Sam na sam z Bogiem - Janusz Korczak (gdzie moge czytac ksiazki za darmo .TXT) 📖
Sam na sam z Bogiem, czyli „Modlitwy tych, którzy się nie modlą” (1922), to zbiorek próz poetyckich w stylu mocno młodopolskim. Wśród monologów skierowanych do Wiecznego Milczka — monologów wygłaszanych przez pojęcia (Smutek, Niemoc, Skargę, Bunt, Pojednanie, Zadumę czy Swawolę) albo pewne typy postaci (Matka, Chłopiec, Kobieta Lekkomyślna, Starzec, Uczony, Artysta, Dziewczynka) — na szczególną uwagę uwagę zasługują trzy:
Modlitwa małego dziecka, czyli napisana niegramatycznym, ubogim językiem dwulatki zabawna skarga dziecka na matkę, która chce je uderzyć, bo zrobiło siku w majtki.
Modlitwa człeczyny, czyli monolog człowieka arcyzwyczajnego i w tej swojej przeciętności bardzo samotnego.
I wreszcie druga Modlitwa matki — lapidarna, zbudowana na koncepcie (słowa znaczą w istocie dokładnie coś przeciwnego, niż mówią), rozdzierająca wypowiedź matki, której wojna zabrała syna.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sam na sam z Bogiem - Janusz Korczak (gdzie moge czytac ksiazki za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Zdaje mi się, że tę miłość rodziców, ojczyzny, bliźniego i Ciebie, te wszystkie czcie i szacunki, wymyślili dorośli dla siebie, a my mamy prawo do własnych uczuć, do swoich ukochań. W modlitwie młodzieży powinien być śmiech, taniec, żart, kaprys, niespodzianka, coś z nabożeństw pogańskich i dzikich kultów. Przecież Ty jesteś nie tylko w łzie człowieka, ale i w woni bzu, nie tylko w niebie, ale i w pocałunku. Po każdej pustej swawoli nachodzi smutek i tęsknota. A w tęsknocie, jak w mgle, i twarz matki, i szept Ojczyzny, i bliźnia niedola, i Wielkość Twej Tajemnicy.
No patrz: chcę być z Tobą szczera, a przecież to jasne, że nie powiem, nie umiem powiedzieć wszystkiego.
Patrzę na gwiazdy i mówię sobie: miliardy gwiazd, miliardy mil. Cóż, kiedy tego nie czuję. Wiem, że jesteś Wielki, Potężny, Nieśmiertelny i tak dalej, ale tylko wiem i nic więcej. A ja, bywa, tak kocham gwiazdy, jak oni znów nie potrafią, choćby się nie wiem jak nadymali, wypinali, puszyli i pociągali nosami. A dlaczego je kocham, nie powiem; nawet dokładnie nie umiem powiedzieć dlaczego.
Patrz: moja modlitwa... Czy mądra? Nie. A czy można nazwać ją głupią? Ona jest bezładna, bo i ja jestem bezładna. Masz kłopot ze mną, Boże; a pomyśl, jak mnie jest ciężko ze sobą.
Wiesz co Ci zaproponuję?
Zostaw mnie tymczasem taką, jaką31 jestem. Poczekaj. Ty Sobie i ja sobie, niby że się nie znamy. Postaram się nikogo nie gorszyć, nie śmiać się, nie żartować, nawet będę zmawiała pacierze, tylko bez wznoszenia oczów32, pochyleń głowy, bez westchnień i min. Jak długo to trwać będzie, nie wiem: dopóki nie wstąpi we mnie „statek”. Nie mogę nawet obiecać, że zapragnę przyspieszyć tę chwilę. Bo po co? Samo przyjdzie.
Zupełnie niespodzianie, nagle spotkamy się. Nie wiem, gdzie, jak, kiedy nagle Ciebie zobaczę, zarumienię się, serce mocniej zastuka i uwierzę. Uwierzę, że jesteś inny, że się z nimi nie bratasz, nie kumasz, że Cię nudzą, że ich lekceważysz, że mnie rozumiesz, że chcesz ze mną poważnie i szczerze pomówić. Powiesz mi: „Ja wiedziałem, że oni Mnie obrzydzili, że nie chciałaś wierzyć, w co oni wierzą”. Powiesz: „Wiem, że Mnie oszukują i kłamią”. Powiesz: że jesteś samotny, opuszczony, pokrzywdzony i jak ja pełen tęsknoty, i wolny, wolny jak sokół.
I sprzymierzymy się: Ty i ja, i pryśniemy im śmiechem w oczy, weźmiemy się za ręce, zaczniemy biec co tchu. Oni zaczną nas wołać, oburzeni, że tak nie wypada. Wówczas przystaniemy na chwilę, odwrócimy się raz jeden, język im pokażemy: ja i Ty. I śmiejąc się do rozpuku, znikniemy im z oczu. I śnieg jeść zaczniemy garściami.
Kochany, Najukochańszy Boże, przecież Ty możesz Sobie na to pozwolić jeden, jedyny raz tylko. Uuuch, jacy oni nudni, fałszywi: należy im się za ich grzeszki — kara.
O Boże nasz i Panie, robię, co mogę. Niewiele mogę, więc i niewiele robię. A Ty wiesz, o Boże, że wszystko sumiennie. Nie mogą wszyscy być najmądrzejsi. Każdy według swoich sił, więc i ja też, o Boże nasz i Panie. Myślę, że najważniejsza rzecz, rzetelnie, uczciwie. Żeby przynosić pożytek, żeby nikogo nie ukrzywdzić. Ja myślę, że jak się swoich obowiązków pilnować, to jesteś zadowolony, o Boże i Panie. Wiem, że nie tak znów dużo daję, więc i nie żądam wiele. Czasem trochę zazdroszczę, ale niedługo; zaraz myślę: „A czy chcesz się zamienić? A czy wiesz, co się dzieje w czyjej duszy?”. I myślę, że chyba nie ma człowieka, który by chciał się z drugim zamienić. Każdy się już do siebie przyzwyczaił. Czasem się rozgniewam, jeżeli mi się coś nie powiedzie. No i cóż? Przebaczasz, o Boże, wielkim grzesznikom, więc i mnie chyba przebaczysz.
Nieduże są moje grzechy, nieduże ci cnoty. Pomyśli się czasem nie tak, jak trzeba. Ale główne: żeby nie było krzywdy ani szkody. Gdyby człowiek miał więcej przyjemności w życiu, a mniej zmartwień, może byłby lepszy. Choć kto wie? Jeśli taka już jest święta Twoja wola, więc tak pewnie lepiej dla ludzi.
Nie wiem, czy dobrze się modlę, ale chyba wszystko jedno, co człowiek mówi, byle mówił, jak myśli, szczerze, prawdziwie.
Co prawda nie mam ja znów tak wiele do powiedzenia. Bo co? Opowiadać te swoje różne kłopoty33 nie przystoi. Pomyślisz, że się skarżę. Prosić znów, to wygląda, że się dopominam. A cóż Ci może człowiek powiedzieć, czego byś sam nie wiedział, Boże nasz i Panie.
Ot, baję ja sobie, żeby z kimś porozmawiać. Mówi się, że góra z górą się nie zejdzie, a człowiek spotka się z człowiekiem. Ale z jakim człowiekiem? Bo nie z każdym warto mówić, nie z każdym można mówić. Tak się trzeba pilnować, żeby nie powiedzieć czego34 niepotrzebnego, a i to się zdarzy, że ci wykręcą kota ogonem. Bo ludzie to tak potrafią. A z Tobą, o Boże i Panie, można tak po prostemu. Ja nawet myślę...
Ale może już przestać? Co ja Ci tam będę klichcił35 nad głową. Pewnie Ci się znudziło już moje gadanie? A zresztą czasu nie masz pewnie...
Ale to tak przyjemnie, o Panie, wszystko Ci powiedzieć, powierzyć...
Idziem gościńcem dziejów — niesiem pochodnie płonące i swych zakonów zwoje. Kierunek: naprzód; hasło: dlaczego? — Wolą — rozumieć, myślą — tajemnica — Boże, Tajemnico Tajemnic.
Wszyscy — ochotnicy!
Na przedzie raźne pacholęta sztandar niosą. Ich imię — pieśniarze — hoże nasze kapłany. Niekarni, swawolni, rzekłbyś — balast zbędny pochodu. — Wywiadowce nasze ofiarne — oni najgęściej padają — hartu nie masz w junakach — śmieją się, krwawiąc, pieśnią śmierć całują, okrzykiem: „wzwyż”, przysięgą: „do trumny”.
Kochamy tę pędraczarnię narwaną, cichniem, gdy jak spłoszone ptactwo poderwą się i zwieją gdzieś w przody. — „Cośta tam wypatrzyli?”. — „Cholera go wie: słońce! — Każdy co innego plecie, inne dziwy gadzi, inaczej kusi. — „Cichojta — dojdziem — zobaczymy”. — „Prędzej — za nami...”
Ku Tobie, Boże.
Idą rachmistrze. Liczbą skuli światy, oplątali człowieka. Dla nich jedno słońce i jedno źdźbło piasku, jedna miłość i jeden chleb. Przemierzyli nieskończoność przestrzeni i czasu, zważyli ziemi i atomu ciężar. — Astronom, szperacz nieba, nie widzi gwiazdy, oni ją liczbą wywlekli z odmętów: „Masz — czytaj”. I czyta nigdy niewidzianą w cyfr kabale i punktem oznacza na mapie. — Chemik, co węszy konstelacje oddechu przestworzy, światy woni róż i gnicia; fizyk, co słucha ich drgnienia i piorun myśli z chmur piorunem skrzyżował w śmiertelnym zmaganiu o Ciebie, Boże.
Idą w rydle zbrojni gór i mórz saperzy. W dymiących trzewiach wulkanów, w zimnych szkieletach granitów — grzebią się, sekują mięso zastygłego globu, w jego tysiącznych serc komorach szukają źródeł przeżytych żywotów. W zastygłym w bursztynie owadzie, w zdiamenconym węgla pyle, na koralowym wysp kurhanie, w słonej krwi ziemskiego olbrzyma — odgadując przeszłość, wieszczą przyszłe lat miliony, sylabizując, jak z żyć śmierci i z śmierci kwitły życia. Z jaskiń i moczarów, czaszek i piszczeli, z zalanych cmentarzysk badają sanskryt zaginionych bytów.
A za nimi — pluton za plutonem — od stóp do głów w myśli zbrojni stal — różni, a taka ich mnogość, a taki każdy inny — a tacy wszyscy razem bracia.
Ten cichy opat Grzegorz36, z zielonego grochu wytrącił groźne prawo dziedziczności. Ten włóczęga okrzykiem: „Ziemia!” powitał pierwszy nowe lądy37. Ów bytu zwycięzca w: „Myślę więc jestem”38, zaklęciu dumnym a męskim. Ten z kamiennego okopu zdobył39 prastary kodeks Hammurabiego40. Ten, głuchej wioski bakałarz, wydarł zazdrosnej wróżce barwne królestwo owadów41. Ten, ranny w stu wzlotach, odbił ptakom potęgę skrzydeł i opanował powietrze. Ów — pan na morskich dnach. Ten, piwowar42, z płonących zarazą miast wywiódł kobiety i dzieci i zraził wroga — zarazę. Ten zwalił się na motłoch wyrazów różnojęzycznych i skuł w niewolę jedności43. — Ten upokorzył świat roślin zielonych, stanowiąc ich hierarchię44. Ów zdarł koronę królowi stworzenia, zwierząt prawodawca. — Ten słońce poruszył z posad45. Ów bóstwo uwięził w geometrycznej formule46. Ten wyrwał wiedźmie nędzy żądło zatrute. Ten w tryumfie wykrzyknął47: Omnis e cellula cellula!48
Ku Twojej Boże chwale.
A za zbrojnymi szyki ciury i maruderzy, prawniki, inżeniery, doktory, agronomy, polityczne pyskale, gawiedź stosowana, matacze i handlarze — ze skrawków naszych zwycięstw budują dla ludzkiego mrowia fortunę, wygodę i siłę. — Sprzedają za grosze, rakietami bawią pospólstwo i nęcą ku sobie dziewuchy.
Nie dbamy o nich, Rycerze Piękna i Prawdy. Czasem spojrzy przelotnie najsmutniejszy — żeglarz duszy człowieczej — uśmiechnie się pobłażliwie.
A gdy tak idziem zapatrzeni w Ciebie, święta Pratajemnico, naiwna pierś westchnie: „biedne żołnierzyki”. Widzą brązowe twarze i pochylone barki: radzi by ugościć samotnych, do jasnej chaty wprowadzić — niech spoczną.
My biedni? — Nam odpoczynek? — Najradośniejsi w huraganach walki ku nieznanym końcom wolnego lotu — oko w oko z wrogą ciemnością — sam na sam z Bogiem. — Ty nam rodziną, świetlicą, ojczyzną, Ty ochotą i nagrodą, Ty sprzymierzeńcem wtajemniczonych. W oczach rodzą się i mężnieją prawd zorze — i nowe, wciąż nowe prawd tych tajemnice — dla nas i skarbu naszego dziedziców, synów naszego Jutra.
Wybacz, Boże, że się skarżyłam.
Mówiłam: syn mój zabity, Ojczyzna zabrała mi syna, złożył w ofierze swe życie.
Nie rozumiałam. Dzięki Ci, Boże, żeś mnie oświecił.
Mówię: wezwałeś mojego syna do Siebie, Ojczyzna usynowiła moje lube dziecię, dała mu — nie zabrała — dała mu piękną śmierć.
Płaczę łzami radości i dumy na myśl, że stanął przed Tobą żołnierz najbliższy — zaraportował:
— Rozkaz, Panie Boże.
Ojczyzna piękną śmierć mu dała.
Dzięki Ci, żeś mnie oświecił.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Dzięki Ci, Stwórco, iżeś umyślił twór dziwny stworzyć taki, jakim ja jestem. Pokiełbaszony wszelkiej na przekór logice, a przecie taki, jak trzeba; a przecie potrzebny Ci chyba, gdy jestem. — Im mocniej bez sensu, tym Ci wdzięczniejszy — ja — protest — impertynencja, bezczelny samsobiepan śród karnego stada, ja — psikus, Prima Aprilis i drzewo Aśwattha49.
Modlitwa moja, Stwórco, nie ta co ongi, co wszyscy — a ja i dziś — i w tym właśnie — tym jedynym momencie, który się już nie powtórzy. — Zrozum: Twój trefniś-prorok — i Brat! — Ja — alboż wiem, co za taki? Że nie znam siebie, raz bzdurnie dostojny, to dostojnie bzdurny — dumny, pokorny, tkliwy, groźny, gardząc, jak kot się łaszę, skryty, wszystko wypaplę, sprzedaję łzy, gubię laski i scyzoryki, czujny na cień niewoli, co sięga, nie zrywam, a palę kajdany50 — i tylko w najdrobniejszym szepcie widzę Cię, o Stwórco, i za tom Ci wdzięczny bez granic. — Nie wierzysz, że się chcę modlić? — Ejże! — Toć na przekór klechom — Bogiem jesteś — wiem, co to znaczy.
Dzięki Ci, Stwórco, że stworzyłeś świnię, słonia z długim nosem, żeś postrzępił liście i serca, żeś dał czarne mordy Murzynom, a burakom słodycz. Dzięki za słowika i pluskwę, za to, że dziewczyna ma piersi, że rybę dusi powietrze; że są błyskawice i wiśnie, żeś arcycudacko kazał nam się rodzić, żeś tyle człowieka ogłupił, że sądzi, że nie można inaczej; że dałeś Myśl kamieniom, morzu, ludziom.
Myśl, która bliźnim trzy po trzy plecie, a sobie dumne bajki roi. Nie niebo — ona najszkarłatniejsze ma wschody i zachody — ona orlica, hultaj, kłamca. — Jakże ją kocham.
— Puści się na wagary — zgadnij, gdzie się wałęsa, aż wróci niecnota umorusana, do ludzi niepodobna, a taka przebiegle skruszona, a taka radosna, przyrzeka poprawę — głupi jej uwierzy — wie, że przebaczą ladaco.
Wszystko przeczuwam, nic nie wiem. Głupie mi prawdy czytane; te mają walor, które podpatrzę przez dziurkę; a że niedokładnie, więc zawsze się mylę; tym lepiej. Jestem!
Nic nie wiem, wszystko zgaduję. Wiesz, Stwórco, co znaczy: wszystko!
Od stóp do głów nieużytek, a muszę, psiamać, być pierwszy; nadzieję tracę tylko na pięć minut, wszystko, co mądre, zaczynam od jutra; uwalę się pępkiem do góry na piachu, wygrzewam; płaczę nad gruszą, że samotna w polu, i starca w ramię całuję. Poważnie pluję i łapię, w powietrzu wywracam koziołki i zawsze miał będę lat szesnaście, grał będę w kukso, gwizdał na palcach i przegram wszystkie od portek guziki. — Od stóp do głów nieużytek, o jakżeby biedna ludzkość była beze mnie. Uczę ją kochać grzech i pożary i pełną, pełną, pełną piersią oddychać.
Nad moim jednym pytaniem stu tępych profesorów ślęczy żywot cały. W różowe uszka słodkie ślę: dobranoc tysiącom dziewcząt, chłopakom. Smaruję maścią wszystkie psy parszywe. Tarmoszącą się przeszłość za kark wywlekam i jawię. I z pistoletu w przyszłość strzelam jak w asa. I słońce piję, oczu nie mrużąc. I tak mi się coś zdaje,
Uwagi (0)