Darmowe ebooki » Publicystyka » Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖

Czytasz książkę online - «Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 24
Idź do strony:
sobą, jak owi małżonkowie, co życie całe razem spędzili... W bramach ukazywały się milczące kobiety w czarnych sukniach z białymi stroikami płóciennymi na głowie, po odwiecznym, nierównym bruku zaturkotał kędyś dwukolny wóz przez muła ciągniony.

Miałem przez chwilę złudzenie, jak gdyby w tym starym mieście czas się cofnął naprawdę, czy może zatrzymał na pewnej godzinie, dla reszty świata już dawno zamierzchłej jak zegar nienaciągnięty — i Arles jest po dawnemu stolicą tego kraju trubadurów i rycerzy, z których lada chwila jakiś na rogu ulicy we mgle się ukaże, jadąc konno i z pachołkiem na turniej śpiewaczy na dworze przesławnych hrabiów des Baux32 lub na obwołaną po Prowansji krzyżową ciągnąc wyprawę...

Wstyd mi było przed samym sobą płaszcza gumowego i nowożytnej walizki w ręku; zdawało mi się, że wpadłem cudem w inną epokę w tym stroju cudacznym i śmiesznym.

Oto jakaś gospoda przede mną. Wiem, że Baedecker, pokutujący w mojej kieszeni, poleca wyłącznie dwa hotele w innej stronie miasta, ale strach miałem przed Baedeckerem i jego radami w tej chwili... Gotówem się znaleźć w „europejskich” z komfortem pokojach i patrzeć na wyfraczonych lokajów o zastygłych minach...

Przez szerokie drzwi w kamiennych odrzwiach, mimo chłodu na oścież rozwarte, wszedłem do ogromnej izby czy sieni, będącej zarazem salą jadalną. Godzina była wieczorna, obiednia — przy biało nakrytych stołach siedziało dziwne towarzystwo: ludzie z miejska i dostatnio poubierani, woźnice i robotnicy w bluzach niebieskich, którzy jednak po pracy mogli sobie pozwolić na obiad za trzy franki z butelką wina.

„Le Français est excessivement riche”33, pisze Emil Reich w swej książce Vanite allemande. To prawda, że nigdzie nie widziałem tak wysokiej stopy życiowej u pracującego ludu, jak we Francji, zarówno na północy, jak na południu. Ale też z pracowitością romańską tych ludzi żadna w porównanie iść nie może. Bajki to są czyste o dobrobycie, skrzętności i wytrwałej pracy Niemców!

Rozmyślania przerwała mi jakaś schludnie ubrana dziewczyna, która odebrała walizkę z mej ręki, a dowiedziawszy się, że szukam pokoju, jęła mnie prowadzić na górę. Dosyć długo to trwało. Szliśmy naprzód przez jakiś dziedziniec, zastawiony próżnymi beczkami z wina, potem po drewnianych, do muru przyczepionych schodkach na piętro i gankiem, zawieszonym jak most w powietrzu, do drugiego skrzydła dużego domu... Pokoik mój był mały, z kamienną posadzką, nieszczelnym oknem i drzwiami, zamykającymi się od balkonu bezskutecznie na klucz wielkości sporego rożna, ale przed oknem miałem za to kosz z kutego żelaza zawieszony nad ulicą i widok ponad czerwonymi dachami na ciężką dzwonnicę romańską katedry św. Trofima34. Naprzeciw, po drugiej stronie ulicy arlezjanka jakaś młoda szyła coś w oknie, korzystając z brzasków ostatnich uciekającego dnia.

Wieczór już zapadł, kiedym się wywlókł na miasto.

Częste podróżowanie i piesza zwłaszcza włóczęga wyrabiają ten zmysł orientacyjny, czy raczej instynkt jakiś, który nieomylnie wiedzie człowieka ku środkowi miasta lub innemu ważnemu jego punktowi — bez pytania o drogę, bez przewodnika, bez uciekania się do pomocy planu. Nawet namysł i uwaga świadoma nie grają tu żadnej roli — człowiek snadź mimowiednie postrzega ruch na ulicach dośrodkowy, kierunek przechodniów i dorożek, zwiększanie się ilości sklepów i postać ich okazalszą, czy może domów samych wygląd i bruków, aż niespodziewanie znajduje się w miejscu, gdzie życie miasta się zestrzela. Trudniej jest pobłądzić, niżby się komu wydało.

Tak tego wieczora, gdy domy ulicy rozstąpiły się naraz przede mną, plac tworząc podłużny i rozleglejszy, nie wątpiłem ani na chwilę, że jestem na Forum, od rzymskich jeszcze czasów jako środek miasta tę nazwę noszącym. Jakoż zamajaczyły mi popod gałęzie platanów w dom przeciwległy wbudowane dwie starorzymskie kolumny granitowe z kawałkiem korynckiego przyczółka, a obok marmurowa tablica z napisem: „Place du Forum”.

Szyld golarza był poniżej, z drugiej strony jakiś hotel jeden i drugi, mała księgarnia w odwiecznym domu, kawiarnia z opustoszałym tarasem po lewej ręce i kilka czekających dorożek...

A przede mną na niskim cokole, jak ów Goldoni35 w Wenecji, przechadzający się po ukochanym mieście — trubadur prowansalski ostatni, felibrów36 wódz, Mistral37 ze spiżu. — Nie potrzeba głowy zadzierać, aby go w górze kędyś zobaczyć (nie widząc!) w odętej i natchnionej postawie; jest blisko obok widza, zaledwie nadeń wzniesiony, spokojny, naturalny, z płaszczem przewieszonym przez lewą rękę... Zda się, że wyszedł z domu w ciepłe popołudnie wiosenne na zwykłą przechadzkę i teraz o zmroku ociąga się jeszcze z powrotem, zapatrzony w sieć drobnych ulic, za którą leżą nad rzeką ruiny pałacu Konstantyna38...

Wszedłem do gospody obok, aby się napić czarnej kawy i wypalić cygaro. Kawa była nieświetna i niezupełnie dobrze wiadomo, z czego robiona, ale dano mi za to do niej bez pytania flaszkę doskonałej eaux-de-vie39, niewiele dalibóg ustępującej koniakowi. Dokoła mnie w dużej izbie na gładzonych ławkach drewnianych w kręgach światła gazowego siedziało kilku mieszczan, przeważnie starszych, dziennikami lub pogawędką zajętych. Nastawiłem ucha: twarde i pełne, jędrne dźwięki, przypominające raczej północno-włoskie narzecza (nie znam mowy katalońskiej, której ta prowansalska siostrą ma być rodzoną), a w niczym nie podobne do zlewnego języka francuskiego.

Wdałem się w rozmowę z kręcącym się właśnie w pobliżu garsonem40. Mówił ze mną poprawną francuszczyzną, a zapytany o język prowansalski, dawny langue d’oc41, uśmiechnął się z odcieniem niechęci czy zakłopotania:

— Oh, c’est la langue du pays...42

Pytałem go o znaczenie poszczególnych wyrazów, które mi w ucho wpadły, o nazwy różne. Odpowiadał uprzejmie, ale krótko, a kiedym się wreszcie zdziwił, że języka tak starego nie uczą tu w szkołach ani pism w nim nie drukują, odparł z wielką godnością:

— Nous sommes des français, monsieur!43

Uśmiechnąłem się mimo woli — przez szerokie okno poza mną majaczyła w świetle latarni na starorzymskim forum spiżowa postać Mistrala, wskrzesiciela dawnej sławy i świetności prowansalskiej mowy trubadurów...

Następny dzień był słoneczny i wychodząc z domu, obawiałem się nieco, czy to nadzwyczajne wrażenie wczorajsze nie rozwieje się w dziennym świetle i w słońcu. Gdym jednak stanął na ulicy, zapomniałem rychło o tych obawach. Przede mną wznosiło się miasto wyczarowane naprawdę cudem jakimś z przeszłości — stare, dostojne nie tylko ulic i domów dziwnie harmonijną, szlachetną postacią, ale i życiem ludzi spokojnym, skupionym, zdającym się nie dbać na pozór o to, co się tam dzieje na dzisiejszym świecie.

Przyszły mi na myśl słowa Barrèsa44, czytane gdzieś, kiedy tego miasta jeszcze nie znałem: „Arles, une cité de vie intérieure, où rien n’est vulgaire, rien banal...”45

Są pono w bajkach zamki zaklęte, w których sen wisi i każdego, kto tylko wejdzie, ogarnia... miałem wrażenie, że i tutaj, jeśli nie snu, to zadumy jakiejś zaraza subtelna rozpylona jest w powietrzu — w tych wąskich, domami sprzed pół tysiąca lat zamkniętych ulicach, na placach małych przed kościołami z czasów, gdy królowie francuscy jeszcze świętymi bywali, na rzymskich ruinach, na tym polu grobowym za miastem...

„Nic tu nie jest pospolite, nic banalne...” z wyjątkiem chyba tej jednej czy dwóch ulic nowych, jakiejś rue de la Republique46, szeroko przez środek miasta przeciętej, a niepotrzebnej, po której nikt nie chodzi, jak po tych w Wenecji kapryśną a barbarzyńską wolą Napoleona wyrąbanych „bulwarach”.

Było potrzebne Neapolowi takie, jak Włosi mówią, wypatroszenie, przecięcie zagmatwanego labiryntu wysokich domów i brudnych, ciasnych zaułków kilkoma, światło i powietrze doprowadzającymi liniami, na których rychło ruch cały się skupił — można nawet od biedy zgodzić się na to, że w Rzymie kosztem milionów przebija się takie Corso Vittorio Emanuele47, boć to jest w końcu miasto wielkie, które mieć musi arterię wygodną dla swego potężnego tętna życiowego — ale śmieszne jest i oburzające to tworzenie w miastach, gdzie kamień każdy niemal jest świętością i cudem, „wspaniałych” ulic współczesnych, nikomu na nic nieprzydatnych, przez nikogo niepożądanych, a w następstwie zimnych, pustych i obrzydliwych.

Wpadłszy przypadkowo na ową rue de la Republique w Arles, cofnąłem się zaraz instynktownie wstecz, jakbym się dostał nagle w strugę zimnej wody. Uciekałem wąskimi ulicami, byle jak najdalej od tej pustki zionącej, minąłem stare Forum i nie zatrzymałem się, aż na placu przed katedrą św. Trofima...

Stanąłem w pośrodku, oparłszy się plecami o cokół niewielkiego obelisku — przede mną po schodach tumu48 schodziły, spływały raczej cicho dwie starsze już kobiety w długich, czarnych strojach narodowych, jak wdowie szaty wyglądających. Szły poważnie, z opuszczonymi nieco głowami, niosąc w ręku w srebro kute książki do nabożeństwa — za nimi wlokły się po stopniach, przez stulecia wydeptanych, czarne welony z upięcia na głowach opadające.

Wzniosłem oczy. W siódmym pono wieku naszej ery poświęcano ten tum, czerniący się przede mną postarzałą, ceglaną fasadą, z cudownym, w kamieniu rzeźbionym poematem Dies irae49 w okolu romańskich drzwi. Święci stoją poniżej, między kolumienkami, przedziwnie średniowiecznym, nabożnym dłutem wykuci: święty Trofim, uczeń Pawła apostoła, chrzciciel tych krajów w infule i z pastorałem50, święty Szczepan51, pod gradem kamieni upadający, apostołowie...

Nie wiem nawet, kiedy znalazłem się we wnętrzu kościoła. Zakrystian jakiś przyczepił się do mnie, usiłując mi pokazywać niektóre obrazy; uwolniłem się od niego szczęśliwie kilkoma sztukami miedzi52.

Czy światło może być stare? Miałem nieraz to wrażenie w bazylice św. Marka w Wenecji, w rzymskim Panteonie i teraz tu, w tej małej odwiecznej katedrze arlezjańskiej, gdzie blask słońca przez szyby zamglone okien przesiany spływał w dół po wypłowiałych wzorach naściennych kobierców i złocił pył na antycznych pod murami sarkofagach.

Stałem pod jakimś filarem, pół przymkniętymi oczyma chłonąc nastrój przedziwny pustej świątyni, gdy nagle i brutalnie zabrzmiały przy mnie głośniejsze słowa, w barbarzyńskim, niemieckim wypowiedziane języku. Grupa jakichś turystów stała obok i robiła sobie głośne uwagi, podczas gdy zakrystian opowiadał im, jak w tym kościele w wieku dwunastym Rudobrody53, cesarz rzymsko-niemiecki, burgundzką brał koronę...

Uciekłem w głąb — po małych schodkach i na świat boży. Kawałek nieba błękitnego zajaśniał mi w oczy, w czworobok klasztornego z dawien krużganka ujęty. Byłem w galerii do ścian kościoła przypartej, najstarszej. Na powiązanych parami romańskich kolumienkach kapitele, pełne historii, powiastek i skazek54, naiwnie dłutem jakby dzieciom opowiadanych, posągi i figury przy słupcach, nie wiadomo już co i kogo przedstawiające... Drugie ramię, późniejsze, lecz jeszcze romańskie — trzecie o półtora stulecia młodsze, i czwarte, najmłodsze, znów o półtora wieku później stawiane — te dwa gotyckie, bo tutaj na gotyku budownictwo się kończy, tak jak u nas od gotyku prawie się dopiero poczyna.

Pięćset lat stawiano te kolumienki i rzeźbiono te kapitele przedziwne, pokolenie po pokoleniu, wiek po wieku, a wierzyć się nie chce, że je taki okres czasu dzieli, tak to wszystko w jedność związane, tak zrosłe nierozłącznie ze sobą. Figury z gotyckich kapiteli i filarów patrzące zdają się tu być jeno dopełnieniem, dalszym ciągiem tajemniczej kamiennej opowieści, dłutem rzeźbiarza w jedenastym czy dwunastym wieku poczętej...

Nie wracałem już do kościoła. Przez małą furtkę w murze wyszedłem wprost na uliczkę opartą jednym bokiem o zwaliska starego teatru rzymskiego. Ruiny tu już tylko, trawą porosłe — nad ułomkami ostatnich rzędów siedzeń kamiennych górują jeno dwie marmurowe kolumny z kawałkiem architrawu55, wyniesionym na niebo korynckimi naczółkami.

A dalej za teatrem, na prawo, na murach niegdyś obronnych, ruiny opactwa św. Cezara56, ciężkie, posępne — po lewej stronie, trochę poniżej, rzymski cyrk ogromny, w średniowieczu czterema basztami na twierdzę zamieniony.

Odnowiono wnętrze areny — i tutaj też w lecie walki byków się odbywają — lecz nie strącono baszt owych czworobocznych, na końcach osi olbrzymiego gmachu owalnego wzniesionych, dokładnie ponad czterema głównymi wejściami.

I dobrze jest tak. Zrosły się one przez tyle wieków z dawną areną, mchem już takim samym porosły i poczerniały tą samą patyną — a ożywiają budowlę wzniesionymi czołami i tą opowieścią milczącą o losach jej burzliwych w ciągu tysiącleci...

Kto, podróżując, spieszył się zawsze i zawsze poczuwał się do obowiązku zobaczenia czegoś i dojechania dokądś, nie będzie miał pojęcia o przedziwnych dniach, jakie się dla mnie teraz w Arles poczęły. Godziny całe spędzałem w słońcu na pustych, omszałych stopniach areny, przypatrując się dzieciom, bawiącym się opodal przed bramami domów, leżałem na trawniku, porosłym na gruzach rzymskiego teatru, przesiadywałem w kościołach mrocznych albo włóczyłem się po wąskich, krętych ulicach, patrząc na to barwne, ruchliwe i skrzętne, a tak jednak spokojne życie tej niegdyś stolicy kraju o umarłych już dzisiaj dziejach.

Odtwarzałem je sobie nieraz w długich zadumaniach, kiedy mistral szumiał mi w gałęziach ogrodu na starych wałach, czytałem je z rzeźbionych odrzwi domów i ze szczerb na murach tysiącletnich, a gdy mi tego nie starczyło, szedłem ich szukać w książkach lub w zbiorach: w Museé Lapidaire, pełnym sarkofagów, tych pogańskich z girlandami nagich dzieci tańczących i tych późniejszych, już z wyobrażeniem Dobrego Pasterza, co za owce duszę swą daje. A o czasach późniejszych, o życiu Prowansji właściwym, z którego dotąd państwowy zalew francuski nie zdołał piętna zmyć odrębnego, mówiło mi znowu staraniem odrodzonych felibrów wzniesione Museon Arlaten57, aż drobiazgowe w swoim umiłowaniu kraju i jego charakteru i nagromadzeniu wszystkiego, co się do kultury narodu odnosi.

Tak ani się spostrzegłem, kiedy nadeszła Palmowa Niedziela. Na placu przed katedrą św. Trofima zaroił się lud prowansalski z wiosennymi gałęziami w ręku — w południe, w słońcu palącym, ożyła stara arena tysiącami widzów, patrzących na pogańską, krwawą walkę byków — szeroka okolna Promenade de la Lice zakwitła pod drzewami uśmiechem czerwonych ust, blaskiem oczu promiennych, bielą lic i rąk...

Nie jest to przesadą, gdy się mówi,

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz