobili z niego teraz bohatera, który czeka tylko na jakiego Coopera lub Washingtona Irwinga538, aby odziany legendowym urokiem, przeszedł do nieśmiertelności539. Obecnie Sitting Bull jest to jedna z najpopularniejszych osobistości w Ameryce. Ilustracje podają jego portrety, dzienniki zwyczajne drukują jego mowy — i sądzę, że niejedna romansowa miss zgodziłaby się poświęcić dni swoje na osłodzenie wygnania tak wsławionemu wojownikowi.
Rozpisałem się o tych rzeczach nieco szerzej, bo zdaje mi się, iż nie bardzo one są nam znane. Teraz za to mogę powrócić, jeśli wola, do mego Anabasis. Przez parę następnych dni odbywaliśmy drogę spokojnie. Indian, którzy pojawili się po to tylko, aby zniknąć, policzyliśmy do mitów i nie myśląc o tym więcej, prowadziliśmy życie po staremu, polując i zwiedzając okolicę. Na koniec dotarliśmy do miejsca, w którym Północne Widły skręcają na wschód. Pasma Sweet Water Mts. kończyły się po obu stronach, a kanion rozpływał się na północ w step prawie nieskończony. Stojąc u wejścia kanionu, patrzyliśmy jakby z olbrzymiego tarasu na płaszczyznę ciągnącą się u stóp naszych i pochylającą się coraz niżej w stronę Gór Wielkorożnych. Wiły się po niej długie smugi zarośli, których końce ginęły na skraju widnokręgu; ale któż opisze ogólną radość i uniesienie, gdyśmy między tymi smugami na stepie ujrzeli kilkadziesiąt czarnych punkcików, zaledwie widocznych dla oka, ale widocznie ruchomych. Lewa Ręka przyłożył swoją imienniczkę, lewą rękę, do czoła, wytężył wzrok, popatrzył chwilę, potem, zwracając się ku nam, rzekł:
— Buffalo.
W tej chwili nadbiegli także przewodnicy. Obaj, Smith i Bull, osadzili konie tuż przed nami — oczy ich błyszczały, usta śmiały się, nozdrza były rozszerzone i znowu usłyszeliśmy z ich ust tenże sam radosny na stepach wyraz:
— Buffalo!
Po krótkiej chwili Lewa Ręka objął nad nami dowództwo i poczęliśmy spuszczać się z tarasu. Pochyłość tak była stroma, że ani myśleć było o zjechaniu z niej wozami bez hamulców, ale konno spuściliśmy się łatwo. Zbliżywszy się do jednej ze smug zarośli, ustawiliśmy się gęsiego i poczęli posuwać się z wolna samym brzegiem, tak abyśmy w żadnym wypadku nie mogli być przez zwierzęta dostrzeżeni. Dość silny wiatr wiejący z północy był także szczęśliwą dla nas okolicznością, albowiem utrudniał bawołom pochwycenie słuchem naszych kroków, które przy tym głuszone były szelestem krzaków. Im bliżej byliśmy zwierząt, tym jechaliśmy wolniej: głowy spuszczone, w jednym ręku cugle ściągnięte krótko, aby uchronić konie od potykania się, w drugiej ręce karabin. Po godzinie takiej drogi wiatr począł przynosić nam głuche ryki zwierząt, a po półgodzinie jeszcze mogliśmy je widzieć przez przerzedzone zarośla. Dzieliła nas od nich odległość może pięciuset jardów — zbyt wielka dla karabinów systemu Henry. Lewa Ręka odwracał od czasu do czasu głowę i ciskał piorunujące spojrzenia temu, kto sprawił najmniejszy szmer. Ale konie, jak gdyby wiedziały, o co rzecz idzie, stąpały cicho i ostrożnie. Każdy z nich zdawał się stawiać nogi z namysłem, aby nie nadepnąć jakiej gałązki, która by mogła pęknięciem spłoszyć zwierzęta lub nie uderzyć kopytem o kamień. Po chwili ciche: „stop”, wymówione przez Lewą Rękę raczej poruszeniem ust niż głosem, zatrzymało nas na miejscu. Bawoły poczuły nas. Byliśmy na trzysta jardów mniej więcej, przysłonięci jeszcze zaroślami. Na szczęście są to zwierzęta równie ciekawe, jak płochliwe. W niespokojności, która ogarniała całe stado, zdawała się walczyć trwoga z zaciekawieniem. Krowy i młode bawolaki poczęły się zbijać w wielką kupę. Samce pochylały straszne, kudłate łby, wydając głębokie a krótkie ryki i uderzając silnie racicami o ziemię. Na koniec całe stado, jakby popchnięte niewidzialną siłą, ruszyło nagle, ale zamiast uciekać, ruszyło wprost na nas. Niejedno tam serce zabiło wówczas niespokojnie, ruch ten bardzo był bowiem podobny do ataku. Z tym wszystkim kilkanaście luf pochyliło się jednocześnie w stronę zarośli i na dany znak przez Lewą
Uwagi (0)