W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖
W ludzkiej i leśnej kniei to relacja z podróży Ferdynanda Ossendowskiego po Rosji.
Niewiele pisze on jednak o ich oficjalnym celu, jaki stanowiły badania geologiczne. Ossendowski koncentruje się przede wszystkim na tragicznych ludzkich historiach. Mamy więc w tej książce opowieści o czymś, co dziś nazwalibyśmy chińską mafią, o okrucieństwie carskich więzień, o morderczej sekcie, o ojcu opętanym zemstą po śmierci dziecka i o tajemniczym mnichu-pokutniku, ratującym tonących razem ze swoją trędowatą załogą. Opowieści te przedstawiają świat niedługo przed rewolucją 1917 roku, a zdaniem autora — zapowiadają także jej okrucieństwo.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
— To wy jesteście tym Bołotowem, partyzantem... z Kuźniecka? — zadałem pytanie.
— A ja! — zawołał, wesoło potrząsając siwą grzywą włosów. — Hulam teraz i wszędzie mi droga wolna!
— Jakże się to stało? — ze zdumieniem wypytywałem, zupełnie zapominając, jaką straszliwą „znakomitość” mam przed sobą. — Na Sachalinie ścigaliście aresztantów z Onoru, a teraz napadacie na urzędników rządu, który nie bardzo był dla tych aresztantów względny?
— To prosta rzecz! — odparł. — Po pierwszej rewolucji rząd udzielił amnestii „sachalińcom” i pierwsi zaczęli wyjeżdżać aresztanci z Onoru. Naturalnie zacząłem ich tępić wszędzie i przy każdej sposobności. Wtedy urzędnicy mnie aresztowali i skazali na pięć lat więzienia. Uciekłem, dotarłem do Kuźniecka, skąd pochodzę, zawołałem bandę zbójów i zacząłem ścigać urzędników rządu, który zmiłował się nad moimi wrogami. Dałem się im we znaki! Oho! A później bolszewicy pozabijali wszystkich tych urzędników. Myślałem, że przyszli nareszcie do władzy ludzie uczciwi i sprawiedliwi, i poszedłem z nimi. Ale wkrótce przekonałem się, że ci, co byli aresztantami w Onorze, są teraz komisarzami; wtedy zacząłem się bić z bolszewikami. To — cała moja historia! Inaczej nie mogę, ponieważ dopóty, dopóki pozostanie przy życiu chociaż jeden z dawnych aresztantów więzienia w Onorze, nie zaznam spokoju. Nie zaznam!
Mówiąc to, z rozmachem uderzył pięścią w stół.
Dzięki Bołotowowi spokojnie przejechałem przez strefę jego wpływów i byłem z pewnością jedynym podróżnikiem, który bez żadnego szwanku przebył tę miejscowość.
Tak niespodziewanie przydało mi się spotkanie z Mścicielem” w tajdze sachalińskiej, na ścieżce pomiędzy Pogibi a brzegiem Morza Ochockiego.
Dziwne bywają spotkania na kuli ziemskiej i tajemnicze ich skutki.
Po spotkaniu się z Bołotowem, owym tragicznym „Mścicielem’’ za krew syna, bez szczególnych przygód dotarłem do Przylądka Marii, położonego na Morzu Ochockim. Cala północna część wyspy była zupełnie niezaludniona, gdyż dwie drobne osady: Motnar i Pilwo, znajdujące się na zachodnim brzegu wyspy, leżały w bok od mojej stogi.
Wszędzie w lasach spotykałem niedźwiedzie, przeważnie nieduże, prawie zupełnie czarne, tzw. „mrówczaki”, gdyż żywią się mrówkami i ich poczwarkami, które wygrzebują z mrowisk. Ten pokarm tak pobudzająco działa na niedźwiedzie, że nie podlegają one śpiączce zimowej i barłogów dla siebie nie urządzają. Niektórzy z myśliwych syberyjskich dowodzą, że „mrówczaki” nie są specjalną odmianą niedźwiedzi, tylko okazami chorobliwymi psychicznie, które zatrzymują się w rozwoju i nabierają barwy ciemniejszej od zwyczajnego brunatnego niedźwiedzia, oraz większej złośliwości.
Myśliwi Oroczoni i Goldowie, wytrenowani w polowaniu na niedźwiedzie, uważają „mrówczaka” za złego ducha, którego trzeba czasem przebłagać i uczynić z niego potężnego sprzymierzeńca. Wobec tego tylko z konieczności strzelają do niego, gdy tymczasem na zwykłego niedźwiedzia chętnie polują, chodząc w pojedynkę. Nie widziałem polowania Oroczonów na władcę lasów północnych, lecz byłem świadkiem jakiejś ceremonii religijnej, gdy odbywa się śmiertelny pojedynek pomiędzy człowiekiem a niedźwiedziem.
Było to w pobliżu Nikołajewska na Amurze, w koczowisku Oroczonów. Na polanę, porośniętą trawą, przyciągnięto złapanego i oplątanego rzemieniami niedźwiedzia, który ważył około 300 funtów.
Umieszczono go pośrodku małego placyku, ogrodzonego niewysokimi palami, z przeciągniętymi pomiędzy nimi mocnymi rzemieniami. Szaman zaczął ciągnąć losy dla obecnych, aby wskazać, kto powinien walczyć z niedźwiedziem.
Los padł na młodego chłopca, mającego nie więcej od lat szesnastu. Ucieszony, wziął on nóż, zatknął za pas, poprawił na sobie skórzaną bluzę i ruszył za ogrodzenie. Rozciąwszy więzy, krępujące zwierza, odbiegł na przeciwległy koniec placyku, trzymając nóż w pogotowiu. Niedźwiedź małymi oczkami krwawymi rozglądał się; potem, podniósłszy się na tylne łapy, ruszył do ataku na chłopca. Ten schylony rzucił się na zwierza, w mgnieniu oka wsunął mu pod pachę swoją głowę, mocno objął go lewą ręką, prawą zaś, uzbrojoną w nóż, uczynił szybki ruch z dołu do góry. Niedźwiedź ryknął przeraźliwie i padł natychmiast. Lunęła struga krwi i na trawę wypadły wnętrzności zwierza. Myśliwy nie doznał najmniejszego obrażenia. W ten sposób tubylcy polują na niedźwiedzie w tajdze, tylko nikt z nich nie odważy się napaść tak na „mrówczaka”. Jeżeli ten zacznie zanadto grasować i czynić szkody, Oroczoni zabijają go z karabinu, serce zaś zjadają, czym się kończą wszystkie porachunki z „mrówczakiem”, który nie był dostatecznie gentlemanem względem ludzi.
Widziałem tam niewielkie stada zdziczałych reniferów, które w zimie przebrnęły przez lody cieśniny Tatarskiej i dostały się na wyspę; za nimi włóczyło się kilka wilków o skórze prawie białej.
Zastrzeliłem pewnego razu wygrzewającego się na słońcu białego lisa, ale, że to było jeszcze lato, więc futerko miał bardzo pożółkłe.
Wreszcie zobaczyliśmy morze i w oddali daleko wysunięty piaszczysty Przylądek Marii. Chmury ptactwa unosiły się nad brzegiem i napełniały powietrze przeróżnymi krzykami.
Gdy wyszliśmy z lasu na brzeg morski, ujrzałem wysoki krzyż z ociosanych belek brzozowych z takim napisem, nieodpowiednim w stosunku do trwożnego nastroju tego kraju:
— Chwała na wysokości Bogu, a pokój ludziom na ziemi i na morzu życia!
Zadziwiła mnie obecność godła chrześcijańskiego na tym pustkowiu, więc spytałem przewodnika, kto ten krzyż postawił.
Z wielkim rozczuleniem w głosie odpowiedział:
— Czarny Mnich!
Wjeżdżaliśmy właśnie na dość wysoki pagórek piaszczysty. Konie z trudem wyciągały nogi z piasku; musieliśmy zsiąść i przekładać pakunki, aby ulżyć jucznym. Wszystko to przeszkodziło mi dopytać się o owego Czarnego Mnicha. Gdy przebrnęliśmy sypkie piaski, pofałdowane przez wichry w długie łańcuchy pagórków, ujrzałem stary dom piętrowy, zbudowany z czarnych belek modrzewiowych. Od strony północnej miał on coś na kształt wieżyczki, uwieńczonej krzyżem złoconym.
— Tu mieszka „Czarny Mnich”! — zawołał przewodnik. — Nie wiem tylko, czy jest w domu, gdyż coraz częściej teraz przebywa na morzu.
Podjechaliśmy do domu. Nikt nie wyszedł na nasze spotkanie i dopiero gdy zaczęliśmy wołać, zjawiło się kilku Ajnosów-tubylców. Łamaną mową objaśnili nas, że mnich jest na morzu, że sami oni przybyli do niego z daleka po radę i oczekują.
Spędziliśmy tam dwa dni. Nazajutrz o świcie obudziło nas szczekanie psów ajnoskich. Wyszedłem z domu, w którym rozlokowaliśmy się, gdyż przewodnik upewnił mnie, że gospodarz będzie z tego bardzo zadowolony. Zobaczyłem dużą łódź żaglową, która przybijała już do brzegu.
Na łodzi zwijano żagle i, gdy opadły, dostrzegłem na niej trzech ludzi. Umocowawszy linami łódź do pniów, skierowali się ku domowi. Podążyłem na ich spotkanie.
Na przedzie szedł wysoki mnich, siwy jak gołąb, a tak chudy, że zdawało się, iż pod grubą czarną sutanną mniszą tkwił tylko szkielet.
Ujrzawszy mnie, pogładził długą, siwą brodę i wąsy i szybkim ruchem zarzucił na głowę czarny kaptur od sutanny.
Na kapturze, nad czołem, zobaczyłem duży krzyż biały; drugi, czarny, wisiał mu na piersi na grubym łańcuchu żelaznym. Na nogach miał wysokie buty ze skóry foczej, okute żelazem na podeszwach i obcasach. Przepasany był mocnym sznurem, na lewym ręku niósł różaniec z dużych paciorków kościanych.
Kaptur nasunął mu się prawie na same oczy, lecz dojrzałem ich niezwykle żywe i badawcze spojrzenie, krzaczaste siwe brwi, orli, cienki nos i usta, prześlicznie wykrojone, zdradzające żelazną siłę woli.
Gdy się zbliżał, uderzył mnie dźwięk kajdan, tak dobrze znany z więzień syberyjskich.
— Czyżby ten był także aresztantem? — przemknęło mi przez mózg pytanie.
Lecz w tej chwili „Czarny Mnich” podniósł wychudzoną rękę i uczynił w moją stronę znak Krzyża Świętego, po chwili zad rozległ się jego starczy głos:
— Niech Przedwieczny Bóg błogosławi przybycie twoje, Synu, do naszego pustkowia!
Przedstawiłem mu się i razem dążyliśmy do domu. Przewodnik i Ajnosi spotkali mnicha przy progu domu, uklękli i pokłonili mu się do ziemi. Gdy, położywszy im ręce na głowy, pobłogosławił ich, podnieśli się, i z pokorą i miłością ucałowali ręce starca.
Mnich znikł potem na chwilę i powrócił już umyty, w lekkiej, czarnej sutannie z kapturem, który jednak był odrzucony na plecy. Miał zupełnie siwe, długie włosy, spadające mu na ramiona.
Z „Czarnym Mnichem” spędziłem cały dzień i całą noc. Rozpytywał mnie o życie polityczne w Rosji i zagranicą, o ruch umysłowy i religijny, o niektóre znane w Rosji osobistości ze sfer rządowych i naukowych. Wreszcie zupełnie niespodziewanie przemówił doskonałą francuszczyzną. Oświadczył, że wnet załatwi interesy z moim przewodnikiem, który mu przywiózł zapasy żywności, i z Ajnosami, przybyłymi po pomoc lekarską, po czem zostaniemy we dwóch i porozmawiamy obszerniej.
Udało nam się to jednak dopiero po kolacji, składającej się ze świeżych ryb, gdyż Mnich już od 50 lat nie używał mięsa.
Jadł bardzo mało i jakby od niechcenia, z konieczności. Wypił mały kubek herbaty bez cukru, odmówił krótką modlitwę dziękczynną i wygodniej usiadł na tapczanie, pokrytym skórą plamistej foki.
Długi czas musiałem opowiadać mu o Petersburgu i o Moskwie; dowiedziawszy się, że byłem przez czas dłuższy w Paryżu, rozpytywał mnie o takich uczonych, jak Lichtenberger, Reclus, Roux, Boussinesque, Flammarion85 i Poincaré86; bardzo się interesował Leonem Tołstojem87, Włodzimierzem Sołowjewem88 i literatem Korolenko. Wszystkich ich kiedyś znał osobiście, gdyż dużo niegdyś podróżował po całej Europie.
Był doskonale oczytany w literaturze z różnych dziedzin, zdradzając głęboką wiedzę i krytycyzm; lecz z tego, co mówił, mogłem wywnioskować, że jego stosunek do życia współczesnego musiał się zakończyć co najmniej — przed 30 laty.
Jednak było w tym człowieku tyle powagi, rozumu i niezmąconego niczym spokoju, zrozumienia treści życia, taki majestat myśli i ruchów, że wprost nie śmiałem zadawać mu żadnych pytań, czekając, aż sam zacznie się wypowiadać, gdyż od dawna zauważyłem, że ludzie chętnie przede mną się wywnętrzają. Nadzieje moje i tym razem nie były płonne.
Zauważywszy, że parę razy ze zdziwieniem nasłuchiwałem, gdy przy najmniejszym ruchu mnicha rozlegał się dźwięk łańcuchów żelaznych, podniósł na mnie swe żywe oczy niebieskie i rzekł głosem cichym:
— Noszę na ciele werigi, czyli łańcuchy, przechodzące przez plecy i zakończone w pasie ciężką kłódką; poza tym noszę koszulę z włosia końskiego. Czynię to dla udręczenia ciała; przyjąłem na siebie tę lekką karę dobrowolnie, gdyż jestem wielkim zbrodniarzem...
Nie przeczyłem, patrząc mu wprost w oczy.
— Zbrodniarzem jestem, czy pan słyszy? — rzucił mi niecierpliwe pytanie.
— Słyszałem! — odparłem.
— No, i cóż pan powie na to?
W głosie starca wyczułem podrażnienie i ciekawość.
Wzruszyłem ramionami i odpowiedziałem, spokojnie patrząc w niebieskie oczy mnicha.
— Wszyscy bywamy czasem największymi zbrodniarzami i każdy z nas, jeżeli zechce, może stać się dla siebie spowiednikiem i najsurowszym zarazem sędzią, Ojcze!
Starzec przymknął oczy i po chwili milczenia znowu rzucił pytanie, a jego oczy wpatrywały się we mnie ciekawie.
— Cóż dalej?
— Dalej? Straszne rzeczy mogą się stać, jeżeli człowiek znajdzie w sobie moc, aby uprzytomnić ukryte zbrodnie swoje! Może nastąpić okres obłąkania, straszliwej pokuty lub odrodzenia.
— Młody jesteś, synu, a mówisz, jakbyś znał życie! — szepnął mnich, uśmiechając się.
— Ojcze! — odpowiedziałem. — Życie twarde i chytre, czyhające na ludzi, od dawna otacza mnie ze wszystkich stron. Znam je dobrze i wiem, co jest warte. Wiem, że najcięższa pokusa krwi w niedoścignionym pragnieniu. Może ona uczynić z człowieka męczennika o jasnej lecz słabej duszy, pełnej łez, lub zbrodniarza o czarnej duszy, pełnej krwi i nienawiści. Tylko najsilniejsi potrafią wytrwać i życie ich, chociaż twarde i niewesołe, może być wzorem dla innych, ich praca zaś przynieść może plon obfity.
Mnich opuścił siwą głowę na piersi i zamyślił się głęboko... Milczenie trwało długo, a ja już wiedziałam, że usłyszę spowiedź duszy ludzkiej, pełnej troski i męki.
Starzec wstał, nalał mnie i sobie herbaty, potem usiadł i zaczął mówić, przerywając od czasu do czasu opowiadanie i wpadając chwilami w zadumę.
— To prawda, że tylko męka moralna może zgubić lub podnieść człowieka... Tak było i ze mną... Jaką zbrodnię popełniłem — to wszystko jedno! Czyż zmienia postać rzeczy morderstwo ciała czy duszy? Zbrodnia pozostaje zbrodnią. Zbrodnia rodzi mękę moralną, oddźwięk, wspomnienie, wstyd, zgryzotę. W moim życiu przeszedłem wszystkie etapy męki: miałem duszę czystą, miałem i czarną, nie miałem wreszcie żadnej, gdyż nie czułem ani tęsknoty, ani radości... Ostatecznie wszystko się przekształca w coś innego... w coś, co powołało mnie do życia dla innych. Szukałem drogi do takiego życia, lecz nie znajdowałem jej w miastach, w ośrodkach kulturalnych. Wysoka sfera, z której pochodzę, wytwarzała szereg przeszkód dla moich nowych upodobań... Wstąpiłem do klasztoru, najsurowszego w całej Rosji; szybko swoją gorliwością i pokorą doszedłem do wysokich godności, lecz zrozumiałem, że klasztor nie da mi ukojenia. Wtedy nałożyłem na siebie włosiennicę i werigi i jeździłem z miejsca na miejsce, szukając pola dla swego popędu dosłużenia bliźnim. Zabrnąłem na Sachalin. Zobaczyłem tę otchłań męki niewysłowionej, to piekło, gdzie płoną ciała i dusze żywych ludzi; zrozumiałem, że łatwo na tym tle uczynić dowolny rysunek. Zacząłem pracować w tym kierunku, lecz poglądy władz uniemożliwiły moje zadanie. Porzuciłem więzienia i osady wygnańców i przeniosłem się tu, na północ, gdzie krzewiłem chrześcijaństwo wśród tubylców i gdzie walczyłem długo z przywożoną tu przez Rosjan i cudzoziemców zarazą pijaństwa, rozpusty i hazardu, lecząc ciała i dusze.
Westchnął głęboko i głosem cichym dodał:
— Mówię, jakbym się chwalił... Ale to nie jest przechwałka. Mówię, jak na spowiedzi, gdyż dochodzę już do kresu swego życia. Czuję to wyraźnie. Powiem więcej: myślę, że teraz powróciłem z ostatniej podróży na morzu, które tak dawno widzi mnie pośród swych fal.
Starałem się przeczyć, ale widząc, że to nie wywiera żadnego skutku, spytałem:
— Jakie podróże odbywacie, ojcze, po morzu?
Odpowiedział od razu głosem bardzo ożywionym, z czego wywnioskowałem, iż to go bardzo obchodzi.
— Siedząc tu, na samym brzegu, przy końcu Cieśniny Tatarskiej, często widziałem łodzie rybaków i zbiegów z Sachalinu, unoszone przez fale i wichry na otwarte morze, gdzie je niezawodnie czekała zguba.
Obowiązkiem chrześcijańskim jest ratowanie tonących, a nawet, jak mi opowiadano, sygnałem tonącego okrętu,
Uwagi (0)