Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖
Wydana w 1932 r. Nowa Kolchida to publicystyczna opowieść Wacława Gąsiorowskiego o Ameryce, oparta została na wnikliwej obserwacji autora, a także m.in. na aktualnych danych statystycznych.
Jest to opowieść krytyczna, a jednocześnie rzetelna i pozwalająca docenić mocne strony kraju odrębnego, nieporównywalnego z innym na świecie, będącego przez wiele dziesięcioleci mekką marzeń o wolności i nieskrępowanej samorealizacji.
- Autor: Wacław Gąsiorowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Gąsiorowski
Niekiedy przecież nawet władze naczelne, nawet sam Waszyngton musi się uciekać do nie lada konceptów, aby chwycić notorycznego rzezimieszka...
Przykładem takiej komedii była ostatnio sprawa głośnego Al Capone, szefa handlarzy wódką i piwem, właściciela domów gry, domów nierządu, organizatora mordów i napadów bandyckich. Owóż ten Al Capone miliony „zarabiający” rozbójnik chicagowski zażywał całkowitej bezkarności... Nie było dlań ani prokuratora, ani sądu, ani świadka, ani winy... Dygnitarze stanu Illinois nie ważyliby się tknąć tak hojnego magnata... W ostatku władze federalne postanowiły skończyć z Al Caponem... Lecz jak? Udało się raz na Florydzie, kędy rozbójnik przebywał na wilegiaturze28, chwycić go na noszeniu „ukrytej” broni... Była to przyczepka oczywiście... Lecz wskutek tej przyczepki wezwano Al Capone’a do sądu w taki sposób, że się na wezwanie nie stawił... Wówczas wytoczono mu sprawę o „obrazę sądu”... A w dalszym ciągu załadowano go do więzienia pod zarzutem przestępstwa federalnego, bo ukrywania dochodów i płacenia o wiele niższych podatków... Chociaż, jak twierdzili niektórzy, Al Capone bardzo skrupulatnie wykazywał wszystkie dochody z kontrabandy, z kradzieży, z handlu żywym towarem i tajnych szulerek...
Przy takim dopiero podstępie władze federalne mogły zamknąć bandytę i mordercę... Mogły go pozbawić wolności za ukrycie dochodu z grabieży — zarobku na zabójstwie — zysku na morderstwie — ale nigdy ani za grabież, ani za zabójstwo, ani za mord — gdyż tego rodzaju sprawy mogą jedynie wszczynać władze stanowe...
Przy tych udrękach w Stanach Zjednoczonych podziewa się równocześnie jowialny typ sędziego dziwaka, rodzaj francuskiego „bon juge”, zażywający w najlepszej wierze pełni praw swego sędziowskiego mandatu i koncypujący wyroki, które, zakrawając na Salomonowy rozmach, odznaczają się swym zdrowym humorem.
Najprzykrzejszą bolączką ładu publicznego w Ameryce jest policja.
Policja amerykańska zasadniczo nie jest instytucją ogólnopaństwową ani nawet stanową.
Rząd federalny ma od lat dwunastu policję prohibicyjną, czuwającą nad przestrzeganiem abstynencji czy dokładniej zakazu wyrabiania i sprzedaży napoi alkoholowych, ma dalej policję celną, ma wreszcie służbę wywiadowczą, ale w całej swej rozciągłości policja, jako siła prewencyjna czy persekutywna29, jest głównie powiatowa lub miejska, i jako taka tworzy sieć organizacji samorządowych, niezależnych i ze sobą niepołączonych. Dalej jeszcze policja w Ameryce bywa prywatna — a dopiero w ostatku jest również i stanowa, lecz sięgająca w razach wyjątkowych już i milicji stanowej, a więc straży obywatelskiej.
Policja jest w ręku ludzi, piastujących urzędy z wyboru, automatycznie więc jest narzędziem gry politycznej, jest ciągle rezultatem wyborów i tym samym jest zarażona „graftem”.
Wczoraj był szlifibrukiem, komiwojażerem, przedsiębiorcą, dzisiaj z kancelisty w związku tramwajarzy wystrzela na komisarza bezpieczeństwa publicznego, na szefa policji miasta Omaha. Nominację swoją otrzymał wprost od nowo wybranego prezydenta miasta (mayora), dostał przy rozrachunku po zwycięskiej kampanii wyborczej... I ze swej strony otwiera drzwi na ścieżaj dla adherentów30 niższego pokroju.
A więc póki urzędu tego samego mayora, póki jego czteroletniej władzy, czy póki tego samego szefa, póty dany jegomość będzie zażywał prerogatyw strażnika bezpieczeństwa publicznego.
A jest się o co ubiegać. W takim Nowym Jorku uposażenie policjanta wynosi (nie licząc dochodów) dwieście dwadzieścia pięć dolarów miesięcznie, a więc daleko więcej aniżeli przeciętne uposażenie nauczyciela szkoły wyższej (po polsku średniej), niż urzędnika bankowego starszego autoramentu. W małych miastach i osadach policjant w tym samym stosunku jest zawsze dobrze płatnym funkcjonariuszem.
Sute wynagrodzenia, niezależność materialna nie wywierają spodziewanego wpływu, bo nie równoważą niepewności jutra.
Duch policji amerykańskiej przy gentlemańskich pozorach na „reprezentacyjnych” ulicach... jest chropowaty, szorstki i w poczuciu swej siły brutalny.
Wielki, apoplektyczny drab, uzbrojony w słynną pałkę drewnianą, zawieszoną na kiści, a zawsze gotową do grzmocenia, przy byle sposobności rozbija głowy, masakruje oblicza, przetrąca łopatki.
„Mister officer”, jak obowiązek nakazuje tytułować zwykłego policjanta, posiada uprawnienia, o jakich się nikomu nie śniło. Każdy jego rozkaz musi być wypełniony natychmiast, za byle krnąbrność wolno mu puścić w ruch egzekutywę pałki bez żadnej za jej użycie odpowiedzialności.
Policjant kazał skręcić w lewo, gapeusz skręcił w prawo, padł jeden wyraz i oto leży powalony wściekłym uderzeniem. Trzy miesiące szpitala wystarczy.
Bal, wielki polski bal w Jersey City. Jedwabie szeleszczą, chwieją się wachlarze, muzyka łoskotem jakichś cudacznych rondli akompaniuje jękom saksofonu, pary suną rozbawione.
Pośrodku sali balowej dwu policjantów w czapach okręca figlarnie białe pałki. Naraz bystre oko jednego z nich dostrzegło jakiegoś mniej wytwornego tancerza, bardziej przylegającego do swej damy. Jeden skok, łysk białej pałki i tancerz pada jak długi u stóp swej wybranej. Policaje chwytają go za kark i wyrzucają dosłownie na bruk uliczny.
Nazajutrz miejscowa prasa zamieszcza pełne zachwytu notatki o pięknym balu, uświetnionym obecnością przedniego towarzystwa.
Z policjantem amerykańskim nie ma żartów, trzeba być dlań bardzo grzecznym, trzeba omastą łagodzić jego szorstkość i trzeba pamiętać na jego pałeczkę.
Już w Nowym Jorku przy wylądowaniu można zauważyć zaiste dziwny sposób zachowania się względem policji, można spotkać na piątej Avenue eleganckich dżentelmenów zamieniających uścisk dłoni na rogu ulicy z panem policjantem, wtykających mu do kieszeni cygara, niekiedy w dolarowe zawijane papierki.
Lecz jakże sobie poczynać inaczej.
Ten oto pan na rogu ulicy zapisuje sobie, na przykład, najspokojniej numer przejeżdżającego samochodu... W ciągu czterdziestu ośmiu godzin właściciel tego automobilu jest wezwany do sędziego policyjnego, gdzie bez żadnych dochodzeń odczytują mu od razu pięćset numerów automobilów skazanych równocześnie na karę po dwadzieścia pięć dolarów każdy za naruszenie przepisów ruchu... Pośród tych numerów znajduje się i jego własny.
Tysiące zapytań ciśnie się właścicielowi samochodu. Za co mu każą płacić? Cóż takiego uczynił? Błąd oczywisty! Pomyłka w numerze!
Nie ma żadnej odpowiedzi, żadnego wytłumaczenia, nie ma czasu na żadne rozprawy, sędzia odczytuje już drugie pięćset numerów samochodów skazanych również na karę po dwadzieścia pięć dolarów, bo wyrok policjanta na rogu ulicy jest bezapelacyjny...
No, niezupełnie.
Wystarczy dotrzeć do pokojówki kucharki pana Walkera, prezydenta Nowego Jorku, aby kara została skasowana, a policjant zgłosił się z przeproszeniem.
Lecz ponieważ trudno jest za każdym razem docierać do wpływów domowych nowojorskich dygnitarzy, więc praktyczniej jest o wiele być w przyjaźni ze swoim policjantem.
A cóż dopiero w zapadłym miasteczku amerykańskim, gdzie policjant ma spółkę ze „squirem31” i gdzie wykraczającego automobilistę chwyta w lot i stawia natychmiast przed oczyma sprawiedliwości. Sprawiedliwość, juścić tańsza na prowincji, w pół minuty smaruje dziesięć dolarów kary za ten wiatr co wieje. Z tych dziesięciu dolarów połowa należy się władzom miejscowym a połowa przypada za fatygę „squirowi”. Ponieważ temu ostatniemu zależy na tych pięciodolarówkach, więc, w myśl zwiększenia obrotu, dzieli się z policjantem.
Spółka ze „squirem” ma tysiące pomysłów, aby, opartemu na dochodzie z kar, najniższemu organowi sądu policyjnego przyczynić korzyści.
Jednym z takich konceptów jest czyhanie na chwilę, kiedy w czasie litewskiego wesela odbywa się tradycyjne tłuczenie talerzy na cześć młodej pary, przy rzucaniu mniej lub więcej hojnych datków, i kiedy podczas zgiełku i ogólnego podniecenia udaje się wpuścić jednego lub dwu prowokatorów wywołujących awanturę... Na tę chwilę czai się policjant z pałką... Aresztuje całe wesele i prowadzi do „squira”... Kilkadziesiąt dolarów spółka dmucha sobie za jednym zamachem...
Gdy się zważy dobrze liczby imigrantów, tłumy niepożywające32 jeszcze z praw obywatelskich, tłumy nierozumiejące się na amerykańskich przepisach, niewładające językiem angielskim, a obok tego i bezsilność policji wobec swoich własnych mocodawców, przymus zamykania oczu na sprawki tych, którym zawdzięczają posady, wówczas dopiero można zrozumieć owe orgie bandytyzmu, pojąć, kędy mogą się podziewać największe łotrostwa...
Trzy tysiące trupów rocznie zbiera jeden Nowy Jork, trzy tysiące zbutwiałych resztek człowieczych wyciąga ze śmietnisk, kanałów, z rozsypisk, z nor, z dywanami wyściełanych apartamentów... Trzy tysiące trupów niezidentyfikowanych, nieznanych, niedocieczonych, szatkowanych w prosektoriach i koszami rzucanych do grzebieniami idących dołów.
Tyle w jednym Nowym Jorku. Lecz kto by się tym przejmował, kto by się tam troszczył. Ani sił, ani środków po temu.
Policja amerykańska ma w ogóle niektóre obowiązki bardzo uproszczone.
Oto spokojnemu człekowi jakiś oszust zagarnął kilka tysięcy dolarów i znikł z najbliższego horyzontu. Policja spisuje odpowiedni protokół i odsyła go do „zarekordowania” kancelarii prokuratora i na tym czynność swą kończy. O ile oszust zjawi się przed upływem terminu przedawnienia, w takim razie czeka go rozprawa sądowa, o ile słuch o nim zaginie, nikt go szukać nie będzie nawet w najbliższej okolicy.
Jeżeli przecież poszkodowany sobie tego życzy, jeżeli poszkodowany złoży na to fundusze, zgodzi się ponieść koszty... A!... W takim razie ruszą detektywi i bodaj pod ziemią winowajcę chwycą. Ale za to trzeba zapłacić, zapłacić grubo, do straconych tysięcy dołożyć tysiące... Więc lepiej złodzieja nie szukać.
Policja amerykańska jest przy tym, jak rzekliśmy, niejednolita.
Policjant miejski, zależny od byle ławnika, nie zgodzi się z policjantem powiatowym czy małomiasteczkowym, policjant miejski nie znosi, aby się doń wtrącał policjant stanowy, policjant stanowy zaś razem z wielkomiejskim policjantem nie cierpią pospołu policji federalnej, polującej na gwałcicieli prawa o wstrzemięźliwości...
A przecież w Ameryce istnieją jeszcze policje prywatne, policje fabryczne, policje kopalniane, policje przemysłowe, policje czuwające bezpośrednio i tylko nad jednym hotelem, policje śledzące tylu i tylu urzędników czy robociarzy, chodzące stadami za jednym jedynym nababem, za jednym potentatem.
A przecież Stany Zjednoczone mają swoją słynną „Secret Service”, mają swój własny wywiad nie tylko polityczny, nie tylko zewnętrzny, ale i wewnętrzny, i handlowy, i ekonomiczny. I posiadają nadto jedyną na świecie organizację państwową, niemającą sobie równej... mają pocztę...
Poczta amerykańska jest instytucją federalną, zależną od Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wszyscy naczelnicy poszczególnych urzędów pocztowych są dygnitarzami federalnymi mianowanymi bezpośrednio przez prezydenta i, o ile należą do przeciwnego stronnictwa, przez nowego prezydenta usuwanymi.
Ci dostojnicy federalni, tak zwani „pocztmistrze”, są mężami zaufania Waszyngtonu, a pośrednio mężami zaufania rządzącego stronnictwa.
Pocztmistrz jest osobą spoza zespołu pocztowców, jest to obywatel, który dostępuje zaszczytu, osiąga urząd bardzo wpływowy, gdyż reprezentuje władzę federalną, komunikuje się bezpośrednio z Waszyngtonem, od Waszyngtonu odbiera wskazania wraz z odpowiednio do zajmowanego posterunku sutym wynagrodzeniem.
Pocztmistrz jest szefem danego urzędu, zwierzchnikiem zastępu zawodowych pocztowców przez cały okres trwania na swym stanowisku.
Poczta w Ameryce przy wielkiej swej sprawności, przy najbardziej postępowych udogodnieniach i ułatwieniach jest, w razie potrzeby, urzędem informacyjnym.
Poczta przez swych listonoszów, przez oficjalistów, przez zwracanie uwagi na rodzaj i ilość odbieranej korespondencji, zna poszczególnych obywateli, ma zawsze zasób wiadomości, ile że nie jest i nie chce być bezdusznym mechanizmem służącym do wymiany posyłek.
Urząd pocztowy w Ameryce ma wpływ bezpośredni na godziwość wszelkich przez siebie załatwianych czynności, rozciąga pieczę rządu federalnego nad najmniejszymi nawet osiedlami w poszczególnych stanach.
Poczta amerykańska załatwia polecenia, ale i kontroluje, ale i tępi zło w zarodku.
Rozsierdził się Gaweł na Pawła, rozgniewała Agrypina na Bibiannę i kropnęła jej w liście cztery kartki duserów, napisała jej od takich i całą najszczerszą prawdę...
Bibisia amerykańska, otrzymawszy tego rodzaju „pasztet”, zdobi się w pogodny uśmiech... Zemsta bywa podobno radością bogów, ale i uciechą ziemskich świntuszków.
Amerykańska Bibisia nie szuka sądu, nie potrzebuje adwokata. Idzie sobie do pana pocztmistrza i przedkłada mu kopertę z listem Agrypinki... I oto rząd federalny wytacza proces piorunowy Agrypinie o... śmiertelną obrazę poczty, obrazę kosztującą dużo dolarów i wiele smętnych godzin za kratami...
Nie wolno bowiem nadużywać dobrej wiary poczty amerykańskiej, nie wolno, w zamkniętych choćby kopertach, używać wyrazów brudnych, nie wolno prowadzić ordynarnych kłótni, nie wolno lżyć, choćby nawet te obelgi należały się słusznie Bibisi.
Roi się w Stanach Zjednoczonych od szalbierzy handlujących cudownymi lekami. Stugębna reklama za małe centusie rozbija na miazgę co najsroższe mikroby, niszczy tuberkuły, zatłukuje każdego raka, starości strzyka młodością, porastają łyse głowy, ślepi widzą, głusi słyszą, cała mizeria ludzka wywija radosnego fokstrota.
W wolnym kraju wszystko wolno. W ostateczności władze stanu Nebraska patrzą przez palce na to, że ktoś za pomocą oszukańczych ogłoszeń nadużywa dobrej wiary obywatelskich dolarów.
Bezkarność zażywa swobody, gdy wtem poczta się... obraża za to, że ktoś urząd federalny śmie mieć za narzędzie do prowadzenia nieczystych interesów.
I oto sprawa karna pędzi z miejsca w sądzie federalnym, sprawa, do której rządowi federalnemu mieszać się nie wolno, bywa chwycona za kark przy pomocy poczty...
Za wiele strzelaniny przy lada sposobności, byle gamoń chodzi z rewolwerem, za byle pieniądz można śmiercionośny nabyć instrument.
Obywatelowi Stanów Zjednoczonych wolno chodzić z bronią, byle nie ukrytą. Wolno sobie zasadzić za pas pistoleta i straszyć jego widokiem serca trwożliwe. Coś jednak trzeba by uczynić. Zakazać handlu bronią palną? Na to by trzeba głosowania wszystkich poszczególnych stanów, wściekle kosztownego referendum z małą nadzieją na wygraną, boć w niej zamach na godność obywatelską, pogwałcenie prastarego nieobyczaju...
Na szczęście jest poczta!
I oto poczta amerykańska ogłasza sobie bez ceremonii nowy przepis. Broni palnej ani żadnych naboi czy materii wybuchowych za moim pośrednictwem przesyłać nie wolno.
I handel bronią w jednej chwili odbiera cios zabójczy. Ogłoszenia w pismach się nie opłacają. Dostępu do ludzi nie ma, bo nie można posłużyć się pośrednictwem poczty, bo nawet za list, proponujący zakupienie broni, można nabawić się federalnego kłopotu.
W Ameryce jest wolność prasy, cudeńka wolno drukować, ale tych cudeniek lepiej przez pocztę nie wysyłać...
Poczta amerykańska jest ciekawa, ona musi wiedzieć, z kim przyjemność. Wydawnictwu periodycznemu przyznaje zniżki nawet — ale to wydawnictwo musi poczcie przedkładać dokładne raporty, raporty zaprzysiężone, zalegalizowane o tym, kto jest wydawcą, kto redaktorem odpowiedzialnym, o ile wydawnictwo jest spółką, kto stanowi zarząd, ile czasopismo drukuje egzemplarzy, ile wynosi prawdziwa cyrkulacja i na koniec ile... wydawnictwo i jakich ma długów...
Poczta amerykańska tym wszystkim się interesuje, bo z hołyszami zadawać się nie
Uwagi (0)