Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont (bezpłatna biblioteka internetowa .TXT) 📖
Powieść Władysława Reymonta wydana w 1899 roku. Akcja Ziemi Obiecanej rozgrywa się w Łodzi, w latach 80. XIX wieku i opowiada o trzech przedsiębiorcach — Karolu Borowieckiem, Maksie Baumie i Morycu Welcie, którzy wspólnie prowadzą fabrykę.
Reymont w swojej powieści nie tylko opisuje kolejne losy trzech fabrykantów, lecz także zwraca uwagę na ważne kwestie społeczne — przede wszystkim na dostosowanie (a raczej niemożliwość dostosowania) do miejskiego życia chłopów, którzy przybyli do Łodzi w celach zarobkowych. Autor podejmuje temat problemów, jakie może nieść ze sobą wyzysk kapitalistyczny. Prawdziwym bohaterem powieści okazuje się szeroko rozumiane miasto — zarówno pod względem społecznym, jak i topograficznym.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont (bezpłatna biblioteka internetowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Borowiecki widząc, że z pijanym się nie dogada, przyniósł karafkę z wodą, przytrzymał go jedną ręką i wszystką wodę wylał mu na głowę.
Mateusz się kręcił i wyrywał, ale otrzeźwiał nieco i obcierając rękami twarz posinioną, zalaną krwią, patrzył ogłupiałymi oczyma.
— Był pan Moryc? — pytał cierpliwie dalej.
— Był.
— Gdzie pojechał?
— Odwiózł niby tę małą, czarną i miał być w Grandzie.
To znaczyło w Grand Hotelu.
— Kto tutaj był?
— Różne państwo było, był pan Bein, pan Hertz i inne jeszcze Żydy. Ja z Agatą od pana inżyniera gotowaliśmy kolację.
— I upiłeś się jak świnia ostatnia; któż cię tak pobił?
— Nikt mnie nie bił.
Pomacał się bezwiednie po twarzy i głowie i syknął z bólu.
— A skądże masz te dziury we łbie, co?
— A to, abo... był i pan Moryc, i ta czarna małpa, i ten garbaty, i te Żydy.
— Gadaj natychmiast, gdzieś się upił i kto cię pobił? — krzyknął z wściekłością.
— Ja nie pijany, ani mnie kto pobił. Poszedłem po piwo dla panów, a w szynku były kolegi od Francuzów i postawiły bier. — Dobra nasza! Postawiłem i ja. Jak ony postawiły raz, to i ja raz. Potem przyszły ludzie z blichu naszego, dobre Polaki, z moich stron, postawiły i one bier — dobra nasza; postawiłem i ja. Ony dobre Polaki, to i ja dobry Polak, ony stawiały dobra nasza, to i ja stawiał. Alem nie pijany prze... pana dyrektora, jak Pana Boga kocham takim trzeźwy, co jak pan dyrektor chce — to chuchnę, niech pan dyrektor sprawdzi.
Nachylił się i z zamkniętymi oczami, przylegając mocno grzbietem do pieca, chuchał na pokój.
Borowiecki przebierał się w swoim pokoju i nie słuchał, ale Mateusz gadał wciąż.
— Potem przyszły webery od starego pana Bauma i foluszniki. Piły z nami — myśma stawiali, a że zaś Niemcy podły naród, to stawiać nie chciały. To ja jednego ino tak ździebko palcem tknąłem, to un na ziemię, a drugi me kuflem w łeb. To ja i tego tak ździebko palcem tknąłem, to on tyż na ziemię, a Niemcy me zaś za orzydle. Ja się nie biłem, bo wiem, że pan dyrektor tego nie lubi. A że ja słucham swojego pana, to ja się nie biłem, ale kiej mie jeden ucapił za włosy, a inne za orzydle, a jeszcze któryś lunął me bez pysk, to myślę, szkoda mi tego tużurka, co go mam od pana dyrektora i mówię po dobremu: puść me, a un me nożem pod żebro. To ja go łbem o ścianę, to un został. Kolegi pomogły i było fertig, na glanc. Ja się nie biłem, tknąłem ino ździebełko palcem, toby i kurczę ustało, a taka świnia już leży. Miętki w nogach naród, panie dyrektorze, bardzo miętki te Niemcy. Ja ino tak ździebko palcem tknąłem, to już forbeit, na ziemi!
Mruczał coraz senniej i z wyciągniętą ręką przed siebie, wskazującym palcem pokazywał, jak on ździebko tylko tykał.
— Idź spać — zawołał Borowiecki, pogasił światła, zaprowadził go do kuchni i pojechał szukać Moryca.
W Victorii było zamknięte, w Grand Hotelu także.
— Pan Kurowski już śpi? — zapytał numerowego.
— Wcale nie był dzisiaj, był przygotowany salon i nie przyjechał.
— Pan Welt był u was wieczorem?
— Był z paniami i z panem Cohnem, pojechali do Arkadii.
Pojechał do Arkadii na Konstantynowską i tam już nie było nikogo.
Objechał kilka jeszcze knajp, gdzie zwykłe młodzież łódzka się bawiła, ale nigdzie go nie znalazł.
— Gdzie ta małpa się schowała — myślał zirytowany i raptownie krzyknął dorożkarzowi: — Jedź na miód, wiesz, gdzie? Jeśli tam nie będzie, to go już nigdzie nie znajdę.
— Zaraz tam będziemy, panie!
I podciął konia ze wszystkich sił, bo wlókł się strasznie powoli, utykając po dziurach i dołach; dorożka skakała i kołysała się po bruku pełnym najstraszliwszych wybojów, niby łódka po falach morskich.
Borowiecki klął i zacinał zęby i żeby zapanować nad rozdenerwowaniem, które tak nim trzęsło, że nie mógł zapalić papierosa, bo mu się łamał w rękach, zaczął usilnie myśleć nad tą sprawą bawełnianą.
— Bauer sprzedał dobrze ten telegram Zukerowi. Go za dziwna kobieta — przerzucił się do wspomnień Lucy i utonął w nich.
Znał ją od lat dwóch, ale nie zwrócił szczególniejszej uwagi, ponieważ był zajęty Likertową, a potem68 opowiadali o niej, że jest niepomiernie głupia, tak prawie jak piękną była.
— Co za temperament — szeptał, wstrząsając się na przypomnienie.
Od dosyć dawna wiedział, że zwrócił jej uwagę, dawała mu poznać spojrzeniami, zapraszaniem usilnym do siebie, z którego jakoś nigdy nie korzystał. Bywała tam wszędzie, gdzie wiedziała, że i jego spotka.
Plotka łódzka, którą tam z całą pasją i z wielką maestrią uprawiają przeważnie mężczyźni, którą są przepełnione kantory i fabryki, zaczynała już coś kombinować i przebąkiwać, ale szybko ustała, ponieważ Borowiecki trzymał się z daleka, pochłonięty w ostatnich miesiącach planami założenia fabryki.
Znał osobiście Zukera, starego chałaciarza, przedzierzgniętego w ostatnich dziesięciu latach w milionera-fabrykanta, który zaczynał swoją karierę w Łodzi od skupowania zużytych, do niczego fabrykom już nie służących szmat bawełnianych, strzępów papieru, pyłu bawełnianego, jakiego zawsze bywało dosyć po tkalniach i postrzygalniach.
Nie cierpiał go za tandetne wyroby, naśladujące powierzchownie w deseniach i kolorach wyroby firmy Bucholca, a w istocie materiały w najgorszym gatunku, sprzedawane tanio, które uniemożliwiały wszelką konkurencję.
Wiedział, że Zukerowa nie ma kochanka, bo raz, że była Żydówką, a po drugie, w mieście, gdzie wszyscy, poczynając od milionerów, a skończywszy na ostatnim gwoździu, w tej olbrzymiej maszynie wytwórczej, muszą robić, muszą się cali oddawać tej pracy, jest niezmiernie mało zawodowych donżuanów, niesłychanie mało sposobności do zdobywania i obałamucania kobiet.
A zresztą, gdyby tak było, już by o tym ktoś wiedział i mówił z pewnością.
— Czy ona ma i duszę jaką? — myślał teraz rozpatrując jej dziką, niepohamowaną namiętność. Ale po co ja tam wlazłem, jeszcze teraz! Do diabła z miłością, mieć teraz taką kulę u nogi, kiedy się zakłada fabrykę na kredyt. A jednak...
I zastanowił się, szukał w sobie miłości do niej, wmawiał w siebie zupełnie szczerze, że ją kocha, że to miłość go porwała, a nie zwykła, zmysłowa burza zdrowego i niewyczerpanego organizmu.
— Bądź co bądź, gra warta świeczki — pomyślał.
Dorożkarz zakręcił i stanął zaraz przy rogu Spacerowej, przed synagogą.
Restauracja, do której przyjechał Borowiecki, poszukując Moryca, znajdowała się zaraz za synagogą, w głębi podwórza, obstawionego niby kamiennymi pudłami, czteropiętrowymi oficynami z trzech stron, bo czwartą zakończał mały ogródek, odgrodzony zielonymi sztachetkami i przyparty do tyłów olbrzymich, nagich czerwonych murów jakiejś fabryki.
Mała oficynka parterowa stała w głębi, pod samym murem i buchała oświetlonymi oknami i wrzaskliwą, podobną do ryczenia osłów wrzawą.
— Oho, jest cała banda — pomyślał, wchodząc do długiej, niskiej sali, tak zaciemnionej dymami cygar, że w pierwszej chwili, w tym sinawym obłoku, popstrzonym złotymi kulami gazowych świateł, nie odróżnił nikogo.
Kilkadziesiąt osób tłoczyło się dookoła długiego stołu, krzyczało, gadało głośno, śmiało się i śpiewało, co połączone z brzękiem talerzy i przenikliwym szczękiem tłuczonego szkła, tworzyło taką splątaną, zgiełkliwą wrzawę, że ściany się trzęsły i nic usłyszeć nie było można.
Naraz przycichło nieco i jakiś ochrypnięty, pijany głos zaintonował z końca stołu:
„Agato!” ryczał tłum wszystkimi możliwymi i niemożliwymi głosami, które tak pokryły głos Bum-Buma. który był tej piosnki przedziwnie głupiej kompozytorem i solistą, że na próżno krzyczał dalsze zwrotki, nikt go nie słuchał, bo wszyscy wyli:
— Agato! Agato!
Bum-Bum la la la! Agato! Tra la la la! Agato! Cip, cip, cip Agato!
Tak ten śpiew podniecał, że zaczęli do taktu bić laskami w stół, kufle leciały na ściany lub rozpryskiwały się o piec, niektórym i to nie wystarczało, bo krzesłami bili o ziemię i jak zapamiętali, oślepli, z zamkniętymi oczami śpiewali:
— Agato! Agato!
— Panowie, na miłość boską, bo mi sprowadzicie tymi krzykami policję — zaczął błagać wystraszony gospodarz.
— Pan potrzebujesz być cicho, my płacim! Panienko, proszę jedno piwo!
— Hej Bum-Bum, zaśpiewaj no pan — krzyczano do Buma, który poprawiał binokle obu rękami i stał w drugim pokoju, przed bufetem.
— Kwicz Bum-Bum, ja i tak nie słyszę — szeptał jeden pół sennie, leżąc na stole, który cały był pokryty butelkami wina i koniaków, maszynkami od kawy, kamionkami od porteru, kuflami i szkłem potłuczonym.
— Agato! Agato! — wrzeszczał półgłosem jakiś kantorowicz, senny, z przymkniętymi oczami, pijany, bił laską w stół.
— No, bawią się echt69 po łódzku — szepnął Karol, szukając oczami Moryca.
— Dyrektor! Panowie, jest i firma Bucholc Herman i Spółka! Jesteśmy zatem w komplecie. Panienko, kółko koniaków! — krzyczał jakiś wysoki i gruby Niemiec łamaną polszczyzną.
Zatoczył się szerokim gestem dokoła, chciał jeszcze coś mówić, ale nogi mu się zwinęły i upadł na kanapę stojącą za nim.
— Ależ to widzę cała banda wesoła.
— Cały nasz komplet burszów.
— My tak zawsze, jak pić to solidarnie, jak co robić — zdechł pies.
— O tak, solidarnie, jak mówi ten, no, jakże się nazywa, no ten, co to mówił: „Hej ramię do ramienia, wspólnymi łańcuchy!70”
— Opaszmy brzuchy albo inną galanterię — wtrącił ktoś z boku.
— Cicho pan. Włóczęgom, psom i ludziom od Szai — wstęp wzbroniony! Zapisz pan to, panie redaktorze — wołał któryś, zwracając się do wysokiego chudego blondyna, melancholijnie siedzącego na środku pokoju, który błądził dużymi, jakby pożyczonymi oczami, po ścianach pokrytych oleodrukami.
— Moryc, mam do ciebie bardzo pilny interes — szepnął Karol, przysiadając się do Welta i do Leona Cohna, bo obaj pili tylko ze sobą.
— Pieniędzy chcesz, masz pugilares — szepnął nadstawiając kieszeń spodnią surduta — albo zaczekaj, chodźmy do bufetu. U diabła, jestem pijany — mruknął, na próżno usiłując się trzymać prosto.
— Może dyrektor usiądzie. Napijem się, a! wódeczka jest, koniaczek jest, a!
— Każcie mi dać jeść, bo głodnym jak wilk.
Kelnerka przyniosła gorących serdelków, bo już nic więcej nie było w bufecie.
Borowiecki zaczął jeść, nie zważając na towarzystwo całe, które porozdzielane na grupy, piło i gadało.
Była to sama prawie młodzież łódzka, typowa młodzież z kantorów i składów, z małą domieszką techników fabrycznych i specjalistów innych zajęć.
Bum-Bum, pomimo, że był zupełnie pijanym, chodził po sali, w pięść się trzaskał, binokle poprawiał, pił ze wszystkimi, a chwilami podchodził do młodego chłopaka, który wciśnięty w głęboki fotel, obwiązany serwetką spał i krzyczał mu do ucha:
— Kuzyn, nie śpij!
— Zeit ist Geld71! Czyje conto? — odpowiadał, nie otwierając oczów, stukał automatycznie kuflem w stół i spał dalej.
— Kobieta! Daj pan pokój, to kein geszeft72 być kobietą, to szkoda czasu — wołał ze śmiechem znany powszechnie w Łodzi Feluś Fiszbin.
— Ja jestem człowiek, panie, najautentyczniejszy człowiek — krzyczano przy drugim rogu.
— Pan się nie chwal! Pan jesteś gruba symulacja człowieka — drwił Feluś.
— Panie Fiszbin, pan może jesteś Fiszbin, ale pański interes nie jest nawet słoma.
— Panie Weinberg, pan jesteś... no już pan wiesz i my wiemy, co pan jesteś, ha, ha, ha.
— Bum-Bum, zaśpiewaj majufes, bo się Żydy kłócą.
— König, ty jesteś mój przyjaciel, ale ja ze smutkiem widzę, żeś ty coraz głupszy. Tobie już w brzuch głowa wlazła. Ja się o ciebie bardzo boję. Panowie on się tak pasie, że jemu niedługo własna skóra nie wystarczy, on się w nią nie zmieści, ho, ho.
Śmiech gruchnął ogólny, ale König nie odezwał się, popijał piwo i wpatrywał się w światła nieprzytomnymi oczami, siedział bez surduta, z rozpiętym kołnierzykiem u koszuli.
— Wróćmy doktorze do kobiet — zaczął Feluś do sąsiada, który z opuszczoną na piersi brodą siedział i wykręcał ustawicznie i niezmordowanie wąsiki blond i co chwila nerwowym ruchem otrzepywał klapy surduta i wpychał w rękawy dosyć brudne mankiety.
— Dobrze, to jest ważna kwestia, choćby z punktu socjalno-psychologicznego.
— To jest żadna kwestia. Znasz pan chociażby jedną porządną kobietę?
— Panie Feliksie, pan jesteś pijany, co pan wygadujesz! Ja panu tutaj w Łodzi pokażę setki najlepszych, najzacniejszych, najrozumniejszych kobiet — krzyczał wyrwany z apatii, podskakując na krześle i z błyskawiczną szybkością otrzepując sobie klapy.
— To pewno pańskie pacjentki, pan je powinieneś chwalić.
— Z punktu socjalno-psychologicznego biorąc, to co pan mówisz, jest...
— Z każdego boku jest to prawda, jest to cztery razy prawda. Pan mi dowiedź, że jest inaczej.
— Mówię przecież panu.
— To jest gadanie, tylko gadanie, mnie potrzeba faktów! Ja jestem człowiek realny, panie Wysocki, ja jestem pozytywista. Panienko, maszynka kawy, chartrezy!
— Dobrze, dobrze! Zaraz panu dam fakty: Borowska, Amzelowa, Bibrychowa, bo co?
— Ha, ha, ha, wyliczaj pan więcej, to dla mnie śliczny kawałek zabawy.
— Pan się nie śmiej, to są porządne kobiety — krzyczał zaperzony.
— Skąd pan to wiesz, miałeś je pan w komis? — rzucił cynicznie Feluś.
— Nie wymieniłem jeszcze najpierwszych, takich jak Zukerowa i Wolkmanowa.
— To się nie liczy. Jedną mąż trzyma w zamknięciu, a druga nie ma czasu wyjrzeć na świat, bo ma na trzy lata czworo dzieci.
— Keszterowa to co, to perkal? a Grosglikowa, to wata? Cóż pan na to powie?
— Ja nie powiem nic.
— A widzisz pan — wołał doktor rozpromieniony, podkręcając wąsiki.
— Ja jestem człowiek realny i dlatego nie powiem nic, bo co tu brać w rachubę kobiety brzydkie? to jest taki brzydki towar, żeby go w komis nie wziął nawet Leon Cohn, a on wszystko bierze.
— Ja je biorę w rachubę i stawiam w pierwszym rzędzie. One mają prócz zwykłej, organicznej uczciwości, jeszcze etykę.
— Etykę, co to jest za towar? Kto w tym robi? — wołał, zanosząc się od śmiechu.
— Feluś, powiedziałeś witz na
Uwagi (0)