Darmowe ebooki » Powieść » Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖

Czytasz książkę online - «Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 24
Idź do strony:
chwilę umilkła. Z rozpaczą nieomal obejrzała się dokoła, a potem, jakby szczęśliwą myślą natchniona, szybkim ruchem wydobyła spoza gorsu złoty medalionik i zdjęła go z szyi.

— Patrzcie, Gajdo... Ta Matka Boska jest złota i poświęcona w Rzymie. Dostałam ją od mamy... Kosztuje bardzo dużo, więcej niż trzy ruble... Dała mi ją mama i kazała przez całe życie nosić... Ale macie ją, byleście nic złego nie robili Magdzie!...

Dziewczynka, trzymająca taką świętość w ręku, wzrosła w oczach chłopa do znaczenia księdza trzymającego Hostię. Zdjął czapkę i bardzo wzruszony przemówił:

— Schowaj se panienka ten obrazik przenajświętszy. Ja tam nie Żyd, żebym takimi rzeczami handlował.

— Anielko! Anielko!... — wołała panna Walentyna.

— A będziecie bili Magdę?...

— Nie.

— Z pewnością nie?...

— Niech mnie Bóg broni!... — rzekł uderzając się w piersi.

— I nigdy?...

— Już nigdy nie będę bił małych dzieci, boby chyba Pan Bóg jaką karę na mnie zesłał...

— Anielko! Anielko!...

— No, to bądźcie zdrowi!... Dziękuję wam!...

I cofając się do płotu przesłała mu pocałunek ręką.

Chłop stał, patrzył za nią i słuchał ostatniego szelestu. Potem przeżegnał się i zaczął pacierz mówić. Chwila ta cofnęła go we wspomnieniach aż do pierwszej spowiedzi. Serce mu prędko biło. Gdyby widział cud, nie byłby więcej zmieszany.

Potem zaczął iść wolno ze spuszczoną głową i znikł na zakręcie, trzymając wciąż czapkę w ręku. Dusza ludu jest jak ogień pod granitem.

Rozdział ósmy. Dwie ucieczki

Jak wiadomo, serce panny Walentyny, choć nieco wyschnięte, nie było zupełnie martwe. Zawsze pielęgnowała ona ideał poważnie myślącego człowieka, który kiedyś miał cieplejszym uczuciem wynagrodzić dotychczasowe gorycze w jej życiu.

Prócz tego w wymienionym tyle razy sercu światłej osoby istniała druga jeszcze struna ludzka: niejasne poczucie otaczającej natury. Podziw Anielki, że panna Walentyna nie lubi ani psów, ani kwiatów, ani ptaków, poruszył tę strunę, i odtąd guwernantka karmiła wróble, które do okna jej zbiegały się gromadami.

Piękne te jednak, choć wątłe objawy uczuć zasypane nieomal były mnóstwem zasad, a raczej formuł, dotyczących posłuszeństwa, przyzwoitości, gramatyki, jeografii, pogardy dla arystokracji, pełnienia obowiązków i innych tym podobnych rzeczy. Wypadki jednak, które by potrafiły dość głęboko wkopać się w stos umysłowego nawozu, mogły przynajmniej na chwilę wywołać rewolucją w psychicznej istocie panny Walentyny. Właściwie mówiąc, nie byłby to przewrót, głębsza zmiana charakteru, ale pewien rodzaj maceracji uprzyjemniającej życie.

Wypadki takie nadeszły. Pierwszym było lato, które rozmarza, rozleniwia i czyni skłonnymi do platonicznej miłości osoby pracujące umysłowo. Drugim był powrót dziedzica, który, będąc mężczyzną pięknym i sławnym bałamutem, przedstawiał się pannie Walentynie jako demon czyhający na jej niewinność. Ostatnią okoliczność, podniecającą najsilniej, stanowiła rozmowa ciotki Anny o panu Saturninie. Nauczycielka znała go od dawna, lecz między tłumem mężczyzn nie dość zwracała na niego uwagę. Obecnie jednak w osamotnieniu i rozdrażnieniu wydał się on jej wcielonym ideałem.

Dzięki zbiegowi przyczyn, jak: obawa uwodziciela, miłość oddalonego mężczyzny i — lato, serce panny Walentyny poczęło fermentować.

Od kilku dni nużyło ją czytanie i ciężyły obowiązki. Wolała karmić ptaki lub bez celu błądzić oczyma po ogrodzie aniżeli wypowiadać Anielce nauki z zakresu obyczajności i filozofii. Niemałą też podnietę stanowiła kwestia: co z nią będzie za parę tygodni? przeczuwała bowiem, że interesa majątkowe dziedzica znajdują się w przededniu katastrofy. Chciała gdzieś wyjechać, uciec przed czymś czy też zbliżyć się do czegoś. W każdym razie doświadczyć rzeczy niezwykłych.

W mikroskopijnym chaosie wyblakłych marzeń i ślamazarnych popędów skromny, powiatowy urzędnik, pan Saturnin, stał się punktem środkowym. Panna Walentyna była mu wdzięczna za to, że o niej pamiętał, żałowała go — bo podobno cierpiał, poważała za wierność i gotowa była posunąć się do pokochania go — za to, że był mężczyzną, naturalnie — takim, który lubił czytać. Sądziła, że dla człowieka, co przeszedł tyle prób w miłości (jakich?... nie mogła sobie przypomnieć), kobieta może być skłonną do ustępstw i poświęceń.

Gotując się do przyszłych ofiar poczęła częściej spoglądać w lustro i ozdobiła szyję czarną aksamitką. Przyzwyczajała się też do lekkości, tak słodkiej dla mężczyzny i śpiewała, a nawet, idąc ścieżyną ogrodową, próbowała biegać za motylkiem i trzepotać rączkami nad kwiatkiem, rozumie się wówczas, gdy nikt na nią nie patrzył.

Z natury wcale odważna, usiłowała lękać się — przede wszystkim szkaradnego uwodziciela pana Jana. Pragnęła otoczyć serce swoje moralną palisadą, a nawet w armaty uzbroić zostawiając między fortyfikacyjnymi przyborami jedne tylko drzwiczki, przez które miał wejść — czuły, wierny i lubiący książki Saturnin.

Niekiedy marzyła, że wsparta na rękawie jego czarnego tużurka i wpatrzona w jego rzadkie faworyty, spotyka na ulicy pana Jana i — odskakuje od niego jak od jadowitej gadziny.

Po takim objawie wstrętu uczciwej kobiety na widok rozpustnika nastąpiłby tkliwy, jeżeli nie wstrząsający opis walk, jakie z nim staczać musiała, chwil osłabień i triumfu — resztkami sił zdobytego. Marząc tak, pragnęła walczyć, słabnąć i triumfować. Na nieszczęście pan Jan więcej zajmował się obiadem, spaniem i cygarami (nie mówiąc już o majątkowych kłopotach) aniżeli dostarczaniem powodu do walk, słabnięć i triumfów dla kapłanki oświaty.

Pod wpływem tych marzeń panna Walentyna dokazywała dziwnych rzeczy. Czasami nie przychodziła na obiad. Innego dnia, przy kolacji, uparcie kryła wdzięki swoje za dużym, mosiężnym samowarem. Niekiedy przez całą noc paliła w swym pokoju światło albo poważnie zastanawiała się nad tym, czy nie należy wołać o pomoc?... Wszystko robiła w dobrej wierze, sądząc, że chłód i milczenie dziedzica pokrywają jakieś niecne względem niej zamiary, i usiłując za pomocą swej anemicznej wyobraźni przewidzieć możliwe skutki napaści.

W napaść wierzyła tak silnie, jak ubogi szewc wierzy w główną wygraną sfantowawszy się na kupno loteryjnego biletu.

— Bo i dlaczegóż nie miało być napaści? — pytała.

Pan Jan tymczasem, zrozumiawszy, że majątek wyślizguje mu się z ręki, postanowił bądź co bądź zatrzymać pannę Walentynę przy Anielce. Trzeba tylko wytłomaczyć jej, że pensją za upłyniony kwartał odbierze, że na przyszłość odbierać ją będzie regularnie, i prosić, aby bez względu na wszelkie zmiany położenia a nawet chwilowe przykrości, nie opuszczała Anielki.

W chwili gdy Anielka wybiegła za ogród do Gajdy, panna Walentyna umyśliła zadać jej jakąś nową lekcją i poszła jej szukać. Okrążyła sadzawkę, zajrzała pod kasztan i w końcu zaczęła wołać:

— Anielko! Anielko!

Anielka nie znalazła się, lecz natomiast zdumionemu oku guwernantki ukazał się pan Jan. Szedł on ku niej krokiem pełnym wdzięku, ozdobiwszy usta uśmiechem łagodnym i smutnym, który zwykle poprzedza wiadomość o niezwróceniu pożyczki dawnej lub prośbę o nową.

Ale panna Walentyna inaczej to zrozumiała i przelękła się naprawdę. Obejrzała się. Byli sami, w części ogrodu dzikiej, gęstwiną zarosłej, tuż nad brzegiem sadzawki.

Zaczęła się trząść. Na twarzy wyraźniej niż kiedykolwiek zarysowały się wydatne kości policzkowe. Była zdecydowana umrzeć, gdyby się na nią rzucił, nie wiedziała jednak: co pocznie, gdyby jej do nóg upadł?

— Panno Walentyno — zaczął melodyjnym głosem pan Jan — od kilku dni szukam sposobności pomówienia z panią...

— Wiem o tym!... — odparła mocno i chrapliwie, druzgocząc go wzrokiem.

— Wie pani? — spytał, przy czym rzucił na nią spojrzenie, od którego krew krzepła, i — postąpił krok naprzód.

— Nie zbliżaj się pan!... zabraniam panu!...

— Dlaczego?... — rzekł przeciągle.

— Nie zbliżaj się, gdyż jestem zdecydowana na wszystko!...

I spojrzała w błotnistą sadzawkę, do której z wielkim hałasem wskakiwały spłoszone żaby.

— Co się z panią dzieje, panno Walentyno?... Ja pani nie rozumiem... — spytał bardzo zdziwiony.

Panna Walentyna przeczuła w pytaniu tym swój triumf, który wydał jej się zbyt prędkim i mało kosztownym. Krew zaszumiała jej w głowie, była natchnioną i poczęła mówić, jakby przypuszczając, że słucha ją ukryty za wierzbą Saturnin.

— Pan śmiesz pytać: co mi jest?... Pan nie rozumiesz?... Nie rozumiesz tego, co dla kobiety uczciwej znaczy jej honor? Nie rozumiesz mnie po tylu dowodach wstrętu, jaki okazywałam panu?...

— Ależ pani... zastanów się...

— Zastanawiałam się! — przerwała mu z wybuchem. — Pan sądzisz, że spełnienie obowiązku nawet dla takich dusz, jak moja, przychodzi bez walki?... O, mylisz się!... mówię to panu tym śmielej, że walka zahartowała moje siły. Rozum i poczucie powinności stłumiły głos krwi i nerwów, tak, jak w panu...

— Panno Walentyno, pani się mylisz!...

— Co do pańskich zamiarów?... O, nie...

— Ależ ja chcę...

— Nic mnie nie obchodzą pańskie chęci! Jestem kobietą wolną, która ceni swój...

— Pozwólże mi pani przyjść do słowa... Błagam panią...

— Znam i ten podstęp! Używacie go zawsze tam, gdzie was mija łatwe zwycięstwo...

— Co pani myślisz, u licha?...

— Myślę, że przyszedłeś pan do mnie z niegodziwymi propozycjami, które wygnały stąd biedną Zofią...

— Ależ, moja pani! — przerwał już zniecierpliwiony — Zofia, której los tak cię wzburzył, była przede wszystkim młodszą...

— Cha! cha! — zaśmiała się tragicznie. — W oczach ludzi pańskiej sfery guwernantka mało co więcej znaczy niż młodsza. Wy na wszystkie patrzycie...

Pan Jan zakipiał z gniewu.

— Za pozwoleniem! — rzekł. — Mówię, że Zofia była młodszą, to jest młodą i — ładną, z panią zaś nie miałem bynajmniej zamiaru konferować ani o młodości, ani o piękności, lecz — o mojej córce.

Panna Walentyna chwyciła się obu rękoma za głowę i zachwiała jak pijana. Po chwili, rzuciwszy na dziedzica spojrzenie ranionej jaszczurki, syknęła:

— Proszę o konie!... Wyjeżdżam natychmiast z tego domu...

— A jedźże sobie pani na koniec świata!... — krzyknął pan Jan, którego jedną z ostatnich nadziei obalono w tak szczególnie śmieszny sposób.

Bywają chwile, w których szkodzi człowiekowi nawet opinia zdobywcy serc.

Panna Walentyna biegła przez ogród tak szybko, że o jeden z krzaków rozdarła sobie falbankę u sukni. Wpadła do swego pokoju na górę i oparłszy twarz na rękach zaniosła się od płaczu.

Położenie jej było fatalne. Miała ona wprawdzie zamiar zwyciężyć napastnika, ocalić swój honor, ale w sposób szlachetny. Odsłoniwszy przed uwodzicielem nieuczciwość jego postępku, wskazawszy mu przepaść, w jaką chciał ją zepchnąć, dowiódłszy mu, że jest kobietą, którą zasady utrzymały na drodze obowiązku, miała zamiar ostatecznie — przebaczyć mu.

— Pańską kochanką nie zostanę nigdy! — chciała powiedzieć w końcu — ale mogę być przyjaciółką i siostrą.

Po tym frazesie, który powinien był przyjąć z pokorą i wstydem, zostałaby w jego domu, jeszcze gorliwiej zajęłaby się Anielką, a nawet chorą jego żoną, przychodami, wydatkami, spiżarnią i kuchnią. Naturalnie dopóty, dopóki stęskniony Saturnin za poradą ciotki Anny nie oświadczy się jej listownie.

Ale w taki sposób można było wyjść tylko z człowiekiem szlachetnym. Dziedzic zaś okazał się skończonym niegodziwcem i wysłuchawszy jej najtajemniejszych myśli, wyparł się zamiarów, które je wywołały.

Jakże żałowała swego uniesienia, jakże źle wyszła na wybuchu otwartości z szczerego serca płynącej. Czy nie lepiej było, zamiast nawracać go, słuchać, co też on powie? Czy nie lepiej było (z lodowatym uśmiechem na twarzy) siec ironią jego prawdopodobne zachwyty?

Nie obchodziło jej, że ją nazwał niemłodą i nieładną, ponieważ nie miała do tego pretensji. Ale szał ją ogarniał, gdy pomyślała, że dziedzic złapał ją w sidła, które sama na siebie zastawiła. Kobieta może w kimś upatrywać niebezpiecznego uwodziciela, ale przykro jej, gdy uwodziciel dowie się o tym, a jeszcze bardziej, gdy udając zdziwienie wyprze się niecnych swych zamiarów.

Umyła sobie twarz, przyczesała włosy, skropiła się wodą kolońską i całą siłą woli powściągając dreszcze wewnętrzne poszła do pani Janowej.

Chora dama, spokojniejsza dziś niż zwykle, czytała jakiś romans. Obok niej siedział na wysokim stołku Józio bawiąc się pudełkiem od pigułek.

Panna Walentyna oparła się ręką o stół i spuściwszy oczy rzekła:

— Przyszłam panią pożegnać... Dziś, natychmiast, opuszczam dom państwa.

Chora otworzyła usta patrząc na nią ze zdumieniem. Potem włożyła w książkę zakładkę, a nareszcie zdjęła z rąk jedną z rękawiczek, w których miała zwyczaj siedzieć.

— Que dites-vous, mademoiselle? — spytała pani głosem zmienionym.

— Dziś wyjeżdżam od państwa...

— Co to jest?... co się stało?... Pani mnie przeraża.... Czy odebrała pani wiadomość o chorobie albo śmierci czyjej?... Może pani kto ze służących uchybił?...

W tej chwili weszła Anielka.

— Angelique! as-tu offensé mademoiselle Valentine? — spytała ją matka.

— Ja, proszę mamy, zaraz przyszłam, jak tylko zawołała mnie pani... — odparła zakłopotana Anielka.

— O, niegrzeczne dziecko! — wybuchnęła matka. — Demande pardon à mademoiselle Valentine!

— Ona nic niewinna! — odezwała się nauczycielka. — Kto inny wypędził mnie z domu...

— Mój mąż?... Jaś?...

— Pani! — zawołała Walentyna z uniesieniem — nie pytaj mnie o nic, błagam cię!... Ostatnią łaską, jaką mi wyświadczyć możesz, jest ta, abyś kazała jak najprędzej po mnie zajechać. Żegnam panią...

I wyszła, a za nią Anielka.

— Jak to, więc pani chce odjechać? — spytała zdziwiona Anielka zabiegając jej drogę.

Panna Walentyna stanęła.

— Moje biedne dziecko — rzekła po namyśle — czuję, że nie wypełniałam względem ciebie wszystkich obowiązków, ale... nie z własnej winy!... Jestem niespokojna o twoją przyszłość... Zresztą — chcę ci zostawić pamiątkę po sobie. Na odjezdnym dam ci małą książeczkę, w której wynotowałam najgłówniejsze zasady życia... Przyrzeknij mi, że jej nie pokażesz nikomu...

— Przyrzekam...

— Jak matkę twoją kochasz, jak pragniesz jej zdrowia?...

— Tak.

— Więc pójdź ze mną.

Poszły na górę. Tam panna Walentyna wydobyła ze swej tualetki pąsowy, dość brudny kajecik i oddała go Anielce.

— Ucz się... czytaj to... pamiętaj o moich ptaszkach, które tu przychodzą do okna, a nade wszystko... ucz

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Anielka - Bolesław Prus (wirtualna biblioteka txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz