Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖
Jest druga połowa XII wieku, czasy rozbioru Polski — cztery dzielnice rządzone są przez synów Bolesława Krzywoustego. Najstarszy z nich, Władysław, jest księciem zwierzchnim, seniorem. Żona namawia go do wystąpienia przeciwko braciom i zyskania władzy nad całym krajem. Przeciw niemu występuje możnowładztwo z Piotrem Włastem na czele, który chce utrzymać postanowienia ustawy sukcesyjnej Krzywoustego, za co przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę.
Powieść historyczna napisana przez Kraszewskiego w 1878 roku, która weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Nachmurzył czoło Palatyn.
— Ukaże się najmniejszy znak jeszcze, — mówił daléj żywiéj coraz, — a poznam że się chce porwać na braci, do Krakowa pojadę prawdę mu rzucę w oczy.
— Petrku mój miły — westchnął Biskup głos zniżając i ton przybierając łagodny wielce — w paszczę smoka i niewiasty dobrowolnie się rzucać bezbronnemu nierozumem by było. Jeżeli Agnieszka tak złą jest, jeżeli już księcia, dwór i wszystkich tam zdołała sobie pozyskać — wszak ci was łatwo zgubić mogą.
Na całe gardło rozśmiał się Petrek i stanął hardo patrząc Biskupowi w oczy.
— Mnie zgubić? oni? Na mnie by się mieli porwać? Nie! Władysław nadto jeszcze pamięć rodzica szanuje, a wié że ja nie moją wolę a nieboszczyka rozkaz pełnię. — Nie będą śmieli tknąć mnie, ani on, ani ta niemiecka wiedźma, któréj się nie boję, ani jéj słudzy, któremi gardzę jak plugawstwem.
— Patrz abyś nadto śmiałym i ufnym w sobie nie był — wtrącił biskup.
— Dla strachu ja się nie cofnę — zawołał Petrek — rychléjby mnie groza znęciła ku sobie.
— Radźcie się ludzi!
— Sumienia się naprzód radzę — odparł Palatyn, — ono starczy, a i ludzie mi nie naganią tego co uczynię.
Biskup popatrzał nań, a jako sam srogim nie był, tak i drugich rad hamując, począł zwolna rozjątrzonego uśmierzać.
— Co ci ludzie do uszów przynoszą — rzekł, — plotki być mogą. Ile wiem, poszlaków dotąd znacznych niema. Władysław w swéj dzielnicy siedzi spokojnie, do braterskich spraw się nie mięsza. Czekaj przynajmniéj aż jawnie wystąpi i będzie za co go strofować. —
— Może być po niewczasie — odparł Petrek. — Gdy wojska ściągną, gdy Żupanów po grodach sobie zjednają, a Agnieszka żagiew rzuci i książę za nią pójdzie, późno będzie wołać że — gore.
— Miły mój! — przerwał Biskup, — tyś gorący, strzeż się, byś na pożar nie wołał, gdy go niema.
— Gorący! a tak — potwierdził Petrek. — Byłem nim i będę pókim żyw. Tylko gorącością się coś czyni, chłodem i małodusznością chyba nic. Wy ojcze dobrzy jesteście, miłujecie pokój, jam zły i miłuję wojnę.
Uderzył się w piersi.
— Boże bądź miłościw grzesznéj duszy mojéj.
Napił się z kubka Palatyn i po izbie obejrzał.
— A bratanek wasz! — zagadnął — cóż myśli? Czy nie na dwór pański? Młody jest, rycersko wygląda, woli za piecem gnuśnieć!
Czy go matka chce przyszytym trzymać do spódnicy?
— Nic nie wiem — odpowiedział Biskup zwolna. — Ja go jeszcze tak jak nie znam. Od dziecka go po raz pierwszy widzę, ale cieszę się nim. Młodzian raźny, roztropny, gnuśnieć by mu szkoda. — Nie może służyć inaczéj tylko rycersko albo duchownym, a do tego nie zdaje się powołany.
— Służyć! — żywo podchwycił Petrek — komu? gdzie? My już rycerstwo nasze pogrzebliśmy z Krzywoustym. Żaden z synów nie ma jego ducha. Gdyby go miał Władysław, toć Ruś stoi przed nami, toć Pomorze nie zwojowane, toćby na Sasach i Niemcach swoje ziemie odbijać potrzeba — a księciu nie to w głowie, tylko braciom ojcowiznę wydzierać! Komuż będzie służyć i z kim iść! — wołał ramionami ruszając. — Młodzież się u nas pomarnuje. Za Krzywousta Sulisławy, Wojsławy, Skarbimierze z ziemi rosły, a dziś. — Dobki co się babom wdzięczą i przez baby zwady sieją, aby się im téż co z tego upiekło! Ot na co zeszliśmy, ot na co!
— Ale bratankowi ja nie dam zmarnieć — odparł Biskup. — W rodzie naszym, krom Zuły co się biedaczysko roztył, choć dawniéj dobry wojak był — trutniów nie słychać.
Umilkł Palatyn i po chwili pokłoniwszy się biskupowi, do wyjścia zabierał.
Ks. Janik go uściskał — Petrku najmilszy bracie mój, — odezwał się, — niegorącuj się. — Źle jest kto nic nie czyni, ale téż nie dobrze kto za wiele chce czynić i bez rozmysłu.
— Najgorzéj, ojcze, kto nic nie czyni — dodał Petrek — ja tym być nie chcę, nie mogę.
Pocałował go w rękę. Usłyszawszy odchodzącego, Zuła z Jaksą weszli pożegnać i przeprowadzić Palatyna.
— Słuchajże, miły plemienniku mój — odezwał się Petrek do młodego — abyś mi się ty ztąd nie ruszył nie bywszy u mnie. Któż wié i ja ci się tu na co zdać mogę! Stary jestem, nie zgrzeszysz poszanowawszy... Dobrze wam życzę — ty mnie, ja tobie mogę być pomocnym...
Spojrzał nań — Jaksie może cudna twarzyczka Błogosławy na myśl przyszła i uradował się wielce, pokłonił wdzięcznie.
— Juścibym wam czołem nie biwszy nie poszedł ztąd — odparł z uszanowaniem. — Znam co komu należy — tego mi i przypominać nie trzeba, miłościwy panie...
I oba z Zułą powiedli go do drzwi, a Jaksa aż do konia. —
Przybył nareszcie i szatny z Komorowa, a Jaksa mógł się przyodziać tak aby na dworze pana Petrka stanął bez zasromania. — Brał wówczas na się każdy do ludzi to co miał najlepszego, aby okazać swą możność. Jaksowie zdawna majętni byli, a skarbiec ich stary obfitował we wszystko, co w te czasy najwyżéj ceniono.
Zbytkiem naówczas była nawet koszula, bo ją nie wszyscy nosili; cienka, lniana szata spodnia, któréj nić kobiece ręce przędły a niewieście oko na blechu jéj strzegło. Szyto téż wzorzysto owe lniane gzło około rękawów i kołnierzy i na codzień go nie kładziono.
Szła po niém suknia krótka do kolan, z rękawy spuścistemi, rozprutemi, długiemi do ziemi, z pod których albo gzło wyglądało, lub drugi rękaw obcisły, klapą na przodzie część ręki do palców okrywający. Suknia ta z przywożonéj z nad Renu tkaniny wełnianéj szyta i bramowana złotem lub purpurą, przepasana bywała pasem ze skóry lub kruszcu sztucznie uplecionego. U pasa wisiał nożyk mały, gdy większy miecz za panem zwykle strojne nosiło pacholę. Na szyję szedł łańcuch złoty, im cięższy tém bardziéj pański, często z klejnotem wyrażającym fantastyczne zwierzę jakie, albo pieniądzem złotym. Na nogi już spiczasto zakończone buty kładziono, których długie nosy blaszkami złoconemi były przyozdobione... Na wierzch zarzuciwszy płaszcz, a na długie, na ramiona spuszczone włosy włożywszy czapeczkę z pióropuszem, mogło młode panię, zręcznéj postawy, cale okazale wystąpić. —
Takim właśnie strojnym chłopakiem, do niepoznania zmienionym, ukazał się stryjowi Jaksa, gdy go szatny przyodział.
Biskup uradował mu się wielce, tak mu było do twarzy. — Nie miał się go powstydzić prowadząc z sobą.
Przypatrywał mu się, oglądając go ze wszech stron, z pociechą wielką i w głowę pocałował.
Sam téż wybierając się do pana Petrka, suknię biskupa wdział dostatnią, łańcuch z krzyżem na szyję, ogromny pierścień biskupi na palec i czapeczkę na głowę futerkiem okładaną, ale mu w tém wszystkiém tak było jakby tylko co z siebie zbroję i kaftan rycerski zrzucił — krwi téj wojaczéj suknia duchowna nie mogła do spokoju ukołysać, a gdy potém na koń siadł, wyglądał więcéj na wodza prowadzącego do boju niż na pasterza niosącego błogosławieństwa pokoju.
Dosyć liczny dwór strojny za Biskupem i Jaksą podążał, i Markowi bowiem matka ludzi jego przysłała, aby samopas nie szedł, bo samemu wstyd było się ukazać na dworze.
Gdy do dworca pod Sobótką przybyli, Jaksa który wiele słyszał o bogactwach i mocy Petrka, zdziwił się trochę mieszkanie jego zobaczywszy. Z powierzchowności domostwo cale wspaniałém nie było. Na dosyć obszernéj parkanami dokoła obwiedzionéj przestrzeni porozrzucane stały szopy, składy, schronienia dla czeladzi i służby, skarbce, stajnie, bo się Petrek w koniach kochał, psiarnie, bo gromady psów trzymał, sokolarnie, bo i ptastwa miał siła. Dla siebie i rodziny dworu jeszcze takiego był nie wzniósł jak na wielkiego pana przystało. Gdy się temu dziwiono i pytano o przyczynę, powiadał że naprzód Bogu domy stawić musi, a potém dopiero pomyśli o sobie. Powiadano iż ślub był uczynił taki, że w każdéj majętności swéj kościół z kamienia zbuduje; a że ich miał po wszystkich ziemiach bardzo wiele, nie dziw że ich siedemdziesiąt i siedem potém liczono, choć ich pewnie tyle nie było.
Dwór pana Petrkowy cały prawie był drewniany, okrom małéj części, w któréj się skarby droższe zachowywały. Widać było że go budowano i dobudowywano. Więc jedna część wyżéj się podnosiła nad drugą, na jednéj dach był spiczasty, u drugiéj płaski, kryty dranicami, słomą i cegłami. Ganków i przejść pod słupami wszędzie siła widać było dokoła, to z surowego drzewa, to na czerwono i pstro pomalowanych, wedle prastarego obyczaju słowiańskiego. Wszędzie po pod ścianami ciągnęły się niższe i wyższe podsienia, gdzieniegdzie tak szerokie, iż czasu lata pod niemi wygodnie stoły można było umieścić. Nigdzie na zewnątrz nie wydawała się owa sławiona, wielka zamożność p. Petrka, chyba tém że po podwórcach konie pod nakryciami bogatemi wodzono i wozy stały obciągane suknem szkarłatném, kute mosiądzem jasnym i ludzi się snuły kupy lepiéj postrojonych od samego pana.
Gdy Biskup z Jaksą ukazali się we wrotach, a odźwierny znak dał ku dworowi, wnet we drzwiach ujrzeli wychodzącą panią Petrkowę i syna jéj, młodziana pięknego wzrostu, do matki i siostry podobnego. Córka Błogosława, któréj oczyma szukał Jaksa, na spotkanie nie wyszła. Oprócz nich i samego Palatyna, tuż za nim ukazał się czarno zarosły mąż, silny, z twarzą dumną i ufność w sobie wyrażającą, trzymający się w boki, strojny, obwieszony złotemi łańcuchy, przy sporym mieczu u boku. Wziąłby go nieznający obu za Palatyna samego, tak Petrek niepoczesnie przy nim wyglądał.
Był to, jak Biskup Jaksie oznajmił Rogier sędzia Wrocławski, druh wielki i najlepszy sługa Petrka, prawa ręka jego, mąż wielkiego męztwa i ducha.
Sam Palatyn, jak naówczas gdy na dwór Biskupi przybywał, odziany był niewykwintnie. Suknię miał na sobie wynoszoną, ladajaką, ani nawet łańcucha na szyi, a na nogach proste skórznie od łowów.
Wiedziano, że stroju i wystawności dla siebie nie lubił, a najmiléj mu było chadzać w wygodnéj codziennéj odzieży, w któréj się mógł swobodnie poruszać, jako chciał. Włos téż miał rozczochrany jak pierwszą razą.
Biskup zobaczywszy wychodzących przeciwko sobie, zdala począł błogosławić, palce złożywszy wedle zwyczaju. Wszyscy skłonili głowy.
W téj chwili wyszedł téż ze drzwi, nieodstępny tu prawie Opat Anzelmus, którego Jaksa widział już odprawującego w kościółku mszę świętą. Ten wspaniałéj postawy, pięknéj i szlachetnéj twarzy spokojnéj mąż, zdala przyzostał i ostatni Biskupa przyklęknięciem powitał. Ks. Janik na ramiona mu ręce położywszy ucałował go jak brata.
Gdy Opat z Biskupem obok siebie stanęli, można było dostrzedz wielką różnicę charakteru obu duchownych; O. Anzelm był poważnym kapłanem, ks. Janik bojującym kościoła zapaśnikiem.
Przodem kroczył do wnętrza domu ks. Janik, do téj części, która dla przyjmowania gości była przeznaczona. Różniła się ona wielce od drugiéj, w któréj sam Petrek zamieszkiwał. O ile pierwsza była wspaniałą, o tyle druga do zbytku prostą i niemal opuszczoną. W sypialni, w izbach przytykających, które sobie Petrek zbudował, nie było nic krom ław i stołów od siekiery wyciosanych. A że psy myśliwskie wstęp tu miały, zdarzała się często i słoma pod stołami i barłóg przez nie wyleżany. Wśród tych ścian drewnianych nie obleczonych niczém, na podłodze z prostych dylów, na dębowych ławach, Petrek sobie lubował, a mawiał, że mu tu najlepiéj i najmiléj było. Dla gości wszakże, w tym domu niepozornym, komnaty były prawie królewskie, bo i pani Petrkowa w zbytku i okazałości wielce się lubowała, pochodzenia swego kniaziowskiego nie mogąc zapomnieć. Znać to było z każdego ruchu niewiasty nie wiele mówiącéj, lecz nakazującéj poszanowanie obejściem się swém i dumnéj.
Izby te gościnne, choć nizkie, przestronne były i wspaniałe, drogi w nich suknem słane, na ścianach zbroje, obrazy, przy drzwiach naczynia do wody złociste, tarcze malowane na ćwiekach, po stołach opony ze złotogłowia i jedwabiu, puhary, cebrzyki, nalewki, kubki złociste i wszelkiego naczynia na półkach mnogość wielka. Na ławach i siądzeniach, jakby trony królewskie poduszkami wysłanych, wszędy leżał szkarłat, a powietrze wonnościami wschodniemi przejęte, zapach miało jaki po kościołach z kadzielnic tylko się dobywa.
Izb takich okazałych kilka ciągnęło się za sobą, że było w nich gdzie i dużo ludzi pomieścić, i, gdy pierwszéj zdumiało się oko, jakby je na to obrachowano, idąc w głąb rosnął coraz podziw, bo coraz większa rosła wspaniałość. Gdy do trzeciéj komnaty wchodzili, w któréj siedzenie wysłane wskazał gospodarz dla Biskupa, Jaksa idący za nim ujrzał w progu dalszych mieszkań stojącą Błogosławę, która w białéj sukience, z rozpuszczonym włosem i zielonym wianuszkiem na nim, przyszła poklęknąć przed ks. Janikiem, prosząc go o błogosławieństwo.
A była, wśród tych izb nieco przyciemnionych, jakby jakąś jasnością otoczona; wszyscy co na nią patrzyli stanęli w niemém osłupieniu nad promienistą jéj pięknością, i po licu matki szczęśliwéj przebiegł uśmiech dumny... Z tych drzwi czarnych wychodząc zdała się zjawiać jakby cudem, a w izbie stało się od niéj jaśniéj i weseléj. Lica się wszystkim uśmiechały.
Ucałowawszy rękę biskupią, piękna dzieweczka wstała, zarumieniona, a nim Jaksa olśniony przypatrzéć się jéj lepiéj zdołał, znikła znowu za ciemną oponą.
Słudzy zatém poczęli nieść dzbany, kubki, biały chléb słodki krajany w koszach srebrnych, napoje i zamorskie łakocie.
Siadła zdala pani Petrkowa, Opat na niższém krześle podle Biskupa, Jaksa skrył się nieco w kąt, a za nim poszedł młody Światosław, bo go miał za swojego gościa, i z twarzy wraz polubił, a czuł się pociągniony ku niemu.
Widział Jaksa gdy się Błogosława przesuwała iż wzrok jéj padł na niego i że poznać go musiała, tak jak pani Petrkowa, bo obie pamiętały go z kościoła, ale żadna z nich tego po sobie znać nie dała.
Gospodarz, nie siadając sam, Biskupowi służył, przez uszanowanie dla dostojeństwa
Uwagi (0)