Darmowe ebooki » Powieść » Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna



1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 32
Idź do strony:
zwróciła na obrazek ostrobramski nad swem posłaniem. Łzy jej tamowały mowę:

— Matko Najświętsza! Przemów mu rodzoną mową do serca! Daj mu opanowanie, by nie odchodził już od nas! Tyś cudowna!

Stary wojak wstał i, stukając kulą, przeszedł się parę razy po izdebce.

— Nie puścić go i basta! — zawyrokował po żołniersku.

Potem zatrzymał się przed panną Anetą i rzekł:

— A co? Krzyczała panna Aneta: „Nie słuchaj, nie słuchaj!” A racya była moja! Za dezercyę kulą w łeb! Ale kto tam pannę Anetę przekona? Gotowa i tego ugościć.

— Jakże go nie pożałować, biedniątka? On jak chory teraz!... — usprawiedliwiała się.

— At! — trzepnął stary rękoma. — Pannie Anecie było się urodzić kapelanem u kryminalistów! Ma się rozumieć, rozgrzeszałaby ich hurtem! No i cóż ty z nim zrobisz, Marku? — zagadnął.

— Zobaczymy! — odparł po swojemu Żmujdzin.

— Wyswatać mu pannę i jak najprędzej ożenić — doradził Ragis. — Ach, niema czarnej Julki, w sam raz dla niego połowica!

— Zatrzymaj go, Marku — szepnęła panna Aneta — może zapomni! Nie frasuj się nad miarę, daje Bóg troskę, da i pociechę!

Dłoń jej, stwardniała od pracy, spoczęła łagodnie na jego schylonej głowie, a on tę rękę wziął i w milczeniu do ust przycisnął.

— Gdzie ta pociecha dla mnie! — wyrzekł po chwili. — Orwidów niema!

— Przyjadą! — wymówiła z mocą — niezadługo będą!

Podniósł głowę, smuga ożywienia i zajęcia zabłysła mu w oczach.

— Kto ciotce mówił? — zagadnął.

— We śnie ich widziałam! Nieopodal byli, a szli szparko. Zobaczysz, nie upłynie rok, a wyzwolą cię!

— Tere-fere! Sen mara! — zaśmiał się Ragis. — Ot, lepiej chodź do obory, pokażę ci z latarnią, jakie u nas cielęta dał Bóg na kolendę. Klacz także zrobiła niespodziankę. Źrebak jest jak malowany. Chodź!

Rozproszyło to nieco smutne myśli. Stary istotnie czary znał chyba. W każdym kącie widać było ład i dostatek, z chaty panna Aneta zrobiła czyste, schludne mieszkanko. Zapas był w śpiżarni i stodółce, bydło utrzymane na pokaz, a szkapy Grenisa parskały wesoło nad pełnym żłobem.

Przepowiednia ciotki i widok przeistoczonej zagrody napełniły otuchą Marka. Przez ten rok wypłacił macosze i Witoldowi sporą sumę, dokupił ziemi, nie żałował pieniędzy, na to wydanych, grosz dla niego nie był celem, był tylko środkiem wszechpotężnym. Nazywano go chytrym i skąpym, a on był tylko skrytym i wytrwałym. Od dziecka miał jedną myśl i pragnienie: utrzymać ziemię, jeden strach: dać ją sobie wydrzeć! Z drogi, raz obranej, nie schodził na cal, nie ustawał na minutę.

Kazimierz tymczasem rozgościł się w Poświciu! Dużo spał i pił, a w przerwach czytał gazety, opowiadał swe tryumfy, lub pytał brata:

— Duszo moja, cóż będzie z mojem „dziełem”?

Tak nazywał interes ojcowskiej spuścizny.

— Czekajmy matki z Rygi... — odpowiadał Marek.

Po Trzech królach zaledwie rozeszła się wieść, że pani Czertwan wróciła: przyjechał też i Witold chory, zrezygnowawszy na ten rok z nauki.

Kazimierz zażądał koni i pojechał, odziany w wojłokowe buty, ogromną, jak bocianie gniazdo, czapkę i tołub watowany i marszczony w pasie, który ciwun poświcki nazywał spódniczką. Ze wszystkich okien oglądano ten wyjazd, robiąc różne uwagi i śmiejąc się z cicha.

Stary ekonom, Sawgard, pluł i wąsy targał.

— Nasz starszy — tak nazywano Marka — to i dyabłaby się nie zląkł, kiedy na tę poczwarę mógł patrzeć i nawet się nie skrzywił — zadecydował, gdy sanie zniknęły za bramą.

W oficynie poświckiej zapanowała dawna cisza. Administrator objeżdżał folwarki, rachował, rozprawiał się z kupcami, zbierał pieniądze i milczał.

Bystre jednak oko spostrzegłoby, że go trapił jakiś niepokój. Wyglądał często na drogę, słuchał uważnie każdego szmeru, czekał powrotu brata.

Po tygodniu pojechał za rzekę. Dubissę ściął już lód mocny, młyny zamilkły, prom ściągnięto na brzeg. Lekkie sanki przemknęły, jak duch, po wartkim niedawno prądzie, droga zimowa szła pod samemi Skomontami. Marek popędzał konia; niemiłym mu był widok dawnego dziedzictwa.

Wtem z dworskiej ulicy brzęczący zaprząg Witolda wypadł nań z impetem.

W saniach szeroko zajęła miejsce watowana spódnica Kazimierza.

— Postój! postój! — zaczął krzyczeć. — A gdzie to, duszeczka?

— Do Saudwilów! — odparł Marek, stając.

— Tak ja z tobą... Ot dobrze wyszło, że ciebie spotkałem.

Przeniósł śpiesznie swą osobę na jednokonkę, forsownie ratując wojłoki ze śniegu. Ruszyli w stronę zaścianka.

Marek, wedle swego zwyczaju, o nic nie pytał, choć może raz pierwszy w życiu był czegoś ciekawy.

— A ja do ciebie jechałem — zaczął Kazimierz — czas wracać. Zasiedziałem się nad miarę. Gościli i poili, ale nie stoi siedzieć bez potrzeby. Mamińka dała pud wędliny i jabłecznego sera. Biedna ona. Ciężko jej...

— Toż jest Witold... — wtrącił Marek.

— Co, on? Niedorośl! Piwo szumi jeszcze! A jej cały kłopot — wyrzekł dobrodusznie Kazimierz i westchnął.

— Jak ja się obejrzał, tak i nic nie mówił o tym spadku. Poco dogryzać biedną kobietę? A ona, duszeczka, sama zaczęła ze łzami: „Ojciec dał Ejniki, to je weź sobie, mileńki. A pieniędzy to niema. Chorowałam, wzięła apteka.” Święta kobieta! Dobyła z kufra precyozy swoje i oddawała mnie na zastaw swoje ostatki. Aż mnie coś zaczęło klukać w sercu. Ledwie ubłagałem, żeby to przyjęła odemnie na podarunek. Bo i cóż, miły brat? Albo to mi życie te 5.000 rubli, albo matczyne szafiry i perły? Żonki nie mam, a cygance dać nie pięknie. Ot, wędliny to przyjąłem, bo to zakąska rzadka. Będzie czem druhów potraktować, jak wrócę.

— A Ejniki? — zagadnął Marek po chwili milczenia.

— Ejniki oddali. Oglądałem ich z Witoldem, ale trochę mieliśmy w czubie, to i niewiele widzieli. Koniak ma nasz młody, że prosto duszka!

Oblizał się z apetytem i zagadnął:

— A będzie tam u ciebie czem zakąsić?

Marek skinął głową i znowu badał:

— Cóż będzie z folwarkiem?

— Radzą oddać w dzierżawę! Nawet Żyda sprowadzili. Dawał sześćset rubli, ale ja się uparł na siedmset.

— Ja ci za niego dam siedmset — zamruczał olbrzym.

— Dasz! To i dzieło skończone. Ty gospodarz sławny! Zagospodarujesz, to będzie co sprzedać potem.

— Chcesz sprzedać? Nie zostaniesz na ziemi? — zamruczał Marek.

— Cha, cha! Jaki ty śmieszny! Na ziemi zostanę, bo do nieba wysoko!

— Jest jedna ziemia swoja, a tamta reszta, to wygnanie! Ja się pytam, czy znowu uciekniesz?

— Muszę, miły brat. Mnie dzieło ziemię tutaj kopać, kiedy tam czekają miliony, byle brać! Ot ja tobie powiem sekret: My we trzech założyli towarzystwo handlu z Kirgizami! Prowadzim w stepy perkale, a bierzem bydło i szerść wierbluda30! Zarabiamy sto na sto. Na co mnie Ejniki? Co?

— Jak chcesz sprzedać, to daj mi pierwszeństwo — rzekł powoli Marek. — Teraz nie mogę, ale za parę lat zapłacę.

— Z zadowoleniem, duszyczka! Hu, krzepki mróz! Sława Bogu, że dojeżdżamy. Ciotuszka nakazywała, żebym do niej zajechał.

Sanki wbiegły w ulicę zaścianka i stanęły.

Przed nimi cała przestrzeń zatłoczona była końmi i ludem, kilkanaście instrumentów tworzyło hałas piekielny, kilkadziesiąt głosów śpiewało chórem.

— Co to? odpust? — zagadnął Kazimierz.

Marek nic nie odparł. Zjechał w bok, zatrzymał konia i patrzał.

Naprzód na saniach jechała kapela, gwarno i barwno, za tem drugi zaprząg, pełen strojnych dziewcząt i kobiet, potem kilkoro młodzieży konno, za nimi wreszcie parokonne sanie, wysłane wzorzystym kilimkiem, a na nich ładna, jasnowłosa dziewczyna i chłopak czarniawy, uśmiechnięci radośnie.

Dalej znowu sanie i konie, a wreszcie dziatwa pieszo, krzycząc i machając czapkami.

Korowód otarł się o Czertwanów, a Margas, rozgniewany wrzaskiem, zawył żałośnie.

Przeleciało to wszystko cwałem i znikło, nim się Marek zdobył na odpowiedź bratu:

— Wesele!

— Toż poznałem i sam... Nawet niczego sobie panna młoda! Znasz ich?

— Znam.

— To ty na swadźbę jechał?

— Nie.

— A czemuż nie?

Nie było odpowiedzi. Marek konia zaciął, jak wiatr minęli zaścianek, wjechali do zagrody. Tam nie myślano o weselu.

Grenis w ogromnym kożuchu poił z wiadra sędziwą Białkę, gadając coś do swawolnego źrebaka; Ragis z Żydem szli od „swironka”, kłócąc się o cenę jakiegoś ziarna na sprzedaż, a panna Aneta z dziewką stały u drzwi chlewa, naradzając się nad sposobem zaostrzenia apetytu apoplektycznych czworonogów, które już się o własnych siłach nie mogły podnieść.

— Pochwalony! — pozdrowił Marek.

— Na wieki! — odpowiedziano radośnie.

— Gościa przywiozłem!... — oznajmił, zsiadając.

Grenis otarł nos o rękaw i odprowadził konia, panna Aneta roztworzyła ramiona, a Ragis, widocznie nie rad z proponowanej ceny, pokazał Żydowi figę i wrota wymownym ruchem.

Nareszcie mógł Marek milczeć. Starzy opadli Kazimierza, jako niewinną ofiarę.

Olbrzym ostatni wszedł do izdebki, na kufrze panny Anety usiadł i, zwiesiwszy głowę, rozmyślał. Do rozmowy się nie mieszał.

Jak przez sen, brzmiały mu wyrazy: łagodny głos ciotki, łamana mowa brata, okrzyki Ragisa.

Nagle kaleka skoczył jak oparzony:

— Co? Wracasz? — zawołał gromkim głosem stając przed Kazimierzem.

— A cóż? — zagadnął tenże, wytrzeszczając oczy zdumione, że go o to nawet pytać mogą.

Zapanowało głuche milczenie.

— To po coś tu jechał? — ozwał się wreszcie stary ponuro.

— Jakże po co? Pisał Marek, że ojciec umarł.

— No, to co? Już blisko rok, jak go pochowaliśmy...

— Aha! Czas leci, jak depesza po drucie! — westchnął Kazimierz.

— A na grobie jego byłeś? — wtrąciła delikatnie panna Aneta.

— Nie było kiedy, miła ciotuszka! Będę, jak drugi raz przyjadę.

Ragis zwrócił się na pięcie i zmierzył oczami swego chrześniaka.

— Marek! — zawołał ostro.

Zagadnięty podniósł głowę i wzrok ponury.

— Co ojciec chce? — spytał obojętnie.

— Toś ty nie był przy śmierci rodzica? Nie słyszałeś, co mówił?

Młody oprzytomniał, spojrzał po obecnych, domyślił się, o co chodzi, i rzekł:

— Co do mnie mówił, słyszałem i spełniłem.

— A co o nim mówił, to nie pamiętasz? Ho, ho! ma się rozumieć, nie tobie dali depozyt i polecenie, ale tamtym, ale ty powinieneś dochować!

— Wszystko ja! — zamruczał niechętnie.

— A tak! — potwierdził Ragis gorąco. — Tobie trzeba było powiedzieć mu: Ojciec ci ziemię uchował i błogosławieństwo swoje zostawił, jeśliś mowy i wiary nie zapomniał. Bo mowa wielka moc, a wiara wielkie dobro! Czy tak, Kaziu? Rozumiesz ty mnie?

Kazimierz popatrzał na mówiącego przez swe szkła trochę błędnie. Z mrozu, pod wpływem nalewki ciotki, robiło mu się rzewnie na duszy, na płacz mu się zbierało.

— Tak, tak! — zaczął, wzdychając — wy pięknie mówicie! Ja znam! Ojciec święty był człowiek, że o mnie podłym pamiętał! Ja ciągle wybierał się wrócić i do kolan mu paść, ale czort przeszkadzał! Ale ja tam nie kradł i nie próżnował. Tyle wszystkiego, że hulał trochę. Ja nie zapomniał o was.

— To zostań, dzieciątko, z nami! — szepnęła panna Aneta, podchodząc do stołu i dopełniając mu kieliszek, po który on chciwie sięgnął.

— Nie mogę, ciotuszka, gołąbko, nie mogę, przysięgam! — zaczął, wychyliwszy specyał. — My sierść z wierbluda będziemy kupować, łój topić, ruble zbierać. Jak wrócę, to będę bogaty, jak Rotszyld, i wam dam, ile zechcecie, w podarku!

— To znaczy, ojcowskie błogosławieństwo nie dla ciebie! — rzeki Ragis, siadając ciężko na zydel.

Zrozumiał, że z tym człowiekiem nie było punktu wyjścia. Znowu ciotka dolała nalewki, aż Marek mrugnął na nią znacząco.

Kazimierz pił, krzywił się, spluwał i coraz gorzej plątał językiem.

— W Petersburgu takiej nie piłem; złotko, delicye! Czemu ojca krzyż nie dla mnie? Ja czestny człowiek. Ja jemu złoty pomnik postawię, sto mszy kupię! Ja nie zapomniał o swoich! Ale coś mnie durno!

Zaczęła go czkawka dławić, zbladł bardzo, jakby miał zemdleć.

Zerwali się wszyscy.

— Ot masz! Jeszcze się rozchoruje! — zawołał Ragis.

— To nic, to nic! — szepnęła tajemniczo panna Aneta. Zanieście go do izdebki jegomości i połóżcie. To tak trzeba...

— Co trzeba? — badał stary, ale panna Aneta położyła palec na ustach i obejrzawszy się wokoło, dodała cichutko:

— Ostatni on raz kieliszek miał w ustach. Dałam mu lekarstwa!

— Aha? — rozpogodziła się twarz Ragisa — to się wie! Tak, to zgoda!

Kazimierz jęczał okropnie, pot mu okrywał skronie. Marek wziął go jak dziecko na rękę i wyniósł z pokoiku. Kaleka poszedł za nim.

Wrócili po pewnym czasie, trzęsąc głowami.

— Czy bo nie za wiele na jedną osobę tego biebrzeńca? — zagadnął Rymko.

— Ej nie! W samą miarę! — rzekła stanowczo.

— No, no, uchowaj Boże chrześcijanina od takiej miary i podobnego trunku. Panna Aneta ugościła go należycie!

— Długo mnie sumienie gryzło: dać, czy nie dać! Ale się dziś brat przyśnił i nie bronił! Sroga to choroba!

— Żeby mu jeszcze zadać dekoktu na tę sierść z wierbluda? — zauważył Ragis — to także sroga choroba!

— Da Bóg radę na wszystko! — szepnęła starowina, sprzątając napitek leczniczy do kuferka.

Marek w tej chwili wyjrzał okienkiem. W dali orszak weselny wracał; jeszcze gwarniejszy i śpiewniejszy. Było już po ślubie.

Stary Wojnat przyjmował chlebem i solą, życzono długich lat i pomyślności, kapela grała do tańca...

Na Markowem podwórzu Margas zziębły zawył drugi raz, zawtórowała mu psiarnia Rymki i dusza Marka. Od wyrostka myślał o tym dniu i doczekał się go wreszcie. Sztuka była ta sama i scena znajoma, tylko personel się zmienił — dla niego brakło tam miejsca!

V.

Wysoko na niebo wzbiły się skowronki i wołały na alarm do roboty.

Z dworów i wsi, jak mrowisk, wyległa szara rzesza pracowników, rozeszła się po polach, zahuczała gwarem, zatętniała ziemia ruchem.

Pergrubia, żmujdzka bogini wiosny, szła rozłogami, i rzeką, i lasami, uczyła ptaki śpiewu, kwiaty rozkwitu, odziewała szare niebo w błękit, pola w zieleń, aż wreszcie spoczęła na wzburzonych falach Dubissy i pędziła do odwrotu resztki kry zimowej.

Pastuszkowie, wypędzający trzodę nad rzekę, widzieli czasem czarodziejkę. Z zarośli wstawała, biała, do mgły podobna i słała się po parowach, zostawiając, niby ślad cudny, rosy brylanty; potem ją słonko brało z sobą i niosło w dal, z oczu chłopięcych, do czarnej dąbrowy, która najdłużej obudzić się nie dała...

Przeleciały bociany długim sznurem, zmęczone daleką drogą, obsiadały strzechy stodół, poznawały stare siedliska.

Raz wieczorem para długo krążyła

1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Dewajtis - Maria Rodziewiczówna (czytanie dla przedszkolaków TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz