Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖
Powieść z 1880 roku ukazująca dwór polski i stosunki społeczno-ekonomiczne w zaborze rosyjskim w okresie pouwłaszczeniowym.
Nieudolność właściciela majątku — utracjusza, lekkoducha i próżniaka, typowego przedstawiciela swojej klasy — doprowadza do utraty majątku i rozkładu rodziny. Na pierwszym planie powieści nakreślony został przez Prusa portret psychologiczny tytułowej bohaterki, 13-letniej Anielki, która przeżywa głębokie rozczarowanie, obserwując nieprzystawalność oficjalnej etyki środowiska, w którym dorasta, do praktyki życiowej. Przyjęcie punktu widzenia dziecka zaostrza krytykę i ocenę moralną postępowania dorosłych.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
a nade wszystko i najczęściej — usłyszeć:
— Kumie, do was!...
— Pijta z Bogiem!
Z izby do sieni buchał mocny zapach tytuniu, potu i wódki, razem z nim kurz i hałas, przypominający brzęk pszczół w ulu, nad który od czasu do czasu wzbijał się okrzyk gromadzkiego pijaka, leżącego na oplutej podłodze między ławą i szynkwasem:
— Oj, da! da!...
Widząc takie poniżenie natury ludzkiej, jedna z siedzących pod piecem kobiet w chustce na głowie odezwała się do kobiety ubranej z miejska:
— Świnią trza być, ale nie chłopem, żeby się zaś tak tarzać...
— Abo to raz człowiekowi przyjdzie leżeć na podłodze!... — wtrącił wieśniak z czerwonym nosem, ubrany w siwą kapotę.
— Oto, mój Józik nie leżałby na podłodze — odezwała się prędko baba ubrana z miejska.
— Co tam wasz Józik! — mruknął chłop i machnął ręką. Potem zamglone oczy zwrócił na szynkwas.
— Czekajta ino, kumie — mówiła udająca mieszczankę. — Jak mój Józik wrócił jednego roku ze szkoły, więc ino stanął na progu, a ja do niego prosto od garnków i chcę go za szyję objąć. A on tak się żachnął (złotko moje!) i gada: „Nie widzą matula, że mam świeżuteńki mundur?”. A ja mu na to: „Widzę, synku!...” Więc on: „To nie trza go brudnymi rękami łapać, bo na psy pójdzie”. Więc ja gadam: „To skiń mundur, żebym cię mogła utulić przecie!” A on: „Kiej ja i koszulę mam taką, że ją matula zababrze...”
— Dałabym ja swojemu, żeby mi tak stawał, ażby mu się mundur zaposoczył! — wtrąciła kobieta z kieliszkiem w ręku.
— I cóż wy na takie onego gadanie, kumo? — spytała inna, zezowata.
— Czekajta ino, kumo, zara wam dokończę — ciągnęła ubrana z miejska. — Więc ja mówię do Józika: „To se ręce umyję!” A on do mnie: „No, to se umyjta!” — i dobył z torebki, co ją miał przez ramię, mydło w srebrnym papierze i dał mi. Kiej wam powiadam, że jakem się umyła, to tak ode mnie pachniało, aż wstyd...
Baby słuchając kiwały głowami, a jedna rzekła:
— Widzi mi się, to na nic chłopaka posyłać do szkoły. Inne pańskie dziecko to by tak nie powiedziało parobczysze, jak on własnej matce.
— Co nie warto, to nie! — zawtórowały inne.
— Czekajta ino, kumo! — zaprotestowała ubrana z miejska. — I ja żebym miała drugiego, to bym go nie posyłała, ale Józik to ho! ho!... Jakeśmy poszli z nim do jegomości, to mu jegomość dał książkę drukowaną po łacinie, a on tak z niej czytał i jegomości gadał, co tam stoi, aż jegomość powiedział: „Żebym ja tak umiał, jakiem jeszcze nie był wyświęcony, to bym nic nie robił, ino na sufit pluł!”
W tej chwili do chłopa z zamglonymi oczyma przystąpiła kobieta, mając zamiast chustki pstry fartuch zawiązany około szyi:
— No, Maciek!... — mówiła — idziesz ty dziś czy nie idziesz?...
— Pójdziesz, psiawiaro! — mruknął chłop potrącając ją łokciem.
— O, że też ty miłosierdzia nie masz nade mną, człowieku! Nic, ino byś cały dzień siedział w karczmie i te wódczysko chlał!... Niedługo będziesz tak jak Ignac legiwał pod ławą na śmiech ludziom!... Upamiętaj się ty choć raz...
Chłop podeszedł do kraty i wziął kieliszek.
— Maćku!... Macieju! — błagała go żona — ustatkujże się...
— Naści... masz... chlaj!... — odparł mąż wciskając jej kieliszek w rękę.
— Widzicie wy?... — zwróciła się żona do sąsiadów. — Ja mu gadam, żeby nie pił, a on mnie częstuje!...
— Kiej was częstuje, to pijta! — poradził ktoś.
— Jużci, że wypiję. Cóż, mam wylać, kiej zapłacone?...
W innej gromadce znajdował się chłop kołtuniasty, z czerwonymi jak królik oczyma. Przy nim stała żona, częstująca go resztą wódki ze swego kieliszka.
— Dawno wam tak na oczy padło? — pytał go sąsiad w wyszywanej kapocie.
— Będzie chyba piąty dzień — odparł.
— Nieprawda — wtrąciła żona — będzie w tę środę, co przyjdzie, tydzień.
— Robicie co?... — rzekł chłop w czapce.
— I... i... takie to i robienie... — zaczął kołtuniasty.
— Czego gadasz, kiej nie wiesz? — przerwała żona. — W piątek mu owczarz prochem oczy zasypał, ale ino raz, a znowu w piątek ten, co przyjdzie, ma mu czymsić smarować...
— Pomogło wam co?
— Paliło mnie jak ogniem i materią pędziło, ale widzi mi się, że jest gorzej...
— O, głupi, na! — odezwała się żona. — Jak ci tylko wygryzło i materią wypędziło, to już lepiej. Bo żeby materia została ci w oczach, to byś jeszcze oślepnął...
Przy stole głównym wieśniak w butach z nieuczernionej skóry zalecał się do łysego chłopa z twarzą piękną, ozdobioną długimi, siwymi wąsami.
— Pożyczcie, Wojciechu, trzy ruble do żniw, dam wam pięć złotych i wódki postawię zaraz — mówił właściciel nieuczernionych butów.
— Dam wam dwa ruble dziś, a wy mi oddacie trzy po żniwach — odpowiedział łysy zażywając tabakę.
— Wcale że nie tak. Wy mi dacie dziś trzy ruble, a ja wam po żniwach oddam trzy ruble i pięć złotych.
— Nie chcę tak.
— Trzy ruble, pięć złotych i... kurę wam dodam.
— Nie chcę! — odparł łysy.
— Trzy ruble, pięć złotych, kurę i... mendel jaj.
— I pół kopy jaj! — rzekł łysy — ale postawicie wódki.
Uderzyli się w ręce na znak zgody.
— Wojciechu! — odezwał się jeden z sąsiadów, gospodarz młody w granatowej kurtce. — Piliśta wy kiedy za swoje?...
— A bo ja głupi Żydowi pieniędzy naganiać? — odparł łysy.
— No, a za cudze pijecie?...
— Bo on choć i Żyd, to żyć musi, i jego Pan Bóg stworzył.
— Maćku! — wołała kobieta w fartuchu na szyi — a kińże ty choć raz kieliszek, idź do dom, bo nam się jeszcze dzieciska popalą...
— Każcie se, kumie, krew puścić, to wam od oczów odciągnie! — radził ktoś kołtuniastemu.
— Oj, da! da! — wrzeszczał leżący pod ławą.
— Bywaj zdrowa, Małgoś!... Żebym ja twemu tatulowi chciał dogodzić, to bym musiał chyba konie kraść albo wódkę szwarcować — mówił przystojny parobek do stojącej we drzwiach dziewuchy.
— Wojciechu, do was...
— Pijta z Bogiem...
— Janie! pocałujwa się. Żeby mi tak ręce i nogi połamało, jeżelibym powiedział taką rzecz na ciebie... Ale jak zaczął mi grozić przysięgą, takem musiał. Pocałujwa się... Odcierpiałeś swoje w kryminale, więc pamiętaj, że i Pan Jezus cierpiał, choć nie kradł... Pocałujwa się, bracie!...
— A ja wam powiadam, że lepiej pożyczać od Żyda niż od Wojciecha... To majster!...
— Czekajta ino, kumo! Jak mój Józik przyjedzie ze szkoły, to on wam wyłoży dokumentnie, lepiej niż pisarz. Bo to chłopak ho! ho!...
— Oj, da! da!...
Takie bezładne frazesy krzyżowały się w dusznej izbie karczemnej. A dziewka za kratą wciąż nalewała wódkę w kieliszki, a Szmulowa w czarnej atłasowej sukni pisała liczby na tablicy.
Wtem na ławę, stojącą wprost drzwi, wlazł jeden z gospodarzy, a sąsiedzi jego poczęli wołać:
— Cichojta! Słuchajta!...
— A co to?... Będzie drugie kazanie?... — odezwał się jeden z parobków.
— Grzyb chce nogi wyprostować, bo se zasiedział...
— Cicho tam, chłopak! — wołali sąsiedzi Grzyba.
— Moi bracia! — zaczął Grzyb. — Jesteśmy tu swoi i nie swoi, ale to nie szkodzi. Swoi niech se przypomną, że na święty Jan mamy z dziedzicem podpisać układ o las. Więc względem tego podpisywania ludzie sobie rozmaicie myślą: jedni chcą, a drudzy nie. Zatem ja przemawiam do was, moi bracia, ażebyśmy se coś zgodnie postanowili i ażeby między nami była jedność...
— Nie podpisywać! nie podpisywać!... — wykrzyknął Maciek, którego żona gwałtem wyprowadzała za drzwi.
Śmiech rozległ się w izbie.
— Czego się śmiejeta?... — zapytał Maciek. — Przecie my, cośmy ino podpisywali, tośwa za wszystko płacili, a to na szkołę, a to na gminę...
— Gada zwyczajnie jak pijany!... — odezwał się ktoś.
— Ja nie pijany! — oburzył się Maciej potrącając żonę.
Grzyb ciągnął dalej:
— Kum Maciej gada, zwyczajnie jak taki, co se głowę zaćmił, ale powiedział mądre słowo. Ja też radzę wom nie podpisywać, ale czekać, nie śpieszyć się, bo kto czeka, ten bierze więcej. Pamiętacie, bracia, jakeśwa chcieli robić układ z dziedzicem pięć lat temu? Prosiliśwa wtedy o morgę na osadę, ale on nie dał. We dwa lata później dawał dwie morgi, a dziś trzy...
— Kto się tam zgodzi za trzy!... — odezwał się głos jeden.
— Niech da cztery, to ustąpimy...
— I pięć mało...
W drugim końcu izby kto inny zabrał głos.
— Moi ludzie! — rzekł — widzi mi się, że Józef nie mają racji...
— Oho!...
— Dlaczego?...
— Eh! dlaczego?... Dlatego, że to, co moje, to moje, a co nie moje, to nie moje. Prawda, że nam co roku więcej dają, ale kto jego wie, czy za rok dadzą i trzy morgi? Dziedzic postąpił, bo chce sprzedać las, ale jakby się las spalił albo on wszystką ziemię sprzedał, to nowy może nic nie da. Józefowi dobrze gadać: „Czekajta” — bo ma trzydzieści morgów ziemi. Ale my, na których przypadło dziesięć mórg gruntu i są jeszcze dzieci dorosłe, nie mamy ich czym obdzielać. Cóż ja chłopca swego do lasu poszlę, żeby liście jadł? Jemu trzeba ziemi i chałupy...
— Ale cztery morgi wolelibyśta niż trzy?... — spytał Grzyb.
— Jużci, żebym wolał... — odparł jego przeciwnik.
— No, kiej wolicie, to trza czekać...
— Słuchajta mnie, ludzie! — zawołała żona kołtuniastego — nie podpisujta!...
— O!... widzicie ją, babę!...
— Zamknij gębę, wiedźmo, nie twoja rzecz...
— Ino czyja?... — wrzasnęła.
— A cóż to twój już umarł, żebyś ty za niego pyskowała?...
— Co on tam wie! — odparła. — Mnie słuchajta, bo ja mam rozum lepszy niż wy wszyscy...
— Czekajta ino, kumo! spróbujeta się z moim Józikiem, jak ze szkoły wróci! — wołała spod pieca baba ubrana po mieszczańsku.
— Cicho tam, baby!... A to czysta cholera, jak języki rozpuszczą!
Na ławę wlazł łysy Wojciech.
— Gódźta się, póki czas! — wołał. — Każdy będzie miał swój kawałek ziemi, a tak co wam z tego, że wasze bydlę po cudzym harcuje?... Lepszy swój zagon...
— Ola Boga, Wojciechu! a dyć wy moje buty macie na nogach?... — odezwał się jeden z gromady.
— A to skąd? — zapytano.
— A dałem mu w zastaw za rubla, i on se teraz w nich chodzi!...
— To ci kutwa!...
— Bierze prowizją i jeszcze w cudzych butach chce mu się paradować!...
Skonfundowany Wojciech zlazł z ławy i wygrażając pięścią wyszedł z izby.
Wystąpił Gajda, chłop ogromny, który wszystkich o głowę przerastał.
— Ja wam mówię: czekajta! — rzekł uderzając w stół pięścią. — Wiemy, jak było z tym, żeśmy mieli prawo do lasu, ale nie wiemy, jak będzie, kiedy każdy dostanie parę mórg i już na pańskie nosa nie wścibi...
— Będziemy go wścibiali, choć podpiszemy — mówił stronnik układów — ale jak tu nastanie Niemiec ze swoją służbą, jak zaczną tabelę czytać, pilnować, każą tą drogą jeździć, a tamtą nie, to nam się wszystkim urwie...
— Damy sobie i z nim radę! — odparł Gajda.
— Oj, nie dacie, nie! — odezwał się chłop z innej wsi. — Mamy Niemca pod bokiem, co jak wziął grzebać się w papierach i omentrów zwozić, tośwa połowę bydła sprzedać musieli. A kiej Szymona, tego Mazurka, spotkał jego gajowy, też Niemiec, w lesie i pospierały się z sobą, to ci wziął i strzelił ci w chłopa jak w zająca, aż z niego później cały kwartał śrut wyłaził.
Na środek izby wyskoczyła baba po miejsku ubrana.
— Ludzie! miejcie miłosierdzie nad sobą i nade mną wdową i nie róbcie nic bez mego Józika. Niech ino on wróci, to tak wom poradzi, że to aż!... Chłopak ho! ho!
— Czy ich bąk pokąsał, te babska, że tak dziś jęzorzyskami machają, kieby koń ogonem?...
— Oj! układajta się lepiej ze swojakiem, żeby wam Szwaba na kark nie sprowadził!... — ostrzegał gospodarz z innej wsi.
— On sam jak Szwab, choć i dziedzic — odparł oburzony Gajda. — I nosi się nie po ludzku, ino biało, albo kraciasto jakości, i jego baba ino po szwabsku szwargocze. Tylo noma z nim, co i bez niego. U innych panów to choć człowiek lekarstwo dostanie, kiej chory, dziecku czasem książkę podaruje inny, a u tego heretyka nawet zarobku nie znajdzie. Mnie nie wołają do dworu, i lepiej mi z tym, bo jeżdżę furmanką i zarabiam, a tym, co ich woła, to nie płaci...
— I... i... nienajgorszy on jeszcze! — mruknął stronnik układów. — Nawet nic złego zrobić nie może, choćby chciał, bo go nigdy w domu nie ma...
— To łgarstwo! — przerwał zaperzony Gajda. — Mnie przecież świnię kazał zastrzelić, taką, żeby jej za trzydzieści rubli nie kupił... A jak, będzie temu z tydzień, jego dziewucha, ta Janielcia, wyszła do mojej przed chatę i dała jej niebieską wstążkę, to ci się tak na nią gniewał, jakby o majątek chodziło... Oj! — zakończył ciszej, siadając. — Żeby mi nie tych jego
Uwagi (0)