Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖
Cykl szkiców należących do literackiego gatunku „listów z podróży”, popularnego w drugiej połowie XIX wieku. Sienkiewicz, który był początkującym autorem i pracował jako dziennikarz, zniechęcony marazmem panującym w Polsce, wyruszył do Stanów Zjednoczonych. Pociągał go młody, dynamicznie rozwijający się kraj, postrzegany jako państwo równości społecznej i ogromnych możliwości, gdzie razem z grupą przyjaciół, między innymi z Heleną Modrzejewską, zamierzał osiąść na stałe i prowadzić farmę.
W kilkunastu tekstach, publikowanych na łamach „Gazety Polskiej”, autor opisał swoją podróż przez zachodnią Europę, rejs przez Atlantyk oraz wrażenia z pobytu w Ameryce. W beletrystyczno-publicystycznej formie ukazał bezpośredniość i bezceremonialność Amerykanów, szybko rosnące miasta, rozległe przestrzenie kontynentu, który przemierzał koleją, konno i pieszo, żyzne doliny, skalne pustkowia i dzikie zwierzęta. Na uwagę zasługują trafne refleksje na temat losu Indian, dziesiątkowanych, demoralizowanych i pozbawianych ziemi przez amerykańskich osadników. Wyróżnia się również relacja z pierwszego triumfu Heleny Modrzejewskiej na scenach amerykańskich.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Jakoż tak i było. Skwaterowie, gdy przyjdzie nocować im pod gołym niebem, w miejscach, gdzie jest dużo wężów, rozciągają na ziemi w krąg włosiane lasso, przez które grzechotnik nie może się przeczołgnąć. Ale obecność mego borsuka czyniła zbyteczną tę ostrożność: zwierzętom tym bowiem ukąszenie wężów, choćby najjadowitszych, nic nie szkodzi. Zresztą nieszczęśliwe te płazy424 prześladowane są przez wszystko, co żyje, z niesłychaną zaciętością.
Na koniec skwater odszedł, a my położyliśmy się spać. Max usnął od razu, ja zaś nie mogłem. Leżąc na wznak, patrzyłem w gwiazdy, dachu bowiem na domu jeszcze nie było i wsłuchiwałem się z niejaką obawą w głosy w puszczy. Nie jestem większym tchórzem od każdego przeciętnego mieszkańca brzegów Wisły lub Niemna, ale ta noc, dzika okolica i beczenie dochodzące z lasu rozstroiły mi nerwy. Kto by się chciał ironicznie uśmiechać na to szczere wyznanie, niech tu przyjedzie. Nie bałem się wreszcie wielkich zwierząt, ale co chwila zdawało mi się np., że to mech porusza się pode mną: zapewne skorpion; to znów, że resztki heblowin jakoś podejrzanie wyglądają po kątach: zapewne grzechotnik. Ciągle coś podobnego! A przy tym co do samych głosów nocnych — noc i cisza zbliżają je. Zdaje ci się, że te beki, miauczenia itp. brzmią nie dalej, jak o jakie dwadzieścia kroków; czasem słyszysz je zaraz za ścianą, czasem tuż nad uszami, a wtedy mimo woli sięgasz po karabin. Wreszcie przychodzą nerwowe rozumowania. „Dlaczegóż (zadawałem sobie pytanie, wpatrując się w czarny skraj ściany), dlaczegóż nie miałbym za chwilę ujrzeć na tym zrębie dwojga świecących w ciemności oczu należących np. do pumy? Może się to przez tysiąc nocy nie zdarzyć, a jednej może się zdarzyć. Kto mi zaręcza, czy to nie ta jedna?”
Ale potem przypomniałem sobie, że puma pierwsza nigdy nie zaczepia. „A więc i ja jej nie będę zaczepiał, niech sobie żyje!” Rozmyślając w ten sposób, czułem się tak pokojowo usposobiony do całego rodzaju pum, że chwilami zdało mi się, iż jestem ich serdecznym sprzymierzeńcem.
Przy tym pocieszało mnie to, że Max śpi zaraz przy mnie i że nie ma powodów, dla których pierwsze lepsze drapieżne stworzenie miałoby zjeść mnie, nie jego. Ten brak egoizmu unosił mnie tak daleko, że wystawiałem sobie najprzód, jakbym go żałował w podobnym wypadku.
Ale pominąwszy żarty, sam nie wiem, dlaczego najwięcej rozstrajały mnie te głosy, co do których nie byłem pewny, jakie zwierzęta je wydają. Jeden z tych głosów wołał ustawicznie na pobliskich skałach: „a ha ha!” Byłem prawie pewny, że to jakiś ptak, zatem nic niebezpiecznego, a jednak to „a ha ha!” dokuczało mi najbardziej. Nazajutrz dowiedziałem się istotnie, że krzyczą w ten sposób we dnie i w nocy wielkie kuropatwy górskie zwane przez skwaterów mountain quels.
Na koniec, kto nie słyszał nigdy skomlenia kujotów, ten nie zdoła nawet pojąć, ile grobowych oddźwięków, ile jakiegoś niesłychanie ponurego smutku i żałoby brzmi w tych głosach. Nawet skwaterowie, przyzwyczajeni do wszelkich wrażeń pustyni, nie mogą się powstrzymać od klątw, słysząc te jak gdyby zagrobowe wołania i jęki. Ja również byłem już z nimi obznajmiony, bo słyszałem je wielokrotnie w Landing, a jednak przechodził mnie dreszcz od stóp do głowy.
Chwilami cały ten koncert jakby pod uderzeniem dyrektorskiej pałeczki milknął nagle, psy nawet przestawały ujadać, a ciszę nocną mąciło tylko chrapanie Maxa. W takich przestankach próbowałem usnąć. Jakoż zmęczenie poczynało brać powoli górę. Gwiazdy nad głową poczynały się mieszać, drgać i jak gdyby podskakiwać, słuch tępiał, pojęcia, myśli i obrazy zlewały się ze sobą w sennym bezładzie. Wreszcie usnąłem.
Była może północ, gdym usnął, a o piątej zbudziło mnie gwałtowne szczekanie psa. Na świecie już szarzało, gwiazdy bladły. W obawie, czy jaki niebezpieczny zwierz nie zbliżył się do koni, wziąłem karabin i wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. Rankiem nerwy bywają spokojne, przy tym spałem wprawdzie krótko, ale jak kamień, zatem i wypocząłem wybornie; pełen więc ducha szedłem ku koniom. Psy czyniły ciągle straszny harmider, ale konie leżały spokojnie pod drzewami; zawróciłem tedy do domu, gdy nagle głos jakiś zawołał spod drzewa:
— Good day, sir!
Był to mój skwater, który również wyszedł spojrzeć na konie i pasiekę.
— Dzień dobry! — odpowiedziałem, zmierzając ku drzwiom.
— Sir, jeśli chcemy iść na jelenie, to czas.
— All right! Czy obudzimy Maxa?
— Niech śpi. Jemu trudno dosiedzieć spokojnie na zasadzce.
Chciało mi się jeszcze spać kannibalsko, ale wstyd mi było opuścić dla snu polowanie; opatrzyłem więc karabin, wziąłem torbę z ładunkami, następnie napiliśmy się wódki, zjedli po kawałku wczorajszej pieczeni i ruszyli w drogę.
W tych krajach brzask ranny, a następnie świt trwa krócej niż u nas, trzeba się więc było spieszyć, aby stanąć na miejscu, nim zupełnie rozednieje. Szliśmy w górę strumienia po niegodziwej drodze, bo zawalonej wielkimi kamieniami, i prawie po ciemku, gdyż liany rosnące na wierzchu ścian nie dopuszczały światła. Musiałem się trzymać ze wszystkich sił, aby nie upaść. Nieraz woda strumienia zajmowała całą przestrzeń między ścianami, a wówczas brnęliśmy środkiem. W pierwszej przerwie skalnej, przez którą do naszego strumienia wpadał inny mniejszy, mignął nam szarawy, wydłużony cień, zapewne dzikiego kota. Chcąc okazać swoją sprawność, zmierzyłem się natychmiast, ale skwater, uderzywszy dłonią w lufę, podbił mi karabin w chwili prawie, gdy miałem strzelić. Później wytłumaczył mi, że wystrzał dany niedaleko już stanowiska mógłby zepsuć całe łowy.
Przez drogę nauczył mnie jeszcze, jak się mam zachowywać, polecając szczególniej największą ostrożność, największą cierpliwość i nieśpieszenie się ze strzałem, choćby mi się zdawało, że zwierz dojrzał mnie już i pierzcha. Zapisywałem sobie to wszystko w pamięci, a tymczasem wyszliśmy na miejsce otwartsze. Zamiast ścian skalnych z jednej strony strumienia wznosiła się dość stromo góra, której brzeg schodził w wodę, z drugiej zaś szła mała równinka porosła zupełnie laurami. Usadowiliśmy się za dwoma najgęstszymi krzakami, z tej strony strumienia, a naprzeciwko góry. Teraz trzeba było prawie tamować oddech w piersiach. Robiło się coraz widniej. Wreszcie pierwsze promienie zorzy powlokły porosły „czaporalem” wierzch góry różowym szlaczkiem. Ujrzałem wtedy wyraźnie osyp żwiru i kamieni ciągnący się przez całą długość góry, od wierzchnich zarośli aż do strumienia. Nie mogło mi się jednak w głowie pomieścić, aby zwierzę mogło zejść z tak stromej pochyłości, nie spadłszy na głowę w dół. Wkrótce jednak przekonałem się o możliwości, gdy nagle ujrzałem wysuwającą się z „czaporalu” głowę jelenia. Serce zabiło mi młotem i jak mogłem najwolniej, podniosłem kolbę karabinu do twarzy. Nie czas jednak jeszcze było strzelać, a przy tym postanowiłem pokazać skwaterowi, że posiadam ten jeden z najcenniejszych przymiotów myśliwca: cierpliwość. Dzieliło mnie od owej głowy wystającej z zarośli ze trzysta jardów, ale powietrze tak było przepełnione różowymi blaskami i tak przezroczyste, że widziałem ją jak na dłoni. I wtedy dopiero nabrałem pojęcia o tej niesłychanej czujności, jaką jelenie i antylopy zachowują przy zbliżaniu się do źródeł. Oczy zwierzęcia były otwarte szeroko, uszy nastawione, nozdrza poruszały się szybko, badając wonie poranne.
Myślałem, że już nigdy nie wyjdzie z „czaporalu”. Upłynęło może dziesięć minut, a jeleń stał jeszcze, obracając głowę na wszystkie strony. Nareszcie za głową ukazała się szyja, za szyją piersi, potem znów stanął nieruchomo. Na koniec jednak ujrzałem to wspaniałe zwierzę w całej jego piękności.
Był to samiec mający około czterech stóp wysokości, z dużą głową, wypukłymi oczyma i rozsochatymi rogami, które, podnosząc głowę, zakładał na grzbiet. Skóra jego była jednostajnego, płowego koloru, nie tak ciemna, jak naszych sarn, ale również porośnięta pod brzuchem białą szerścią425; nogi cienkie i wysokie, a tylne prawie jeszcze wyższe od przednich. Wynurzywszy się całkowicie, przez chwilę jeszcze łowił uszyma odgłosy, a nozdrzami wonie; na koniec żwir i małe kamienie poczęły z szelestem staczać się na dół. Zstępował.
Kto z doświadczonych myśliwych pamięta, jakich wzruszeń doznawał na widok wychodzącego na strzał grubego zwierza, ten rozumie, jakich musiałem doznawać ja, który byłem wówczas nowicjuszem w myśliwskim zawodzie. Strzelałem przez parę miesięcy ptactwo wodne w Sebastopolu nad Cosumnes, kuropatwy i zające w Anaheim, borsuki około Orange, kujoty i ptactwo morskie w Landing, ale taką grubą sztukę, przenoszącą prawie dwukrotnie naszą sarnę, przyszło mi pierwszy raz mieć przed sobą. A tymczasem żwir i kamienie z dziwnie monotonną jednostajnością spadały i spadały na dół: zwierz zatrzymywał się co krok. Wietrzył, słuchał, patrzał. Upłynęło może z pół godziny, a jeszcze nie był i na połowie drogi; nagle zwrócił się i skoczył w tył, jakby niespodzianie spłoszony.
Wytrzymałem. Skwater nie na próżno ostrzegał mnie, że jelenie używają tego manewru dla wywabienia z zasadzki drapieżników mogących czyhać przy wodzie. Jakoż po chwili zwierz zaczął zstępować znowu i znowu usłyszałem spadający żwir i kamienie; ale wszystko to odbywało się wcale nie prędzej jak poprzednio. Dawno już cierpliwość moja nie była na tak wielką próbę wystawiona. Ręka mdlała mi od trzymania karabina, serce biło... Jardów pięćdziesiąt! Czas już! — szepce niecierpliwość. Jardów czterdzieści... trzydzieści, sam skwater musi się tam już dziwić, że nie strzelam! Jardów dwadzieścia pięć! — nie mogę dłużej: pociągnąłem za cyngiel!
Huk wstrząsnął echem w skałach niby wystrzał armatni. Trafiony stożkową kulą, zwierz stoczył się jak kamień na dno strumienia.
— All right! — rzekł skwater.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Życie leśne • Poranne rozmowy • Śniadanie • Sjesta • Walka z grzechotnikiem • Kolekcja ogonów • Łupy z polowań • Gimnastyka zmysłów • Akustyka skał • Prace literackie i przeszkody • Moja pracownia • Stół i fotel • Chłody nocne • Dolegliwości • Budowa domu • Mustang • Charakter mustangów • Siodła meksykańskie • Co wychowanie zrobić może? • Stepowa hodowla • Ceny mustangów • Mustangi wyścigowe i pociągowe • Ukończenie domu • Oczekiwanie pory dżdżystej • Moje zdrowie • Zmiany klimatyczne • Dżak • Jednostajność usposobienia • Cechy amerykańskiego ludu • Skwaterowie jako typy • Refleksje Dżaka • Dżak i natura • Z Bogiem • Plany Dżaka na przyszłość
Rozpoczęło się więc dla mnie w kanionie górskim życie leśne, na pozór jednostajne, a jednak nie pozbawione wrażeń. Wstawałem codziennie, gdy na niebie było jeszcze szaro, i schodziłem do wąwozu, w którym zwykle zastawałem już rozniecone ognisko i skwatera gotującego śniadanie. Przy śniadaniu wątku do rozmowy dostarczały nam wypadki nocy ubiegłej. Więc czasem zdarzały się szkody wyrządzone przez szopy w pasiece; czasem znajdowaliśmy ślady jakich większych zwierząt w pobliżu, a wtedy układaliśmy na nie polowanie i zasadzki; to znów rozmawialiśmy o zbliżającej się porze dżdżystej i potrzebie porobienia tych zapasów, które nie mogły być porobione gdzie indziej jak w mieście, a które należało porobić wcześnie, albowiem w czasie wezbrania potoków i Santa Ana River drogi między miastem a kanionami są poprzecinane.
Po śniadaniu, kończącym się zawsze przed wschodem słońca, skwater chwytał za topór i zabierał się do budowy chaty, ja zaś zarzucałem na plecy karabin i udawałem się ku jelenim ścieżkom. Bywały dnie, że wracałem z próżnymi rękoma, co zdarzało się zwłaszcza wówczas, gdy nie zachowałem należytej ostrożności; częściej jednak przynosiłem to antylopę, to koziorożca. Mięso tych zwierząt krajaliśmy na cienkie płatki i wędziliśmy w dymie lub też, porozwieszawszy na sznurze, suszyliśmy je na słońcu. O godzinie dziesiątej kładliśmy się obaj koło potoku na posłaniu z mchów i do godziny dwunastej odprawialiśmy sjestę: o tej porze dnia bowiem jest tak gorąco, że nawet w zimie ani pracować, ani chodzić po górach niepodobna. Po południu, gdy wiatr, wiejący stale co dzień od Oceanu Spokojnego, ochłodził powietrze, brałem znów strzelbę, ale już nie karabin, jeno zwyczajną do szrutu dwururkę, i szedłem strzelać ptactwo.
Zabijałem bażanty przesiadujące zwyczajnie w kaktusach i uciekające za zbliżeniem się strzelca piechotą, jako też i wielkie górskie kuropatwy, których miliony żyją na stokach i przy strumieniach. Podczas tych wycieczek spotykałem dość często grzechotniki. Płazy te lubią wyczołgiwać się na dobrze oświecone kamienie i wygrzewać się na słońcu. Zwykle uciekały, ujrzawszy mnie z daleka, niekiedy jednak przychodziło mi staczać walkę. Pewnego razu wyszedłszy świtaniem, spostrzegłem na samej drodze węża. Myślałem, że płaz ustąpi mi z drogi, jak się to zresztą zwykle zdarza; ale on wyprostował się do wpół ciała i zagiąwszy głowę, począł syczeć. Mogłem mu się wtedy dobrze przypatrzyć. Sam koniec ogona jego, podniesiony w górę, poruszał się na prawo i na lewo tak szybko, że pojedyncze drgania grzechotek zlewały się w jeden dosyć wysoki ton. Wąż widocznie musiał być albo czymś rozdrażniony, albo najedzony do tego stopnia, że mu się nie chciało uciekać. Gdy jednak zachodziłem mu z boków, prostował się coraz bardziej i w miarę moich ruchów obracał głowę. Trwało to wszystko dość długo, albowiem nie widziałem w tym dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, gdyż w ostatecznym razie łatwo mogłem uciec. Na koniec uciąłem za pomocą bowie knife długi pręt laurowy i ogołociwszy go z liści, przystąpiłem bliżej. Wąż stanął wówczas jak świeca i już chciał się rzucić na mnie, gdy uderzenie pręta zabiło go na miejscu.
Odciąwszy mu ogon, naliczyłem siedemnaście dzwonków, co znaczyło, że płaz miał siedemnaście lat; zatem stary był i niebezpieczny. Od owej pory zebrałem już bardzo piękną kolekcje ogonów, nie licząc bowiem zdobytych osobiście, dostałem ich przeszło dwadzieścia od
Uwagi (0)