Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖
Wydana w 1932 r. Nowa Kolchida to publicystyczna opowieść Wacława Gąsiorowskiego o Ameryce, oparta została na wnikliwej obserwacji autora, a także m.in. na aktualnych danych statystycznych.
Jest to opowieść krytyczna, a jednocześnie rzetelna i pozwalająca docenić mocne strony kraju odrębnego, nieporównywalnego z innym na świecie, będącego przez wiele dziesięcioleci mekką marzeń o wolności i nieskrępowanej samorealizacji.
- Autor: Wacław Gąsiorowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Gąsiorowski
Lecz nie tylko emigrantów, ale i zwykłych turystów, podróżujących w kabinach luksusowych, władze amerykańskie poddają ochronnym manipulacjom. Jej najwspanialszym wyrazem są tasiemcowe kwestionariusze doręczane podróżnym na dzień przed wylądowaniem. Kwestionariusze te wypełniają dziesiątki znaków zapytania dotyczących najdyskretniejszych szczegółów, niekiedy tak dziwne, tak z pozoru naiwne, że pobłażliwy uśmiech budzące.
Kwestionariusz amerykański zapytuje z powagą podróżnego:
— Czy ustrój Stanów Zjednoczonych uważa pan za dobry?
— Czy chciałby pan wpłynąć na zmianę tego ustroju?
— Czy brał pan udział w ruchach rewolucyjnych dążących do zmiany ustroju politycznego lub społecznego?
— Czy zamierza pan przestrzegać konstytucji amerykańskiej?
Takich pytań, rozmaicie skrzyżowanych, jest bez liku. Odpowiadać na nie trzeba bardzo uważnie, gdyż jedno „nie” lub jedno „tak” może skasować dwa inne „nie” lub uchybić trzem innym „tak”, bo najmniejsza nieścisłość nawet pasażera luksusowej kabiny może narazić na wiele przy lądowaniu utrudnień.
Służba okrętowa pomaga wypełniać deklaracje i dla podróżnych stąd raczej sposobność do ironicznych uwag i łatwych konceptów.
Władzom amerykańskim nie idzie zresztą o szczerość i dokładność odpowiedzi, lecz o fakt stwierdzenia ich własnoręcznym podpisem.
Wyobraźmy sobie, iż cudzoziemiec po pewnym czasie, wgryzłszy się w stosunki amerykańskie, zaczyna rozwijać działalność, która prawnie jest dozwoloną, ale która władzy się nie podoba. Wówczas takiemu ruchliwemu a niepożądanemu cudzoziemcowi wytacza się proces o krzywoprzysięstwo... Dobywa się z archiwum okrętowego jego własną deklarację i stawia mu się dowód przed oczy. Zeznał wszak dobrowolnie, że konstytucję Stanów Zjednoczonych uznaje za dobrą, że prawa amerykańskie poczytuje za nienaruszalne dla siebie, a oto wbrew przysiędze swej własnej agituje za ich zmianą, uchybia zobowiązaniu, na podstawie którego został wpuszczony do Ameryki.
Ale nawet kiedy ów cudzoziemiec po dłuższym pobycie uzyska obywatelstwo Stanów Zjednoczonych, to i wówczas jeszcze ta deklaracja wjazdowa jest tak potężna, że może posłużyć za powód do odebrania obywatelskich przywilejów.
Lecz krom39 tych wszystkich utrudnień wjazdowych, emigrant, nawet po osiedleniu się w Stanach Zjednoczonych, przekonywuje się niebawem, że w ogóle jest człowiekiem, któremu wolno bytować zaledwie na marginesie życia amerykańskiego, że jest „foreignerem”, skazanym na bardzo wiele dokuczliwych ograniczeń i zakazów.
Te ograniczenia i zakazy nie istnieją oczywiście w statutach rządu federalnego, ale w zamian podziewają się w prawach przeróżnych stanów i hulają tam od dziesiątków lat.
Ksenofobia w Ameryce sięga podobno nawet czasów Wojny o Niepodległość. Niechęć dawniej przybyłych do nowo przybyłych kwitła zawsze jako prastary sentyment stworzenia zaskoczonego przez inne stworzenie w chwili spokojnego ogryzania kości.
Gdy Amerykanin pełnej krwi legitymuje się z dumą w Europie pieczęciami Waszyngtonu, żądając dla siebie na podstawie traktatów całkowitej wzajemności jako dla obywatela zaprzyjaźnionego mocarstwa, to nawet na myśl mu nie przyjdzie, że gdyby, na przykład, Francja chciała mu się odwzajemnić, to na bolesne wystawiłaby go upokorzenie.
W Ameryce bowiem są stany, w których cudzoziemcowi nie wolno mieć broni, są stany, w których nie wolno mu polować, są stany, w których nie wolno mu łowić ryb, są stany, w których nie wolno mu trzymać psa, są stany, w których nie wolno mu być posiadaczem znaczniejszej własności ziemskiej, są stany, które ograniczają cudzoziemca w swobodzie handlu. Krom tych ograniczeń przeróżnych, tułających się nad brzegami Susquehenny, Missisipi czy Potomacu, już po wszystkich bez wyjątku stanach wałęsa się pasja ludzka, która cudzoziemca stawia poza prawem, która przy najlżejszym zatargu z władzami grozi mu brutalnym wyrzuceniem za ocean. A dopieroż kiedy idzie o zdobycie pracy, o kawałek chleba, toć są instytucje, są społeczne organizacje, są gminy całe, które nie dadzą pracy człekowi nieposiadającemu amerykańskiego obywatelstwa.
Dokoła wozu miejskiego zbierającego śmieci czterech biało ubranych gentlemanów z powagą i godnością operuje miotłami. Toć dygnitarze, miejscy urzędnicy, siedzący na „politycznych” stanowiskach, toć „city job40” tylko dla obywateli amerykańskich dostępny!
Jedyną ucieczką dla emigranta w Ameryce są jego narodowe getta, do nich stara się dotrzeć co prędzej, między nie zapaść, ukryć się niejako tam, kędy bytują jego rodacy. Gdy przecież z tych zapadlisk chce na szerszy świat wyjrzeć, tam już staje przed problematem przyjęcia obywatelstwa amerykańskiego.
Władze amerykańskie mają swój własny i odmienny pogląd na kwestię naturalizacji.
Same zabiegają o to, aby ją przyśpieszyć, aby skłonić cudzoziemców do przyjęcia obywatelstwa. W tym celu prowadzą bezpłatne kursy wieczorne języka angielskiego, amerykańskiego ustroju państwowego, agitują, wystawiają korzyści takiego kroku, zachęcają nagłą zniżką wymaganych opłat, a pośrednio straszą represjami.
Są w Ameryce poważne zrzeszenia, które sobie za punkt honoru uważają, aby co roku legitymować się zjednaniem tylu i tylu neofitów gwiaździstego sztandaru.
Podczas gdy w wielu krajach europejskich osiągnięcie obywatelstwa jest możliwe dopiero po wielu zabiegach, jest niejako zaszczytem, jest rezultatem bardzo długich starań — w Stanach Zjednoczonych pasowanie na obywatela zakrawa na przysięgę spędzonego z całego kraju rekruta.
Kilkudziesięciu, stu i więcej kandydatów święci ceremonię naturalizacji, niekiedy przy nie lada fecie, sprawianej przez jakowąś prywatną inicjatywę, zajmującą się napędzaniem Wujowi Samowi przybranej dziatwy.
Z tego masowego przyjmowania nowych obywateli w Stanach Zjednoczonych zrodziło się całe, i to olbrzymie, mrowie ludzi hołdujących zasadzie podwójnej przynależności państwowej.
W Ameryce każdy się legitymuje i musi legitymować równocześnie „starym krajem”. Nawet stuprocentowi Amerykanie, rzekomi potomkowie historycznych „pielgrzymów”, uważają za konieczne stwierdzanie co kroku swego szkockiego, angielskiego czy holenderskiego pochodzenia, które to pochodzenie bardzo często rozstrzyga całkowicie o stopniu amerykańskiego dostojeństwa.
Stany Zjednoczone hołdują w pewnej mierze szlachetnemu ideałowi równości, po dziś dzień jednak gwałcą brutalnie swe własne normy prawne i równość przekuwają na przywilej pewnych ograniczonych warstw.
Amerykanin Amerykaninowi nierówny. Nie dlatego, że jeden bogaty, a drugi ubogi, jeden pracowity, a drugi leniwy, jeden światły, drugi nieuk, jeden silny, drugi wątły, jeden zdrowy, drugi chorowity, lecz Amerykanin Amerykaninowi nierówny dlatego, że jeden wyprowadza się41 z panującej, trzymającej w garści władzę sfery, a drugi z cichego, bezwładnego społeczeństwa.
Amerykanin Amerykaninowi nierówny, gdyż ten jest potomkiem europejskiego włóczęgi, który się tu zjawił przed stu pięćdziesięciu laty, a drugi jest sam włóczęgą może, który był tu zjechał42 przed laty trzydziestu zaledwie.
Amerykanin Amerykaninowi nierówny, bo oto Angliczek, który zaledwie trzeci rok przestał być poddanym jego królewskiej mości — ale przecież jego na wierzchu wobec afrykańskiego bydła poniewierającego się na Ziemi Washingtona od lat czterystu.
Amerykanin Amerykaninowi nierówny, boć nie tylko odmienne wartości „starych krajów”, odmienne religie, tradycje, ale i różnice koloru skóry, bodaj różnice kości policzkowych, kierunku orbit ocznych, linii czaszek, no i różnice wynikające z prastarych europejskich krzywd, odziedziczonych europejskich złości i nienawiści.
Ta nierówność obywatelska, mówiąc bez ogródek, wynika z trzech zasadniczych przyczyn. A mianowicie, że Ameryka chce być tylko... białą, chce być anglosaską i chce być angielską.
Kwestia koloru pośród tych trzech jest najboleśniejszym problematem.
Pewna dobrotliwa łaskawość otacza szczątki czerwonoskórych, owych niezaprzeczonych dziedziców Ameryki, uwięzionych w tak zwanych rezerwatach, czy połaciach ziemi, kędy Indianie mogą się podziewać, nie posiadając jednak praw obywatelskich.
Na ziemiach do Stanów Zjednoczonych należących w roku 1885, czyli czterdzieści sześć lat temu, liczba czerwonoskórych, według oficjalnej statystyki, miała sięgać 344 000 ludzi. W roku 1931, po czterdziestu sześciu latach troskliwej opieki nad plemionami ojców ojczyzny, po rozmaitych fluktuacjach, liczba czerwonoskórej ludności doszła do 340 000 ludzi...
Żadne więc niebezpieczeństwo nie grozi stąd „Bladym Twarzom”.
Jak było powiedziane, Indianie cieszą się dzisiaj pewnego rodzaju powolnością43. Domieszka krwi czerwonej nie jest uważana w Ameryce za przekleństwo. Ma nawet względny urok. Powiadają, że ten urok właśnie przyczynił się do wybrania pana Curtisa na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych.
Ten urok, niezależnie od zanikania czerwonej kwestii, pochodzi bodaj z tej dziwnej, osobliwej hardości rasowej, z tej wrodzonej uczciwości, jaką potomkowie czerwonoskórych wojowników po dziś dzień się odznaczają.
Indianin jest z takiej ulepiony gliny, która umie zaimponować nawet amerykańskiej praktyczności.
Indianina nie można przekupić, nie można go skłonić do żadnych lokajskich obowiązków, woli najnędzniejszy żywot, a na służalstwo się nie zgodzi. Tysiące razy oszukany, okradany przez białego człowieka, jeszcze gotów zaufać nowemu złodziejowi. Cudzej własności nie pożąda nigdy, Waszyngtonowi niemało sprawia kłopotu odwoływaniem się do amerykańskich statutów, jeno w bardzo maleńkim, zdegenerowanym swym odłamie da się zamieniać w wystrojone jak na maskaradę garstki popisujące się w Yellowstone parku, niby nasi górale w modnych uzdrowiskach...
Kolorowa kwestia w stosunku do Indian i z tych jeszcze względów nie przedstawia niebezpieczeństwa, że liczba Metysów, a więc mieszańców czerwono-białych, jest w Stanach Zjednoczonych znikoma. Szczepy indyjskie unikają węzłów z „Blademi Twarzami”. Stoją daleko wyżej od swych meksykańskich i peruwiańskich pobratymców, liczących dziesiątki tysięcy nie tylko Metysów, ale i poważne liczby Zambosów, potomków negro-indyjskich małżeństw.
Kolorowe zagadnienia amerykańskie zaczynają się dopiero od rasy żółtej, a przyprawiają o istną pasję szczerego Amerykanina, gdy dotykają rasy czarnej, murzyńskiej.
Chińczyk, Japończyk są w Ameryce widmami grozy, są zmorami przywodzącymi na myśl memento żółtego niebezpieczeństwa, tej wzbierającej na krańcu Pacyfiku fali złowróżebnej. Najpodlejsze dla nich zajęcia, najnikczemniejsze zarobki.
Stu rocznie Chińczyków można wpuścić do Stanów Zjednoczonych i ani jednego więcej Japończyka.
Boć i tak są to ludzie bytujący na krawędzi amerykańskiej cierpliwości, znoszeni jako popychle, jako sztukmistrze, jako zawodowi zbrodniarze w pokazach kinematograficznych lub przerażającej nikczemności szpiedzy, ginący oczywiście w stalowym uścisku dorodnego amerykańskiego boysa. Żółtej ludności jest niewiele, a i ta kryje się po nocnych spelunkach, trzyma zaułków, handluje osobliwościami, skazana na życie pariasów, z pariasami się zadaje.
Dopiero kwestia murzyńska jest w Stanach Zjednoczonych tym najprzykrzejszym i najbardziej palącym kolorowym zagadnieniem.
Liczba Murzynów w Ameryce dawno przeszła dziesięć procent ogółu ludności, liczba ta rośnie, potężnieje. Murzyni się mnożą, zarastają chwastem jałowiejące plantacje jankesów. Zagrażają już pochłonięciem całym miastom. Harda stolica Ameryki, wspaniały Waszyngton, ma już czterdzieści pięć procent czarnych mieszkańców. W Baltimore Murzyni tworzą czterdzieści procent ludności, w pięknym, starym Savannah na stu ludzi sześćdziesięciu jest czarnych!
I ta masa Afrykanów posuwa się z wolna z południa ku północy, aklimatyzuje się stopniowo i zdobywa coraz większe przestrzenie, chociaż jest ciągle i zawsze, wbrew rzekomym uchwałom i deklamacjom, maltretowana, pozbawiana najprymitywniejszych praw, wyzyskiwana i pogardzana.
Amerykanie nienawidzą Murzynów. Sami ich tu niegdyś ściągnęli, sami sprowadzili, sami przymuszali, sami rozmnożyli, a nawet, w poważnej części, sami ich zanieczyścili domieszką nie najlepszej swej białej krwi.
Nie kto inny jeno Amerykanie wytworzyli tę osobliwą gamę szaro-brunatno-czarnych typów murzyńskich, idących od czarnego jak węgiel Negra sponad Zatoki Meksykańskiej aż do sino-żółtawego Mulata czy Mulatki, będących już jakimiś kwarteronami czy kwinteronami występnego dwu ras zbliżenia.
Lecz stąd żadnych względów nawet dla prawie zbielałego potomka.
Murzyn amerykański — więc nie człowiek, bydlę groźne, pociągowe stworzenie, według opinii anglo-niemieckiej cuchnące, zwierzę o pozorach ludzkich, gatunek małpy antropoidalnej, niegodnej spojrzenia białego człowieka.
Z uprzedzeniem rasowym niepodobna dyskutować. Ludzie jedni do drugich żywią częstokroć jakowąś dziedziczną niechęć czy odrazę i tak silną nawet, że najbardziej akademickie, najpodnioślejsze hasła nie mogą tej odrazy ukrócić ani jej umniejszyć.
I można byłoby zgodzić się na to nieuleczalne zło, można by przyjąć bodaj argumentację anglosaskiego fizjologicznego wstrętu do czarnej rasy...
Niestety! Po sumiennym zbadaniu kwestii murzyńskiej w Stanach Zjednoczonych, trzeba dojść do wniosku, że nienawiść rasowa amerykańska do Murzynów jest tylko nienawiścią aligatora do pożeranego barana...
Wszystko to, co się mówi o zapachu odrażającym, o jakichś fizjologicznych wstrętach, ginie w praktyce życia amerykańskiego.
Ten sam bodaj Amerykanin i Amerykanka tego właśnie cuchnącego Murzyna i Murzynkę, na przekór własnym argumentom, używają ciągle do najbardziej osobistych posług.
Kędy44 jeno w Stanach Zjednoczonych rasa czarna zdołała przezwyciężyć ostrość klimatu, tam z reguły służba domowa jest murzyńska, niańki i kucharki rekrutują się z Murzynek, kucharzami w restauracjach są Murzyni (ci wstrętni, ci odrażający). I w ogóle służba w jadłodajniach, w hotelach, na dworcach kolejowych, w wagonach sypialnych, w szpitalach i wszędy45 tam, kędy idzie o utrzymanie czystości, o przygotowanie posiłku, tam wszędzie zatrudnieni są nade wszystko Murzyni i ciągle Murzyni.
A nareszcie te dziesiątki tysięcy Negrów mniej lub więcej już „zbielałych”!
Gdzież więc zaczyna się ów wstręt, owa niedająca się wytłumaczyć rasowa odraza amerykańska?
Południowe stany roją się od Murzynów, w środkowych jest ich zatrzęsienie, w północnych podziewają się ich liczne zastępy, zahartowane niekiedy dzięki domieszce białej krwi — ale wszędzie zastępy zarówno znienawidzone przez rządzący element anglo-germański, a w najlepszym razie ledwo tolerowane.
Obywatelstwo amerykańskie Murzyna jest jedną wielką farsą, drwinami, świadomym nadużywaniem i gwałceniem prawa.
Jeżeli gromadzie politycznej w danej chwili dogadza, w takim razie gromada polityczna napędza sobie Murzynów do urn i każe im głosować. W normalnych przecież warunkach czarny człek musi się z dala trzymać od wyborów, grozi mu tam utrata nie tylko zdrowia, ale bodaj i życia. Murzyn stoi poza nawiasem, nie ma dla niego urzędu, drzwi wspaniałych gmachów parlamentarnych są dla niego zawarte46.
Choćby był nababem, choćby posiadał piętnaście dyplomów uniwersyteckich, nie będzie wpuszczony za próg restauracji, kędy zasiadają choćby wyrzutki białego społeczeństwa, nie może wejść do wagonu sypialnego, kędy przebywają biali, w tramwaju ma klatkę przeznaczoną dla czarnej hołoty. W teatrze wolno mu palta zdejmować białym gościom, wolno mu podtrzymywać ramiona białych dam wychodzących z pojazdów, wolno się kłaniać białemu człekowi, ale nie wolno obok niego usiąść. Dla Murzyna murzyńskie jest przedstawienie, nawet Boga nie ma dlań z białym obliczem.
Wara podlecowi od progu świątyni chrześcijańskiej. Bóg jego jest równie czarny, czarnych więc musi
Uwagi (0)