Darmowe ebooki » Reportaż podróżniczy » Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz



1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 ... 79
Idź do strony:
dni pracować. A przy tym tu blisko nie ma innych drzew, jak po parę stóp średnicy, muszę więc dość daleko wyszukiwać pni cienkich. Pracuję po kilkanaście godzin dziennie, obok tego muszę jeszcze palić ogień, gotować dla siebie i dla psa, obrządzić moje kozy i konia, a co najgorsza, chodzić na polowania. Po prostu czasu mi brak, a jak nie idę na polowanie, nie mam co jeść. Mogę, nie ruszając się z namiotu, strzelać kwels415 (kuropatwy), ale kwels wkrótce się przykrzą. Mam także zapasy suszonej jeleniny, ale i to nie lepsze. Jeśli więc, sir, zechcesz, jak to czynią wszyscy podróżnicy, polować, to nie tylko czasu mi oszczędzisz, ale będziesz mnie jeszcze karmił świeżym mięsem.

— Zresztą inna rzecz gościnność w mieście — przerwał Neblung — a inna w kanionach. W mieście daję gościowi stancję, za którą mógłbym wziąć pieniądze, daję mu brekfest, lunch i obiad; to wszystko kosztuje. A tu? gość to dwie ręce i jeden karabin więcej, a przy tym towarzystwo ludzkie coś warte. Dżak, ja bym się tu wściekł, żyjąc tak samotnie. Jakim się to sposobem dzieje, Dżak, że ty się nie wściekniesz także?

— Przyzwyczaiłem się — odparł skwater — ale przecież czasem bywa ciężko, zwłaszcza gdy przyjdzie pora dżdżysta i nie ma co robić. Wszakże, sir, zabawisz w górach aż do deszczów? — spytał, zwracając się do mnie.

Odpowiedziałem, że nie wiem, istotnie bowiem i wówczas nie wiedziałem, i teraz nie wiem, gdzie się będę za parę miesięcy obracał. Za rok będę może w Warszawie, a może w San Pablo. Podróżomania jest jak wszystkie inne nałogi. Pierwszy krok najtrudniejszy, a potem popycha już jakaś dziwna siła, jakby Żyda Tułacza416, coraz dalej i dalej.

Ale tymczasem ugoda ze skwaterem stanęła. Potwierdziliśmy ją jeszcze kilkakrotnym uściśnieniem sobie ręki, przy czym za każdym uściskiem syknąłem, a następnie wzięliśmy się do picia owej Japan tea, naturalnie z miodem, nie z cukrem. Przypomniałem sobie, że we wiukach mego konia, obok rozmaitych innych gratów, znajdują się dwie małe baryłki, jedna z brandy, druga z winem. Przyniósłszy je do ogniska, zaprosiłem obu towarzyszów. Poobwijaliśmy się w koce, zapalili fajki i, to pykając z cybuszków, to popijając herbatę z brandy, leżeliśmy przy ognisku i gawędzili coraz weselej. Skwater wreszcie rzekł:

— Jutro świtaniem zaprowadzę was na jelenie.

— All right! — odpowiedzieliśmy oba.

Wówczas zaczął nas uczyć, jak należy się zachowywać. Lubo ludzi w kanionach jest nadzwyczaj mało, zwierz zatem nieczęsto bywa płoszony, przecież jelenie, antylopy itp. rogata czereda niezmiernie jest ostrożna. Tłumaczy się to tym, że prócz ludzi polują na nią kuguary, rysie i żbiki. Napady takie zwykle odbywają się nad wodą; trzeba bowiem wiedzieć, że jeleń, wybrawszy raz sobie drogę wiodącą do źródła, schodzi już nią zawsze. Ścieżynkę taką łatwo poznać, ponieważ nie tylko zarośla, mianowicie „czaporal”417 i „czamizal”418, bywają na całej jej długości porozrywane, ale nawet i w miejscach, gdzie te krzaki nie rosną, poobsuwany żwir i poobsuwane większe kamienie odznaczają ją doskonale. Otóż polując, trzeba upatrzyć ścieżkę, potem siąść świtaniem w zaroślach po drugiej stronie strumienia i czekać, póki zwierz nie zbliży się na strzał. Polowania takie bywają nawet niebezpieczne, często bowiem dwunożny myśliwiec spotyka czworonożnego myśliwca, nader o swoje prawa zazdrosnego.

Skwater opowiadał kilka takich niebezpiecznych spotkań, w których nie wiedział, czy sam polował, czy też na niego polowano. I trudno było nie dawać tym opowiadaniom wiary, gdy rozmaite głosy dochodzące z lasu stanowiły niezaprzeczone ich prawdziwości dowody; raz zaś taki złowrogi ryk rozległ się w ciemnościach, że umilkł cały las, a i my z nim razem.

Skwater dorzucił wiązkę suchych laurów na ognisko.

— Przekleństwo na twój grzbiet i niech Bóg potępi twoją głowę! — rzekł po chwili.

— Blisko? — spytałem go, ukrywając z trudnością wrażenie i mimo woli sięgając ręką po karabin.

— Nie? Ze dwa lub trzy tysiące jardów419 — odparł — ale głos rozchodzi się nocą po skałach, jak gdyby to było blisko. Znam cię, piekielna!

— Cóż to za bydlę ryczy?

— Silver lion (puma). Biedny mój Ren!

Nalałem po raz trzeci brandy do herbaty Dżakowi, sobie i Neblungowi. Potem wypytywałem o dzieje pumy i Rena.

— Do you see, Jack? (Czy widzisz, Dżak?) — przerwał Neblung. — Jacy ci podróżnicy ciekawi. Wszystko to będzie opisane, Dżak! i twój Ren będzie opisany w newspapers!

— You are a mocking bird (ty jesteś przedrzeźniacz), Max — odrzekł skwater, czyniąc tym przezwiskiem przytyk do gadatliwości Neblunga. — Mówię: biedny mój Ren, i nie pocieszyłbym się, chociażby „Herald”420 umieścił o nim artykuł. Pies ten, sir — rzekł, zwracając się do mnie — przyszedł ze mną tu aż z Luizjany, skąd jestem rodem. Był to zacny pies: odważny i silny! Dwa tygodnie temu ta piekielna, która dopiero co ryczała, sprzykrzywszy sobie jelenie mięso, podeszła nocą do korallu, w którym trzymam moje kozy. Ten hoodlum (łobuz, nicpoń) — mówił, ukazując wielkiego brytana siedzącego przy ogniu — zwietrzywszy ją, schował się w mech pod namiot, Ren zaś, choć mniejszy, rzucił się ku niej jak szalony. Porwałem zaraz za karabin, ale nim wybiegłem z namiotu, usłyszałem jej ryk i krótkie skowyczenie Rena. Strzeliłem w powietrze na strach, potem biegłem mu na ratunek z rewolwerem i z bowie knife, ale już było za późno. Puma zemknęła, Ren zaś miał wydarte wnętrzności i zgruchotany grzbiet: nogi mu tylko jeszcze drgały...

I nie wiem, czy herbata z wódką zaostrzyła żal skwatera za Renem, czy też kochał nieboszczyka tak głęboko, ale nagle urwał opowiadanie, zacisnął pięście i jął powtarzać szybko, jakoby w napadzie szalonego gniewu:

— Goddam you! goddam you! goddam!...

— Uspokój się, Dżak! — rzekł Neblung.

Jakoż Dżak uspokoił się wkrótce; ale ten milczący i poważny zwykle człowiek, rozgadawszy się raz, rozpłynął się w oceanie różnorodnych opowiadań. Bądź, że trochę wypił, bądź, że tak dawno nie widząc ludzi, milczał poprzednio przez całe miesiące, dziwił teraz nawet Maxa ową powodzią słów, tak rzadko trafiającą się u skwatera. Opowiadał, że rozmiłował się w tym swoim życiu skwaterskim i że nie porzuciłby go za nic na świecie pomimo wszystkich jego kłopotów. Do największych kłopotów zaliczał szkody, jakie dzikie zwierzęta czyniły mu w jego dobytku. Niedźwiadki czerwone zachodziły nieraz nocą do jego ulów, ale prawdziwe spustoszenie czyniły mu małe zwierzątka, które nazywał racoons421, co, zdaje mi się, że po polsku znaczy: szopy; dalej chciał trzymać kury, ale te pierwszej zaraz nocy padły ofiarą skunksów, gatunku kun, tchórzów, których futra znane są zresztą dobrze u nas; miał parę świń, podusiły mu je rysie ostrowidze; na koniec kuguary i kujoty zachodziły nocami do korallu, w którym trzymał kozy angorskie. „W dzień — mówił — wszystko to tak się pochowa, że ani śladu tego w górach, ale nocą dopiero każde zaczyna swój business. Czasem dwa i trzy razy na noc przychodzi mi brać za karabin, dlatego też sypiam w dzień po parę godzin”.

Pytałem się, czy też osobiste jego bezpieczeństwo często bywało zagrożone.

— Puma i szary niedźwiedź — odpowiadał — nigdy prawie nie rzucają się na człowieka, chyba postrzelone lub zaskoczone znienacka; kuguar rzuca się w takim razie — ze strachu. Ale na polowaniach z zasadzki, przy których trzeba sprawiać się cicho, często się zdarzy spotkać nagle a niespodzianie jedną z tych bestii; wówczas przytomność, silna ręka i dobry bowie knife bywa jedynym ratunkiem.

— A karabin? — spytałem.

— Często nie ma czasu strzelać.

— Jednakże z bowie knife tylko — trudno wyjść bez szwanku.

— Trudno! — odrzekł krótko i odwinąwszy rękaw od koszuli, pokazał mi niżej łokcia mnóstwo chropowatych białawych piętn i szwów. Znać było, że w swoim czasie muskuły w tym miejscu były potargane w straszny sposób.

— To już tu, w Kalifornii? — spytałem.

— Nie — odpowiedział — to jeszcze w Teksas; to jaguar, który jest niebezpieczniejszy i od pumy, i od czerwonego niedźwiedzia.

Wzmianka ta o Teksasie naprowadziła go na wspomnienia odległej przeszłości.

Był on rodem z Luizjany, w swoim czasie był farmerem dość zamożnym; ale gdy wybuchła wojna, porzucił gospodarkę i wraz z szesnastoletnim synem zaciągnął się do armii południowej. Następnie zaczęty go trapić nieszczęścia: syn poległ, on zaś sam dostał się w ręce północnym. Po czasie niewoli wrócił do domu, ale żona tymczasem, zbankrutowawszy na farmie, musiała ją opuścić i osiadła w małym miasteczku Berwick, nad jeziorem Chestr Machee, w południowej Luizjanie. Berwick, położone w okolicy błotnistej i wilgotnej, klimat ma prawie jeszcze niezdrowszy niż w New Orleans; wkrótce zatem tak on, jak i żona zapadli na żółtą febrę. Wówczas to, skupiwszy za resztki fortuny trochę wozów i bydła, udał się do suchego Teksas, ale po drodze żona mu zmarła, karawanę napadli Meksykanie i zabrali wszystko, on zaś został na stepie, prawie bez ratunku.

Nie mając co lepszego do roboty, przyłączył się do skwaterów, którzy trzebią lasy na Brazos, Colorado i Red River. Kilka lat żył tym życiem; zebrawszy jednak trochę pieniędzy, postanowił je porzucić i udał się do Kalifornii. Przybył tam znowu prawie bez grosza, bo po drodze wydał wszystkie pieniądze; ale na szczęście w Landing, a raczej w Anaheim, spotkał takiego good boy422, jak Neblung, który pożyczył mu trochę pieniędzy i pomógł do założenia423 skwaterskiego gospodarstwa w górach.

— Odtąd żyję tu — kończył — i muszę przyznać, że ani Teksas, ani Luizjana nie mogą się porównać z Kalifornią.

Przechodził więc i ten człowiek burze w życiu. Wiatr pomiatał nim jak liściem, aż na koniec rzucił go w to leśne zacisze, w którym nie wiem już, czy praca była większa, czy spokój. Czasem samotnik ten po parę miesięcy nie widywał twarzy ludzkiej, tak zresztą, jak i inni skwaterowie. W czytaniu nie szukał rozrywki, bo jakkolwiek wykształcony na wzór innych Amerykanów, nie był jednakże z książkami obyty. Było to może dla niego i lepiej, rozwinięte bowiem życie wewnętrzne, a z nim rozpamiętywanie i myśl skłonna do zagłębienia się w zagadki wszechbytu, doprowadziłyby go zapewne do drugiego bankructwa, stokroć dotkliwszego niż poprzednie. Filozof na jego miejscu byłby sobie powtarzał: „Oto zamknąłem rachunki z życiem; zawinąłem po burzy do portu; jestem spokojny”. I byłby sobie powtarzał to dopóty, dopóki by nie zmierził sobie tej myśli, nie doszedł do nudy, zniechęcenia i przekonania, że wszystko jest czczym i marnym, i niewartym zachodu. A już wtedy o pracy nie byłoby co i mówić. Ale ten prosty człowiek nie zapładniał sam siebie filozoficzną czczością: nie rozumował! Rankiem brał siekierę i szedł w puszczę, potem z karabinem w ręku czołgał się w górzystych gardzielach, potem gotował strawę, opatrywał dobytek; nie miał może samowiedzy swego spokoju, ale owe codzienne sprawy jego żywota wydawały mu się dość ważnymi, aby warto było dla nich żyć.

W ten sposób płynął mu dzień za dniem.

Był to człowiek trzeźwy jak wszyscy Amerykanie, jak wreszcie wszyscy ludzie należący do ras nieprzeżytych. Samo życie mu wystarczało, refleksje życiowe w głowie mu nie postały. On nawet tego życia samotniczego sam nie wybrał, ale rzucił się w nie z musu, a pokochał je dopiero później. Pod jednym tylko względem samotność wycisnęła na nim filozoficzną pieczątkę: oto niewiele sobie cenił pieniądze.

Ale cecha to wspólna wszystkim skwaterom. Istotnie w górach, na stepach i w ogóle w pustyni, gdy sięgniesz ręką do kieszeni i wyciągniesz z niej parę białych lub żółtych krążków, nie możesz powstrzymać uśmiechu i pewnego uczucia pogardy dla tej rzeczy, którą mimo woli nauczyłeś się prawie czcić w miastach, a która tam na razie niewarta naboju prochu lub kawałka suszonego mięsa.

Drugą cechą skwatera, wspólną samotnikom, była jego pobożność. Gdy wreszcie ognisko poczęło dogasać, a sen ołowiem spadał nam na powieki, on poszedł mówić pacierz, a następnie postanowiliśmy udać się na spoczynek. Skwater chciał koniecznie ustąpić mi swój namiot, który po prostu był kawałkiem płótna rozwieszonego na gałęziach i pod którym było jedno tylko miejsce; ale ja wolałem nocować razem z Neblungiem w zaczętym domku. Gospodarz przyniósł nam kilka wiązek mchu, ja zapaliłem latarkę znajdującą się między mymi rzeczami i poszliśmy słać sobie łóżka. Na podłodze domku było pełno heblowin, trocin i rozmaitych kawałków drzewa. Powiedziałem Maxowi, żeby odgarnął to wszystko na jedną stronę, i zostawiwszy mu latarkę, poszedłem do juków po drugi koc, noce bowiem nad rankiem bywają chłodne. Z juków zabrałem wszystkie zapasy, które w nocy mogły być zjedzone przez kujoty lub szopy; następnie spojrzałem jeszcze na konie, czy się nie uplątały w lasso, gwizdnąłem na psa i wróciłem do domku.

Przyszedłszy, zastałem Maxa powtarzającego: „Goddam! goddam!” i tłukącego kolbą od karabina skorpiona. W heblowinach znalazł ich kilka i wyrzucił przez drzwi, ale ostatni zgniewał go swoją wielkością. Wkrótce nadszedł i skwater, a ujrzawszy, co się dzieje, rzeki spokojnie:

— O, u mnie pod namiotem są także!

A mnie aż mrowie przeszło:

— A może i w tym mchu są? — pytam, pokazując na wiązki.

— A może! — odpowiada skwater.

— A jak który ugryzie?

— E, nie! nie ugryzie!

Jakoż istotnie nie wiem, czy to robactwo mniej tu jest złośliwe niż gdzie indziej, czy też mniej jadowite, ale wiem, że tu nie robią sobie z nim zachodów.

Ja jednak wyrzuciłem resztę heblowin i przetrząsnąłem starannie mech.

— Zachodzą tu i grzechotniki — rzekł nam na dobranoc skwater — i dlatego położyłbym naokół domu lasso, ale ponieważ macie ze

1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 ... 79
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz