Dolinami rzek - Zygmunt Gloger (biblioteka komiksowo .TXT) 📖
Relacja z podróży Zygmunta Glogera po Niemnie, Wiśle, Bugu i Biebrzy napisana w formie dziennika.
Gloger opisuje zarówno piękno przyrody i niesamowite krajobrazy, jak i opowiada o obyczajach ludzi z tamtych stron, na podstawie obserwacji i rozmów z nimi. Autor umiejętnie łączy naukową relację i obserwację z poetyckim przedstawieniem, doskonale oddając realia. Zdaniem Elizy Orzeszkowej, autorki przedmowy do Dolinami rzek…, Gloger w codziennych niby krajobrazach potrafi dostrzec niebywałe piękno i wyrazić je słowami.
Zygmunt Gloger był polskim historykiem, etnografem, folklorystą i krajoznawcą. Zasłynął przede wszystkim jako autor interesujących rozpraw opartych na intensywnych badaniach dotyczących kultury i obyczajowości ludowej.
- Autor: Zygmunt Gloger
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dolinami rzek - Zygmunt Gloger (biblioteka komiksowo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Gloger
Ciekawe jest pomieszczenie klasztoru na pochyłości wzgórza zniżającego się ku miasteczku i Wiśle. Od strony też miasteczka z dołu widok jest prawdziwie malowniczym na to piętrzenie się dobudowywanych gmachów, wyrastających skarpowo, na te schody kamienne, drzewa i kryjącą się pomiędzy nimi basztę (dzwonnicę) w stylu krzyżacko-toruńskim przez opata Jakuba Kulę z Sobal (więc zapewne Sobolewskiego) za czasów Zygmunta I wystawioną. W zbiorach p. Ludwika Michałowskiego w Krakowie znajdowała się rzadka i ciekawa rycina, pochodząca z wieku XVII, a przedstawiająca obraz cudowny Najświętszej Maryi Panny Czerwińskiej z pomieszczonym u dołu widokiem opactwa. Na rycinie tej widzimy w dziedzińcu zakościelnym w miejscu i w kierunku dzisiejszej plebanii tj. domu proboszcza, duży gmach w stylu pałacowym z XV wieku, z dwoma cylindrowymi na rogach basztami i szczytem zazębionym. Ponieważ w dziejach znajdujemy wzmianki, że książęta mazowieccy nieraz przebywali w Czerwińsku, godzi się więc przypuszczać, że gmach ten był ich zamkiem, czy po prostu dworem, a plebania dzisiejsza jest jego pozostałością. Jest także widoczny na tej starej rycinie, w stronie północno-zachodniej od opactwa (gdzie dziś ogród proboszcza) mały kościółek w podwójnym ogrodzeniu. Był to niewątpliwie kościół parafialny św, Wojciecha, o którym mówi Gawarecki, że pozostawał w zawiadywaniu kanoników regularnych od roku 1428 aż do rozebrania go w r. 1778.
Oznaką ścian pierwotnych kościoła czerwińskiego z wieku XII jest ich materiał, a mianowicie obrabiany w kostkę (dość starannie co do zewnętrznej powierzchni i czworobocznych krawędzi) granit na polach okolicznych znajdowany, czyli tak zwane bloki eratyczne. Kościół czerwiński ma układ bazylikowy i skierowany jest po linii świętej ku wschodowi. Badania profesora Łuszczkiewicza wykazały, że tak samo jak w Tumie łęczyckim, wnętrze świątyni zostało w XVII w. zupełnie przerobione. Potrzeba odosobnionego prezbiterium, zakrystii i skarbca, pomieszczenia wielkiej liczby ołtarzy i siedzeń księżych, wprowadziły forsowne zmiany w programie pierwotnym kościołów romańskich. Odpowiednio tedy do tych nowych potrzeb i wymagań, utworzone tu zostało prezbiterium przez zamurowanie dwu ostatnich arkad i oparcie stall kanonicznych o ściany tym sposobem utworzone. Skrócono zaś nawy boczne ujęciem ich na kaplice i odgrodzeniem od absyd z jednej strony ścianą zakrystyjną, a z drugiej skarbcową.
Przy froncie kościoła naprzeciw obu naw bocznych, wzniesione są z granitu dwie kwadratowe wieże, mające boki zewnętrzne szerokie na 6,5 metra, a ściany grube na pięć ćwierci metra. W każdej ścianie tych wież powyżej zrębu kościoła znajdowało się po trzy romańskie okna, takie same jak w wieżach kościoła św. Andrzeja w Krakowie, który również jak czerwiński, jest zabytkiem wieku XII. Ogółem tedy znajdowało się w tych wieżach 24 podobnych okien, czyli tak zwanych przezroczy, z których kilka zachowało się dotąd w kształcie pierwotnym, inne zaś bądź całkiem zamurowane, bądź naprawiane cegłą w ten sposób, że w miejsce kamiennego środkowego filarka zrobiono gładką kolumnę z cegieł, licującą ze ścianą wieży. Po oknach nawy głównej nie pozostało śladów, gdyż przy przeróbkach księdza opata Szyszkowskiego znacznie powiększonymi zostały. Z okien zaś nawy bocznej utrzymało się przez zamurowanie kilka pierwotnych węgarowych obramień, przypominających rozmiarami małe okienko Tumu łęczyckiego. Ogólna długość wnętrza nawy głównej od ściany frontowej do absydy wynosi 36 metrów, naw bocznych 31 metrów, szerokość trzech naw razem 16 metrów, ściany wież mają być wysokie na 108 stóp.
Ślady pierwotnej ozdobności romańskiej zachowały się przede wszystkim w głównym portalu, prowadzącym z kruchty do wnętrza kościoła. Otwór jego zamknięty w górze półkolem, posiada szerokości dwa i trzy ćwierci metra, a towarzyszy mu od strony kruchty para kolumn romańskich, z których każda stoi w ustępie prostokątnym. Profesor Łuszczkiewicz przypuszcza z grubości muru frontowego, że portal miał jeszcze drugą parę kolumn. Kapitele dwóch istniejących dotąd kolumn odznaczają się bogatą ornamentacją figuralną i roślinną, a są wybornie kute z poczuciem artystycznym. Kształt ich ogólny wychodzi z zasady kostkowej, jest dołem okrągły, górą czworoboczny. Różnica obu kapiteli polega na odmiennej ornamentacji, ale wymiary są jednakowe. Na kapitelu z prawej strony wejścia widzimy maskę, trzymającą w ustach roślinne skręty, na kapitelu zaś lewym postać mężczyzny ze smokami. Kolumny i kapitele wykute są z drobnoziarnistego, zbitego piaskowca, przypominającego piaskowce użyte w Tumie łęczyckim. Z archiwolty, czyli łuku ozdobnego nad kolumnami i gzymsami zostały tylko drobne ułomki, gdyż późniejsze sklepienie kruchty, które zrobiono nisko, aby zyskać piętro na pomieszczenie organu, zakryło prawie cały łuk portalu, a raczej wyrąbano wszystko, aby się to sklepienie lepiej ściany trzymało.
Tyle z epoki Piastów, o której średniowiecznym zacofaniu i barbarzyństwie każdy młodzieniec gotów dziś rozprawiać. A jednak taka świątynia romańska z granitu ciosanego zbudowana, względnie do braku środków technicznych, komunikacyjnych i kulturalnych XII wieku, w kraju niedawno jeszcze pogańskim, w Mazowszu nieposiadającym małopolskiego możnowładztwa, była olbrzymim na owe czasy szczeblem i postępu, i cywilizacji. Dziś po ośmiu wiekach postępu świeci Czerwińsk ruiną, ubóstwem, ciemnotą, nieposzanowaniem pamiątek przeszłości. Darmo byś tu szukał kogokolwiek, żeby ci o dziejach opactwa i okolicy umiał coś ściślejszego powiedzieć albo zachowywał od zniszczenia dawne pamiątki. I Gawareckich już nie mamy, a nawet o rzekomo słynnych garncarzach czerwińskich nic się dowiedzieć nie mogłem. Na plebanii pokazano mi tylko stary, ogromny, ciekawy zamek od skarbca kościelnego, a w skarbcu trochę srebrnych, pogiętych rupieci, odebranych złodziejom, którzy przed kilku laty skarbiec ten okradli. Ludziska szepczą sobie tylko głuche wieści czy plotki, że co tylko miało wartość artystyczną, to wykupione zostało od złodziei przez handlarzy zagranicznych.
Od strony Wisły wąwozem u podnóża kościoła idzie droga, którą przechodzić musiało wojsko Władysława Jagiełły podczas trzydniowej przeprawy przez most pod Czerwińskiem, gdy szło r. 1410 na wojnę krzyżacką pod Grunwald. Nad wąwozem tym przy rogu kościelnego cmentarza jest pagórek, z którego — jak utrzymuje miejscowe podanie — Jagiełło z Witoldem mieli przypatrywać się zastępom dzielnego rycerstwa polskiego, gdy u stóp ich ciągnęło wąwozem. Bardzo być może, że na tym rogowym pagórku, gdzie dziś krzyż i ławeczki, stała wówczas baszta warowni klasztornej. To zaś jest pewne, że król Jagiełło, na podziękowanie Bogu za wielkie zwycięstwo nad zakonem niemieckim, złożył w kościele czerwińskim wotum srebrne i swój szyszak, co dochowywało się na miejscu do r. 1819, tj. kasaty opactwa.
Krążył z nami po wszystkich zakątkach opactwa jakiś człowiek sympatycznej powierzchowności i z pewną wiedzą umysłową, mówiący dużo, ale nielogicznie, a nas obdarzający szczególną swoją życzliwością. Kierowany jakimś instynktem, jeszcze nie wiedząc, że jest on obłąkany, miałem dla niego dziwne współczucie. Przypomniał mi się teraz jeden moment z moich wędrówek po kraju w latach dawniejszych. Kiedym raz jechał wózkiem góralskim ze Szczawnicy do Bochni, spotkałem także obłąkanego młodzieńca, który okazywał mi równie przyjazne uczucia i pod ich wpływem ofiarował wiązankę uzbieranej przez siebie konwalii. Czy to nie ciekawy objaw dla psychologa i pesymisty, że człowiek, aby chętniej okazywał swoją przyjaźń dla obcych, musi pierwej zwariować. Nasz biedak w Czerwińsku pomagał nam nosić aparat fotograficzny, a w kościele obdarzył nas melodią odegraną biegle na organach. Teraz dopiero dowiedzieliśmy się, że był to uzdolniony organista przy jakimś kościele nad Dnieprem, że miał młodą żonę, którą bardzo kochał i dwoje drobnych dziatek, i że gdy żona mu umarła, powrócił obłąkany do rodzinnego Czerwińska, a powrócił i bez dziatek, z którymi nie wiedzieć co się stało.
Czerwińsk zajął nam prawie całą dobę, więc dopiero nad zachodem słońca wyruszyliśmy nurtami Wisełki do odległego stąd o małą milę Wyszogrodu. Flisa miałem w kieszeni, więc jakże do niego nie zajrzeć:
Wyszogród jest miasteczkiem większym niż trzy dotąd nad Wisłą przez nas napotkane (Nowy Dwór, Zakroczym, Czerwińsk), a był niegdyś również jak Zakroczym stolicą jednej z dziesięciu ziem, dawne województwo Mazowieckie składających. Gdy przybywszy, pytaliśmy najprzód o miejsce na nocleg i ulokowanie naszych walizek, jakiś kręcący się na brzegu człeczyna wskazał nam Moszka nad Wisłą. Nad gościnnym gankiem Moszka uderzał malowany napis: „Dom zajezdny i różnych jedzenie”, napis dowodzący w każdym razie, że Wyszogród posiada własnych starozakonnych malarzy. Rok 1847, wykuty na kamieniu brukowym u wejścia do ganku zdawał się wskazywać znowu, że już zaczęło się drugie pół wieku, jak można tu dostać „różnych jedzenie”. Widocznie ten sam artysta ozdobił swoją pracą i ortografią także inne przybytki handlu i przemysłu, bo oto nad jednym ze sklepów wyszogrodzkich napisał: „Sprzedaż tabaku iz różnych fabryków”, co przypomniało mi niedawno widziany znak w Tykocinie: „Fabryka wodów fruktowych”.
Hotel nasz wyszogrodzki znajdował się u podnóża góry zamkowej, więc też nie tracąc czasu weszliśmy zaraz, nie bez trudu, na jej wierzchołek. Tak samo jak w Zakroczymiu przy gardzieli wąwozu, uchodzącego do doliny Wisły, znaleźli starożytni Mazowszanie i tutaj niby półwysep, który dał się oddzielić od wyżyny głębokim i szerokim przekopem, i utworzył w ten sposób tak samo jak tam stromą górę do zbudowania zamku pierwotnie drewnianego. Stanął on na wysokiej względnie do poziomu Wisły wyżynie, więc go z tego powodu nazwano Wyszogrodem. A w którym to było wieku, dzieje milczą, bo ich nikt wówczas jeszcze w ziemi mazowieckiej do ksiąg nie spisywał. W r. 1065 Bolesław II Śmiały nadaje benedyktynom z Mogilna wielkopolskiego dziesięciny w Wyszogrodzie. A więc zamek musiał już istnieć przed XI wiekiem, skoro osiedliło się przy nim tyle mieszkańców i zasiewano tyle zboża, że w r. 1065 opłaciło się dalekiemu klasztorowi nadawać dziesiątą część ich plonów czy dochodów. Latopis Hypacowski powiada, że Konrad I, książę Mazowsza, r. 1240 w czasie wielkiego najścia Mongołów na Ruś dał w Wyszogrodzie schronienie księciu Danielowi halickiemu, co znowu dowodzi, że zamek musiał należeć do najwarowniejszych w jego kraju, ale co nie przeszkadza, że jeszcze musiał być drewniany, bo są świadectwa, że dopiero Kazimierz Wielki zmurował tu zamek z cegły. Ten Kazimierzowski musiał mieć wysokie baszty, jak miały wszystkie zamki owych czasów, skoro Klonowicz powiada o nim: „Kędy na prawo gród bardzo wysoki — rzeże obłoki”. Warownia ta dotrwała do końca XVIII wieku i dopiero rząd pruski, nie chcąc ponosić kosztów na jej podtrzymanie i nie życząc sobie, aby w nowo przyłączonej dzielnicy kraju znajdowały się miejsca obronne, sprzedał mury Kazimierzowskie do rozebrania na cegłę. Tak znikł ten zamek ostatni po czterech i pół wiekach istnienia.
Z góry zamkowej roztacza się widok malowniczy na miasteczko i wspaniały na rozległą dolinę Wisły, widok przypominający z Jowialitates Wacława Potockiego:
W górze Wisły widać trzy obszerne wyspy, z których najdalsza i największa, pokryta lasem, dotąd nosi u ludu nazwę „Kępy Konfederackiej” lub „Konfederatki” od czasu wojny barskiej, kiedy konfederatom mazowieckim za punkt oparcia służyła. Prawie wprost góry za korytem Wisły i szerokimi ławicami białego piasku widać ujście Bzury, która tak samo jak Narew przynosi wodę przeźroczystą, sinawą, zupełnie innej barwy niż wiślana, ale że przynosi tej wody w porównaniu z Narwią mało, więc wlewa ją do łożyska macierzy nieznacznie, na uboczu, przy wsi zwanej Kamion, gdzie była dawniej żupa soli wielickiej. Sądząc z położenia, można by znaleźć w okolicy ujścia Bzury starożytną stację krzemienną, ale noc nadchodziła, więc nie mogliśmy puścić się na dalekie poszukiwania. Nizina zawiślańska z góry dość daleko widoczna płaska i lesista. Panował tylko nad tą płaszczyzną mazowiecką wielki, stary, czerwony kościół w Brochowie nad Bzurą i zarysowywał się na widnokręgu jakiś olbrzymi komin zapewne jakiej cukrowni. Statek parowy płynący z Warszawy do Płocka z mrowiskiem podróżnych na pokładzie, przybija do swojej przystani u podnóża góry zamkowej, a koła jego rozpryskiwały wodę w mgłę drobną, w której promienie jaskrawo zachodzącego słońca odbiły się ułamkiem barwnej tęczy. Wzrok nasz poiliśmy długo widokami z tej wyżyny.
O samej górze zamku wyszogrodzkiego tyle powiedzieć jeszcze można, że stoki jej od Wisły tj. od południa, a jeszcze więcej od zachodu znacznemu uległy zniszczeniu. Spod góry sączy się do Wisły źródło wody żelazistej, która czy była kiedy przez chemików i lekarzy badaną, tego nie wiem. Na szczycie góry już ani śladu rumowisk, ale za to prawdziwa niespodzianka — bujna łąka. Widocznie nabywcy murów zamkowych od rządu pruskiego, wybrawszy fundamenta do głębi, a zostawiwszy wiele miałkiego gruzu wapiennego, urządzili tym sposobem naturalną regulówkę, która przy powierzchni zaklęśniętej i mokrym roku, pokryła się gęstą i bujną ciemnozieloną runią łąki, którą magistrat tutejszy wydzierżawia. Zastaliśmy na tej łące kilku chłopców z koszyczkami, poszukujących czegoś w trawie. Przypatrzywszy się bliżej ich zagadkowej robocie, przekonaliśmy się, że nie były to wcale poszukiwania archeologiczne, ale z pulchnej ziemi wygrzebywali drobne pieczarki. — Zaniesienie aparatu fotograficznego na górę i powrót z nim przy wielkiej spadzistości stoków przedstawiał pewne trudności. Ale za to gdy się już było na wyżynie, fotografowaliśmy roztaczające się widoki na cztery strony świata.
Nocleg mieliśmy w Wyszogrodzie u pana Moszka w izbie dużej, widnej, ozdobionej portretami Montefiorego, barona
Uwagi (0)