W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖
W ludzkiej i leśnej kniei to relacja z podróży Ferdynanda Ossendowskiego po Rosji.
Niewiele pisze on jednak o ich oficjalnym celu, jaki stanowiły badania geologiczne. Ossendowski koncentruje się przede wszystkim na tragicznych ludzkich historiach. Mamy więc w tej książce opowieści o czymś, co dziś nazwalibyśmy chińską mafią, o okrucieństwie carskich więzień, o morderczej sekcie, o ojcu opętanym zemstą po śmierci dziecka i o tajemniczym mnichu-pokutniku, ratującym tonących razem ze swoją trędowatą załogą. Opowieści te przedstawiają świat niedługo przed rewolucją 1917 roku, a zdaniem autora — zapowiadają także jej okrucieństwo.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
— Cicho ty, szczenię! — huknął na niego Nosow i kopnął go nogą.
Moi pomocnicy skulili się jeszcze bardziej, a rodzice ponuro spojrzeli w stronę rozbestwionego oficera.
— Zrewidować cały dom! — wrzasnął Nosow.
W kilka minut później jeden z żołnierzy przyniósł znalezione w stodole ubranie i buty Łysakowa ze świeżymi śladami błota.
— Czy był tu kto? — zapytał Nosow.
— Nie! — zabrzmiała odpowiedź.
Nosow uśmiechnął się złowrogo i podniósł oczy na mnie. Myślałem, że zacznie mnie indagować, lecz się zorientował, a może nie chciał w tak prosty sposób załatwić sprawy.
— Tyś widziała tu kogo? — zapytał gospodyni. — Ty? Ty? Ty?
Jedno po drugiem padały pytania i brzmiała jednakowa odpowiedź:
— Nie!...
Żaden z aresztantów nie wydał zbiega, którego gdzieś ukrył Łysakow. Nawet mały Michałek energicznie potrząsnął głową i pisnął swoje: „Nie”.
— Doskonale! — zarechotał oficer — Wziąć tego małego szczeniaka i wsypać mu pięćdziesiąt nahajów!
Moje wstawiennictwo nie pomogło. Oficer pokazał mi książeczkę z przepisami dla załogi i z wyliczeniem praw i sposobów kary na więźniów.
Żołnierze porwali Michałka i wywlekli go na dziedziniec. Rodzice straszliwie zbledli i kurcz nerwowy przebiegł po ich twarzach. Gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk dziecka, Łysakow podniósł mroczne oczy na oficera i szepnął:
— Nie bijcie, panie poruczniku, dziecka, wszystko powiem...
Temu szeptowi odpowiedziały łkania matki i niecierpliwy brzęk kajdan innych aresztantów.
— Hola tam! — wrzasnął oficer. — Przestać!
Żołnierze wprowadzili płaczącego i jęczącego Michałka.
Wyszedłem z izby, gdyż nie chciałem być widzem śledztwa, ani też figurować w roli świadka.
Gdym powrócił do domu, znalazłem tam duże zmiany.
Łysakow leżał w łóżku, rzucał się w gorączce, krzyczał, jęczał i przeklinał. Dostał 150 uderzeń ciężkim nahajem, miał porwany cały grzbiet i stracił dużo krwi. Moi ludzie dostali po 50 batów i nie byli zdolni do dalszej podróży. Żonę Łysakowa oficer zabrał z sobą, jako naocznego świadka przybycia do ich osady zbiega Własienko, którego znaleziono ukrytego w kępach na błocie, o kilometr od osady.
Mały Michałek, śmiertelnie przestraszony, zanosił się od płaczu w ciemnym kącie izby, bojąc się zbliżyć do ojca, rzucającego się i wykrzykującego niezrozumiałe słowa.
Spędziłem tam jeszcze dwa dni, robiąc opatrunki pokaleczonemu gospodarzowi i moim ludziom. Wreszcie wyjechałem, ale już nie na północ, lecz na zachód do Pogibi, gdzie byłem zmuszony szukać dla siebie nowych pomocników i stangretów.
Gdy przybyłem do osady Pogibi, przyjął mnie kapitan, naczelnik załogi, któremu opowiedziałem o zajściu w osadzie i o ordynarności i okrucieństwie Nosowa.
Kapitan spochmurniał i oznajmił mi głosem stanowczym:
— Mamy tu dla siebie ścisłe przepisy co do zachowania się względem aresztantów i nie możemy od nich odstępować! Zresztą nie zna pan tych ludzi: są to zwierzęta, o czym się pan wkrótce przekona.
Moja interwencja w oprawie Łysakowa miała jak najgorsze dla mnie skutki. Władze tak pokierowały sprawą, że w Pogibi wcale nie mogłem znaleźć ludzi do dalszej swej wyprawy. Musiałem posyłać gońca do Due, do głównego zarządu więziennego, skąd przyszedł już wyraźny rozkaz na imię kapitana. Zeszło mi na tym około tygodnia, a w tym czasie zapoznałem się z typami mieszkańców tej najbardziej na północ wysuniętej osady na Sachalinie. Ludność składała się z dawnych aresztantów, którzy już odbyli terminy wygnania lub zostali ułaskawieni przez manifesty carskie, oraz z przeróżnych elementów, przybyłych z kontynentu. Byli to przeważnie awanturnicy, o przeszłości bardzo barwnej a tajemniczej. Trudnią się oni po części rybołówstwem, dopływając małymi żaglowcami aż do wyspy Św. Jonasza na Morzu Ochockim, gdzie łapią ryby i polują na foki i wieloryby, po części zaś zajmują się kontrabandą, nielegalną fabrykacją spirytusu, handlem z tubylcami i przewożeniem zbiegów z Sachalinu na kontynent. Spotkałem tu: Rosjan, Ormian, Gruzinów, Tatarów, Greków i Turków. Ta banda międzynarodowa, jak narośl ohydna lub pasożyt wstrętny, istniała na ciele nieszczęśliwych mieszkańców przeklętej wyspy mąk, łez i okrucieństwa.
Piątego dnia mego pobytu w Pogibi wpadła do mnie żona Łysakowa. Miała jeszcze szerzej i bardziej rozpaczliwie otwarte oczy, tragiczniej zaciśnięte usta i bladą jak kreda twarz. Usiadła i, zwyczajem aresztantów, długo milczała, układając w głowie zdania i porządkując myśli. Wreszcie się odezwała:
— Po złożeniu zeznań puszczono mnie do domu. Znajomy kupiec dał mi konia i wózek. Jadąc w połowie drogi pomiędzy Pogibi a osadą spotkałam pańskich ludzi. Jeden z nich uciekł do lasu, inni szli na moje spotkanie. Zapytałam o pana; powiedzieli mi, że pan już wyjechał. Ogarnęło mnie jakieś złe przeczucie. Popędziłam konia i późno wieczorem dojechałam do domu...
Jęknęła i kurczowo zacisnęła ręce.
— Nie znalazłam już naszej zagrody... Była do szczętu spalona. Zrozumiałam, że Karandaszwili dokonał wyroku nad byłym katem, którym był mój mąż. Grzebiąc w zgliszczach, znalazłam zwłoki męża. Przekonałam się, że miał przerżnięte gardło i zmiażdżoną głowę. Synka nigdzie nie znalazłam. Wtedy zaczęłam go szukać, w okolicy i ujrzałam wreszcie w krzakach przy płocie. Leżał martwy z główką rozwaloną siekierą. Widocznie uciekł, a mściciele, obawiając się świadka, dogonili go i zamordowali. Cały nasz dobytek spalony, nawet psy nie zdążyły uciec... Co mam teraz zrobić?
— Zaskarżcie podejrzewane przez was osoby. Liczcie na mnie, powiem o swoich spostrzeżeniach co do tych ludzi. Wstawię się za wami do generał-gubernatora.
Kobieta, taka zrezygnowana i twarda w opowiadaniu swoich przeżyć i uczuć, długo siedziała w milczeniu.
Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, spytałem:
— Więc kiedyż rozpoczniecie sprawę?
Podniosła głowę i ujrzałem jakąś nieznaną mi, sczerniałą, zawziętą twarz. Po chwili ponurym głosem poczęła mówić, co chwila urywając.
— Gubernator nie powróci mi syna... o, nie!... To już przepadło... Teraz nic mi z dostatku i z wolności... Za krew musi się polać krew... Nie wspominajcie mnie, panie, źle, gdy coś o mnie usłyszycie! Byłam spokojna... po więzieniu nikomu nic złego nie robiłam... wszystko, co było, minęło na zawsze... W cichości ducha, w pracy i w pokorze myślałam zakończyć swoje życie męczeńskie. Ale inaczej mi było sądzone... Inaczej!...
Nisko mi się ukłoniła, z wdzięcznością przyjęła kilkanaście rubli, które jej dałem, i odeszła cicha i milcząca, pełna jakiejś strasznej tajemnicy.
Tego wieczoru w tajnym szynku otruto sublimatem jednego z moich byłych stangretów, nazajutrz zaś omal nie zginął Karandaszwili. Stało się to tak. Był on u znajomych, gdzie urządzono „majdan”, czyli grę w karty. Hazard zaciągnął się do późnej nocy; nagle ktoś strzelił przez szybę do Karandaszwilego i zranił go niebezpiecznie. Przechodzący patrol zatrzymał dwie podejrzane, ukrywające się osoby. Jedną z nich była wdowa po zamordowanym Łysakowie, drugą — jakiś drobny przekupień, Grek, który dostarczył mścicielce trucizny i broni dla dokonania zemsty.
Niezawodnie dalszy los nieszczęśliwej matki musiał być bardzo ciężki, i nie wiem, czy kiedykolwiek potem udało się jej wyjść poza mury kamiennego worka, wypełnionego męką i przekleństwem tysięcy ludzi, którzy różnymi drogami doszli do straszliwej zbrodni, czasem nie z własnej woli.
Nie wiem tego, ale wiem, że prawo rosyjskie, stosowane na Sachalinie, było przyczyną ponownych i czasami jeszcze cięższych zbrodni. Łysakowa była ofiarą skutków tego prawa, za które krwią własną, swym mieniem i ojczyzny przypłacili obecnie jego twórcy i wykonawcy.
Po tragicznych wypadkach w Pogibi, zaopatrzywszy się w pomocników i w żywność, ruszyłem na wschód w stronę otwartego morza, gdyż w pobliżu tego właśnie brzegu były miejscowości z pokładami nafty.
Przeciąłem Sachalin od Pogibi na południo-wschód, przez kraj lesisty o kilku niewysokich grzbietach górskich. Zwiedziłem duże zatoki Morza Ochockiego, a mianowicie Nyjską i Nabilską, do których wpadają rzeki: Tim, Nutowo i Poata-Syn. W tych okolicach w miejscowościach błotnistych znalazłem kilka punktów, gdzie nafta, przesączywszy się przez warstwy geologiczne, utworzyła jeziorka, które z biegiem czasu pod wpływem działania atmosferycznego zmieniły się w baseny, napełnione czarną, lepką masą. Był to tak zwany kir, czyli nafta zgęszczona i utleniona. Na głębokości 150 stóp już trafiają się piaskowce ze śladami nafty. Ropa naftowa składem chemicznym i właściwościami chemicznymi zbliżona jest do typów nafty kaukaskiej i zawiera do 30% nafty. Pokłady zawierające ropę należą do miocenu82, a więc są rówieśnikami pokładów węglowych, wykrytych na tej wyspie.
Zaczynając od Zatoki Nyjskiej, większe lub mniejsze zbiorowiska podziemne ciągną się daleko na południe, a nawet Wyspa Fok w Zatoce Cierpliwości zdradza pewne ślady ropy naftowej na niższych horyzontach geologicznych.
Zwiedzając jedno jezioro z kirem, znaleźliśmy pięć szkieletów ludzkich, leżących pośród kęp na obszernym błocie, z którego wypływają potoki, wpadające do rzeki Poata-Syn. Rozglądając się dookoła, nie wykryliśmy żadnych śladów ubrania, które mogłyby świadczyć o tym, kim byli ci, co tu znaleźli śmierć. Po dość długich poszukiwaniach spostrzegliśmy resztki trzewika, typowego aresztanckiego „kota”. Mogliśmy stąd wywnioskować, że jakichś pięciu zbiegów, w celu zatarcia swych śladów, skierowało się nie ku zachodniemu brzegowi, lecz ku wschodniemu, niezaludnionemu. Tu zginęli w zimie, podczas surowych mrozów i wściekłych burz śnieżnych.
Z brzegu zachodniego ucieczka odbywa się w lecie i w jesieni na łodziach, w zimie zaś, gdy cieśnina Tatarska zamarza — po lodzie. Skazańcy uciekają w białych płaszczach, uszytych z perkalu, zarzuconych na ubranie. Tak udrapowani suną, jak widma leśne, a gdy spostrzegą pościg, kładą się na śniegu i zlewają się w jedną całość z jego białą powierzchnią, często myląc w ten sposób pogoń. Tak brną uciekający więźniowie przez bryły połamanego lodu i przez głęboki śnieg, żywiąc się suszonymi rybami i... śniegiem.
Mają w tym wypadku do przebycia nie mniej niż 80 kilometrów o mrozie i przy szalejącej wichurze, czeka zaś ich nieokreślony, długi pobyt i ukrywanie się w tajdze ussuryjskiej czy amurskiej.
Wschodni brzeg „urzędowo” jest niezaludniony. Spotkałem tam drobne osady tubylcze Pilngi i Unnu, lecz, oprócz nich, widziałem kilka obozów Kanadyjczyków i Japończyków. Obawiając się, aby ich nie wykrył statek rządowy, który czasem przedsiębierze wyprawy dokoła wyspy, przybysze ci wyciągają na brzeg swe żaglowce i ukrywają je pod stosami siana; do masztów przywiązują gałęzie, nadając im wygląd drzew. Tak zamaskowany obóz często myli czujność załogi statku rządowego.
Cudzoziemcy prowadzą z koczującymi tubylcami handel zamienny futrami, złotem, fiszbinem, tłuszczem wielorybim i fokami, wymieniając to na spirytus, tytoń, karty, zapałki, igły, opium i materiały bawełniane, straszliwie szerząc pośród nich pijaństwo i gry hazardowne; cudzoziemcy również zajmują się połowem rzecznych pereł w rzekach Tim i Nutowo, krewet, chyba największych na święcie, sięgających 50 centymetrów długości, oraz potwornych wprost krabów. Te ostatnie suszy się na słońcu i przerabia potem na grubą mąkę. Z tej mąki na północy robią ciasto i pieką coś na kształt placków, bardzo pożywnych i wytrzymujących wszelkie warunki klimatyczne.
Oprócz miejscowych Ajnosów spotykałem tam Goldów, Oroczonów i Manegrów z Ussuri i Amuru, którzy w zimie przechodzą po lodzie cieśninę Tatarską, następnie całą wyspę z zachodu na wschód i koczują potem przy wschodnim jej brzegu. Oprócz tych mongolsko-tunguskich koczowników taką podróż z kontynentu odbywają również łosie, jelenie i tygrysy. Te dzikie zwierzęta, omijając brzeg zachodni, stosunkowo zaludniony, docierają do brzegu Morza Ochockiego i tam pasą się i grasują. Tygrysy są plagą dla Ajnosów, którym nie tylko porywają bydło i psy pociągowe, ale napadają na ludzi, nieraz niszczą całe koczowiska tubylców, uzbrojonych tylko w łuki i oszczepy. Ajnosi oddają Oroczonom i Goldom swoje ziemie do koczowania bezpłatnie, zobowiązując jednak odważnych myśliwych do tępienia tygrysów, owych straszliwych przybyszów z kontynentu.
Koczujący Oroczonie i Goldowie, a także uciekinierzy z Due i Onoru, byli pierwszymi wywiadowcami, którzy przynieśli wieści o nafcie na północy Sachalinu.
Na północ od Pogibi, dokąd przyjechałem po zwiedzeniu miejscowości naftowych, leży w Cieśninie Tatarskiej przylądek Maria, jeden z najbardziej północnych punktów wyspy.
Miałem wiadomości, że w okolicy tego przylądku jakiś myśliwy wykrył błoto z poważnymi śladami nafty i kiru. Ponieważ do chwili przyjścia statku po mnie miałem jeszcze dwa tygodnie do rozporządzenia, postanowiłem zwiedzić tę miejscowość83.
Jechałem konno wraz z wynajętym przez siebie przewodnikiem. Zdziwiła mnie okoliczność, że władze wojskowe nie chciały wydelegować ze mną żołnierza, na wszystkie moje prośby i nalegania dając odpowiedzi wymijające. Zmuszony więc byłem szukać dla siebie prywatnego przewodnika w Pogibi. Był to jakiś rybak, pół-Mongoł, pół-Rosjanin, jakich dość wielu spotyka się na Syberii. Znał doskonale wyspę, nieraz pływał na północ aż do wyspy Św. Jonasza, trudniąc się połowem ryb i fok.
Gdy mu powiedziałem, że chcę zwiedzić okolice przylądku Marii i Elżbiety, ucieszył się, zażądał bardzo nieznacznej sumy, lecz wymówił sobie prawo zabrania dwóch koni jucznych.
Wyruszyliśmy następnego dnia o świcie. Droga szła lasem, przez który prowadziła wąska ścieżka, wydeptana przez konie. Była ona jednak bardzo zarośnięta trawą i krzakami, co świadczyło, iż rzadko jej używano.
Mój przewodnik, Gustow, był człowiekiem milczącym; jechał naprzód, prowadząc za sobą gęsiego powiązane juczne konie i wcale się na mnie nie oglądając. Ja zamykałem pochód. Często schodziłem z konia i polowałem, gdyż wszędzie spotykałem liczne stada białych kuropatw i cietrzewi. Spędziłem całą dobę na małym jeziorku, gdzie roiło się od wodnego ptactwa, wśród którego przeważały północne gatunki morskie, co się dawało wytłumaczyć bliskością morza i niezwykłą wprost obfitością ryb. Wyskakiwały one nad wodę, pływały na samej powierzchni jeziora i pluskały w nadbrzeżnym sitowiu. Tu po raz pierwszy w życiu widziałem emigrację ryb. O jakie trzysta kroków od jeziora leżało jeszcze mniejsze jeziorko, prawie kałuża, niemal całe zarośnięte trawą i sitowiem. Gdym się zbliżył do niego, doznałem wrażenia, że jest to jakiś skład żywych ryb, basen sztucznie urządzony. Powierzchnia tego jeziorka ani na chwilę nie pozostawała gładka; stałe kręgi i fale marszczyły wodę, którą poruszały ryby, przepełniające jeziorko po brzegi.
O świcie szedłem pomiędzy większym a mniejszym jeziorkiem, i dostrzegłem, że w wysokiej trawie coś się rusza. Krzyknąłem głośno, aby spłoszyć zwierza, czy ptaka, lecz — bez
Uwagi (0)