Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont (bezpłatna biblioteka internetowa .TXT) 📖
Powieść Władysława Reymonta wydana w 1899 roku. Akcja Ziemi Obiecanej rozgrywa się w Łodzi, w latach 80. XIX wieku i opowiada o trzech przedsiębiorcach — Karolu Borowieckiem, Maksie Baumie i Morycu Welcie, którzy wspólnie prowadzą fabrykę.
Reymont w swojej powieści nie tylko opisuje kolejne losy trzech fabrykantów, lecz także zwraca uwagę na ważne kwestie społeczne — przede wszystkim na dostosowanie (a raczej niemożliwość dostosowania) do miejskiego życia chłopów, którzy przybyli do Łodzi w celach zarobkowych. Autor podejmuje temat problemów, jakie może nieść ze sobą wyzysk kapitalistyczny. Prawdziwym bohaterem powieści okazuje się szeroko rozumiane miasto — zarówno pod względem społecznym, jak i topograficznym.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont (bezpłatna biblioteka internetowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Tylko góra, tanie miejsca, nic nie odczuwała, bawiła się wciąż wybornie, wybuchała śmiechem, biła oklaski, wołała brawo.
Śmiech jakby falą buchał z drugiego piętra i rozpryskiwał się kaskadą dźwięków na parter i loże, na te wszystkie głowy i dusze tak nagle zaniepokojone, na te miliony, rozpostarte na aksamicie, ubrylantowane, pyszne swą władzą i wielkością.
Ze wszystkich lóż tylko loża znajomych Borowieckiego pań, brała udział w zabawie i bawiła się doskonale.
Potworzyły się pewne rafy na tym ruchomym morzu, które siedziały spokojnie, wpatrzone w scenę; były to rodziny przeważnie polskie, których nic nie mogło zaniepokoić, bo nic nie miały do stracenia.
— To bawełna — szepnął Leon do Borowieckiego. — Patrz pan, wełna i inni siedzą prawie spokojnie, są tylko ciekawi. Ja się na tym znam.
— Frumkin w Białymstoku, Lichaczew w Rostowie, Ałpasow w Odessie — klapa! — szepnął Moryc, który skądciś dowiedział się tego.
Wszyscy trzej byli to kupcy en gros62, jedni z największych odbiorców łódzkich.
— Na ile Łódź zaangażowana? — pytał Borowiecki.
Moryc znowu wyszedł i powrócił po kilku minutach, był znacznie bledszy, usta miał skrzywione, oczy świeciły dziwnie; nie mógł ze wzruszenia trafić z binoklami na nos.
— Jest jeszcze jeden. Rogopuło w Odessie. Murowane firmy, same murowane!
— Wysoko leżą?
— Łódź traci ze dwa miliony! — szepnął bardzo poważnie i usiłował włożyć binokle.
— Nie może być — wykrzyknął prawie głośno Borowiecki, zrywając się z miejsca, aż publiczność siedząca za nim, zaczęła stukać i sykać, żeby nie zasłaniał sceny sobą. — Kto ci powiedział?
— Landau, a jak Landau mówi, to Landau wie.
— Kto traci?
— Wszyscy po trochu, a Kessler, Bucholc, Müller najwięcej.
— Ale żeby ich nie podeprzeć, pozwolić na taką klapę.
— Rogopuło uciekł, Lichaczew umarł, zapił się z rozpaczy.
— A Frumkin i Ałpasów?
— Nic nie wiem, mówiłem tyle, co było w depeszy.
Już teraz te wszystkie wieści rozlały się po teatrze, wszyscy wiedzieli o klęsce.
Co chwila widać było, jak ta wiadomość niby bomba wybucha w innej stronie teatru.
Twarze podnosiły się w górę, oczy błyskały, słowa jakieś ostre dźwięczały w powietrzu, krzesła się podnosiły z trzaskiem, wybiegali z pośpiechem do telegrafu i telefonów.
Teatr bardzo opustoszał.
Borowiecki czuł się także zdenerwowanym tą wieścią, sam nic nie tracił, ale tracili wszyscy naokoło niego.
— Wy nic nie tracicie? — zapytał się Maksa Bauma, który znalazłszy miejsce wolne, przysiadł się bliżej niego.
— My nie mamy nic do stracenia prócz honoru, a przecież tym towarem w Łodzi się nie operuje — odpowiedział drwiąco.
— Ładnie Łódź trzeszczy.
— Nastanie ciepły sezon.
— Tak, tak. Straż ogniowa będzie mieć robotę.
— Zrobi się cieplej, to prędzej wiosna będzie.
— Warto by, węgle takie drogie.
— Pan się śmiej zdrów, bo to pana nic nie kosztuje, taka zabawa.
— Bywało tak, bywało. Połowa skręci kark, a druga połowa zarobi.
— Kto najlepiej leży?
— Bucholc, Kessler, Müller.
— Tym się nigdy nic nie stanie, co im kto zrobi.
— Niech ich wszystkich diabli wezmą, co mi to szkodzi, co ja na tym zarobię, że oni mają, albo nie mają.
Tak się krzyżowały uwagi, zapytania, cyfry, spojrzenia prawie wesołe i zadowolone z ruiny innych, przypuszczenia i drwiny.
— Mayer podobno na całe sto tysięcy rubli zaangażowany?
— To mu dobrze zrobi na brzuch, sprzeda konie, będzie chodził pieszo i zaraz schudnie, nie będzie potrzebował już jeździć do Marienbadu.
— Będą tanio do sprzedania różne familijne brylanty.
— Wolkmana może to dobić, on już szedł na pół pary.
— Możesz Robert teraz prosić o rękę jego córki, już cię nie wyrzucą za drzwi.
— Niech jeszcze poczeka.
Tak wrzał parter, tłum.
Królowie siedzieli spokojnie.
Szaja nie spuszczał oczów ze śpiewaczki i jak skończyła, pierwszy zaczął bić brawo, a potem szeptał po cichu z Różą i nieznacznie, gładząc brodę, wskazywał na Knolla, który oparty łokciami o parapet loży, skinął głową na Borowieckiego.
Karol zaraz w pierwszym antrakcie zjawił się u niego.
— Słyszałeś pan?
— Słyszałem — i zaczął wyliczać firmy.
— Głupstwo.
— Głupstwo, dwa miliony rubli na samą Łódź?
— Nie my tracimy; przed chwilą był Bauer i mówił, że jakieś kilkanaście tysięcy.
— W teatrze mówią, że z pół miliona.
— To Szaja tak rozpuszcza pogłoskę, bo on tyle traci. Głupi Żyd.
— W każdym razie odbije się to na Łodzi porządnie, firmy będą lecieć jak muchy.
— Niech zdechną wszyscy, co to nam szkodzi — szeptał zimno i przyglądał się swoim rękom starannie utrzymanym i gonił bezwiednie przymrużonymi oczyma za połyskiem brylantów osadzonych w pierścionku lewej ręki.
— Ja do pana mówię nie jak do naszego człowieka, a jak do przyjaciela. Pan wie, kto musi paść z powodu tego krachu?
— Na pewno nie wymieniają nikogo prawie.
— Mniejsza z tym, zawsze padnie dosyć, a ilu, to zobaczymy jutro, będzie wesoła niedziela.
— Prawdziwe nieszczęście.
— Dla naszej firmy nie, bo pomyśl pan, kto pada — bawełna. Kto pozostaje — my, Szaja i paru innych. Ta parszywa, żydowska, tandetna konkurencja zdechła w połowie, albo zaraz zdechnie, struli się sami. Na jakiś czas będzie nam luźniej. Będziemy robili parę nowych gatunków, które oni robili, no, i będziemy o tyle więcej sprzedawali. Ale to jest bagatelka, kręcą karki, niech kręcą; palą się, niech się palą; oszukują, niech oszukują; my zawsze zostaniemy. To zresztą mało ważne rzeczy, są znacznie ważniejsze, zobaczysz pan niedługo, że połowa fabryk bawełnianych stanie, niedługo, niedługo.
Borowiecki patrzył się na niego i słuchał z pewną niecierpliwością, nie lubił Knolla i jego dumy szalonej, płynącej z poczucia swoich milionów.
Był największym po teściu dorobkiewiczem, w tym świecie dorobkiewiczów najwykształceńszym63, dobrze wychowanym, przyjemnym w obcowaniu, ale i najbardziej nieubłaganym i najbardziej wyzyskującym pracę, ludzi i wpływy, jakie miał wszędzie.
— Przyjdź pan jutro do nas na obiad, proszę pana w ojca imieniu. A teraz będzie pan łaskaw zobaczyć, która godzina, ja tego nie mogę zrobić aby nie myślano, że mi się gdzie spieszy.
— Za kilka minut jedenasta.
— O której odchodzi kurierski do Warszawy?
— Wpół do pierwszej.
— Mam jeszcze czas. Muszę panu powiedzieć, dlaczego dla mnie te wiadomości o bankructwach, o tym, że Łódź traci dwa miliony, są mało ważne; przyszły bowiem wiadomości znacznie ważniejsze... — urwał nagle. — Ja mówię do szlachcica?
— Zdaje mi się, ale nie rozumiem związku...
— Zaraz pan zrozumiesz. Pan jest naszym przyjacielem, my panu nigdy nie zapomnimy tego, że pan podniósł naszą drukarnię. — Widzi pan przed godziną donieśli depeszą z Petersburga o bardzo ważnej sprawie, o tym, że... że ja muszę tam jechać zaraz, ale w zupełnej tajemnicy.
Dokończył spiesznie i nie powiedział tego, co chciał powiedzieć, powstrzymał go wzrok Borowieckiego zimny i podejrzliwy, który go przewiercał tak na wskroś, że Knoll poruszył się niespokojnie, poprawił szpilkę w krawacie i popatrzył na lożę naprzeciwko.
— Ta Zukerowa to śliczna kobieta.
— Ma ładne brylanty.
— Więc pan jutro przyjdzie do starego?
— Ależ z pewnością.
— Ma on tam jakiś specjalny interes. Pan już wychodzi, to poproszę o jedno, może pan zechce powiedzieć mojemu stangretowi, żeby czekał na mnie na Przejazd. No, do widzenia, za kilka dni będę. Więc tajemnica, panie Borowiecki.
— Najzupełniejsza.
Borowiecki wyszedł z uczuciem zawodu. Czuł, że Knoll nie powiedział mu wszystkiego.
— Co to za wiadomość? po co on jedzie? dlaczego mi nie powiedział? — myślał, ale na próżno, gubił się w domysłach i przypuszczeniach.
Nie czekał zapadnięcia kurtyny i wyszedł, ale już z ulicy powrócił do teatru i poszedł do loży Zukerowej.
— Myślałam, że pan o mnie zapomniał — powiedziała z wyrzutem, utkwiwszy w nim swoje ogromne, cudne oczy.
— Czy to możebne?
— Dla pana jest wszystko możebnym.
— Potępia mnie pani, na wiarę przyjaciół i nieprzyjaciół.
— Co mnie to obchodzi, widziałam tylko, że pan wyszedł.
— Ale powróciłem, musiałem powrócić — szepnął ciszej.
— Do teatru, zapomniał pan czego.
— Do pani.
— Tak?! — szepnęła długo i oczy jej zamigotały blaskiem radości.
— Pan tak do mnie nigdy nie mówił.
— Ale dawno tego pragnąłem.
Ogarnęła spojrzeniem całującym jego twarz, aż poczuł coś jakby powiew ciepły na ustach.
— Pan mówił o mnie tam w krzesłach z panem Weltem, czułam to.
— Mówiliśmy o pani brylantach.
— Prawda, że tak pięknych żadna nie ma w Łodzi?
— Prócz Knollowej i Baronowej — powiedział złośliwie, uśmiechając się.
— I o czym jeszcze mówiliście?
— O pani piękności!
— Pan ze mnie żartuje.
— Nie mogę żartować z tego, co kocham — powiedział przytłumionym głosem, ujmując zwieszoną rękę, wyrwała mu ją szybko i patrzyła rozszerzonymi oczami, oglądając się dokoła, jakby te słowa powiedziano na sali.
— Żegnam panią — mówił powstając, był zły na siebie, czuł, że popełnił głupstwo, że jej to tak prosto bez przygotowań wielkich powiedział, ale działała na niego narkotycznie.
— Wyjdziemy razem, zaraz — powiedziała prędko, pozbierała szal, cukierki z pudełkiem, wachlarz i wyszła.
Ubierała się w milczeniu.
Borowiecki nie wiedział, co mówić, patrzył tylko na nią, na jej oczy zmieniające co chwila wyraz, na cudnie zarysowane ramiona, na usta, które ustawicznie oblizywała, na wspaniałą, doskonale rozwiniętą figurę.
Gdy włożyła kapelusz, podał jej rotundę64. Pochyliła się nieco w tył, aby ją wziąć na ramiona i w tym ruchu dotknęła włosami jego ust, odsunął się nieco w tył, jakby sparzony, a ona nie znajdując oparcia, upadła mu plecami na piersi.
Pochwycił ją szybko w ramiona i wpił się ustami w jej kark, który się naprężył i skurczył pod pożerającym pocałunkiem.
Krzyknęła cicho i wparła się w niego całą siłą na mgnienie, aż się zachwiał pod jej ciężarem.
Wyrwała mu się szybko z objęć.
Była bladą jak marmur, dyszała ciężko, a spod przymkniętych powiek buchały płomienie.
— Odprowadzi mnie pan do powozu — powiedziała, nie patrząc na niego.
— Chociażby na koniec świata.
— Zapnij mi pan rękawiczki.
Zapinał, ale nie mógł znaleźć ani dziurek, ani guziczków, tak jak nie mógł znaleźć jej spojrzenia, bo nie patrzyła na niego; oparła się jednym ramieniem o ścianę, odwróciła nieco głowę i tak stała z ręką w jego ręku, z dziwnym uśmiechem na ustach, które promieniowały karminem; czasem wstrząsnął nią dreszcz, wtedy silniej przycisnęła się do ściany i jakiś cień jakby przerażenia migotał po jej twarzy i taił się w kątach ust.
— Chodźmy — szepnął, skończywszy zapinanie.
Doprowadził ją do powozu, wsadził, a ujmując jej rękę i całując gorąco, szepnął:
— Niech mi pani przebaczy, błagam na wszystko.
Nic nie odpowiedziała, tylko tak silnie pociągnęła go do wnętrza, że wskoczył bez namysłu, zatrzaskując drzwi za sobą.
Konie ruszyły z kopyta.
Borowiecki czuł się zdenerwowanym do najwyższego stopnia tym, co się stało. Nie miał jeszcze czasu zdać sobie sprawy dokładnie, nie umiał zresztą teraz w tej chwili myśleć, wiedział tylko, że ona jest przy nim, siedziała wciśnięta w kąt powozu, daleko od niego. Słyszał jej nierówny, szybki oddech, a chwilami w świetle latarni ulicznych, błyskała mu jej twarz i oczy ogromne, wpatrzone w jakąś próżnię.
Chciał zapanować nad sobą, chciał już zastukać na stangreta, szukał już bezwiednie antaby65, aby drzwi otworzyć i wprost uciec, ale nie miał sił już, ani woli.
— Pani mi przebaczy, to co się stało? — zaczął wolno i szukał jej rąk, schowała je głęboko pod rotundę.
Nie odpowiedziała nic, obcisnęła się szczelnie w rotundę, jakby chcąc zamknąć w sobie, przytrzymać tę szaloną chęć rzucenia mu się w ramiona.
— Pani mi przebaczy, — powtórzył ciszej, przysuwając się do niej.
Drżał cały, nie mógł więcej mówić i nie otrzymując odpowiedzi, szepnął bardzo cicho i bardzo głęboko.
— Lucy! Lucy!
Wstrząsnęła się, puściła rotundę, która zsuwała się z jej ramion i z jakimś głębokim, przejmującym okrzykiem rzuciła mu się na piersi.
— Kocham cię, kocham! — szeptała, obejmując go namiętnie.
Usta się ich zbiegły w długim, śmiertelnie mocnym pocałunku.
— Kocham cię, kocham! — powtarzała z lubością ten dźwięk słodki, całując jego twarz z porywającą siłą.
Czuła głód pocałunków, pieszczot i miłości tak dawno, więc teraz, kiedy się już tak stało, nie myślała o niczym, nie pamiętała na nic, tylko całowała.
— Nie, nie mów teraz nic, nie mów. Chcę mówić sama, chcę wołać wciąż. Kocham cię! Mogę to powtarzać wobec całego świata, wszystko mi już jedno. Ja wiem, że cię inne kochają, wiem, że masz narzeczoną, ale co mnie to obchodzi! Kocham cię! Kocham nie dlatego, żebyś i ty mnie kochał, żebym chciała przez to szczęścia, nie dla tego — ja cię kocham, kocham i nic więcej. Potrzebowałam kochać, jak każdy człowiek potrzebuje miłości. Pan jesteś dla mnie wszystkim. Chcesz, uklęknę przed tobą i będę ci to mówić tak długo, tak szczerze, aż uwierzysz i sam kochać mnie zaczniesz. Już nie mogę udawać, już nie mogę żyć bez ciebie i bez miłości. Kocham cię, mój jedyny, mój panie.
Mówiła bezładnie, prędko, nieprzytomnie. Okryła się w rotundę, to znowu ją opuszczała, odsuwała się od niego, to bez słów, promieniejąca, obejmowała go, cisnęła się do niego, całowała.
Borowiecki porwany tym szalonym wybuchem namiętności, oczarowany miłością tak wielką i tak ognistą, głosem, co przenikał ogniem i pocałunkami, które go — bo onieprzytomniały prawie, dał się unieść temperamentowi swojemu i szalał jak i ona.
Oddawał jej tak pocałunki, że mu chwilami zwisła na rękach jak martwa.
— Kocham cię, Lucy, kocham! — powtarzał, nie wiedząc sam, co mówi.
— Nie mów nic, całuj mnie!
— Nie mów nic, całuj mnie — wołała w najwyższym uniesieniu.
Głos jej rwał się i wybuchał burzą, to znowu łkał, jakby całą miłością wschodu, jakby całą ognistą pieśń nad pieśniami wyśpiewywał.
— Ja tak marzyłam o tej chwili, tyle miesięcy pragnęłam cię, tyle lat czekałam na to, tyle cierpiałam przez to. Całuj mnie! mocniej... mocniej... mocniej... A! teraz umarłabym chętnie — wykrzyknęła dziko.
Powóz toczył się wolno po jednej ze strasznie błotnistych i niebrukowanych ulic, gdzie nie było nawet latarń, tylko powozowe światła rozkrążały złoty blask na ruchomą, płynną, a głęboką warstwę błota, rozpryskującą się aż na
Uwagi (0)