Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖
- Autor: Władysław Łoziński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Łoziński
— O Jezu, o Jezu! O Panno Święta! — zawoła nagle koło mnie Urbanek — a to pan Heliasz, pan Heliasz!
I pocznie ręce łamać i płakać żałośnie jak dziecko, a nie ustaje wołać:
— O Jezu słodki! Pan Heliasz! Ratujcie, ratujcie, o Panno Święta! Tatarzy gonią pana Heliasza!
Ja na to chwytam łuk mój z ramienia, porywam strzałę, a mierzę okiem, czy mi Tatary pod samo strzelanie się zbliżą, i mówię:
— Teraz cicho bądźcie i ani się rusz który! A jak ja zawołam, tedy i wy wołajcie z całej mocy, co gardła starczy: Hu! hu! Hurra! hu! A taki róbcie gwałt i hukanie, jakby nas tu siła razem było!
Mam już łuk napięty i patrzę. Ów pan Heliasz, jak go Urbanek nazwał, ledwie jeszcze kilkanaście kroków ubieżał, a Tatarowie już za nim. Widzę, jak jeden z nich łyka, to jest powrózki od kulbaki odtracza i już z konia ma zsiadać, pewno aby związać tego biedaczka. Wymierzę dobrze, z całej mocy łuk napnę, puszczę... Furknęła strzała, aż zaświstało powietrze, a ja krzyknę:
— Hajże, hu!
— Hajże, hu! Hu, hu! — krzyknęli teraz wszyscy, a takie straszliwe hukanie uczynili, że aż las zagrzmiał za nami, że ono dziw, jak im się gardła od takiego gwałtu nie pozdzierały.
Patrzę za moją strzałą i aż mi serce radośnie zabiło. Ugodziłem dobrze Tatara; jak mierzyłem w łeb, tak też nie chybiłem, tylko że strzała nie utkwiła w samej głowie, ale przeszyła mu twarz pod okiem. Chwycił się Tatarzyn za oczy oburącz, jakby ogłuszony, a towarzysz jego podniósł się na koniu i patrzy, skąd ten łuk i strzelanie. Nie dałem mu długo patrzeć, strzeliłem znowu, a strzała przeszyła mu snadź samą rękę, bo tylko strząsnął łapę i położył się na szyi konia, unikając nowej strzały. Ja teraz chwytam za trzecią, ale Tatarowie obaj już uskoczyli i uciekają w pole, że się jeno migają między zbożem, a żaden się nawet nie oglądnie poza siebie.
Podźwignął się tymczasem pan Heliasz, oglądnął się, ręce podniósł ku niebu i uklęknął; widoczna rzecz, że za cud sobie miał to wyratowanie. Powstawszy wreszcie zaczął się piąć w górę do lasu, a kolana się pod nim gięły od przebytego strachu i umęczenia, i jeno ciągle pot sobie z łysiny obcierał. Urbanek i ja zbiegliśmy ku niemu, a tak wziąwszy go między siebie, zawiedli aż na polankę w lesie.
Nic, biedak, nie mówił, jeno stękał a sapał jako miech kowalski, a usiadłszy na ziemię błędnymi od strachu oczyma na nas patrzył, jakby się połapać chciał, gdzie jest i co się z nim dzieje. Przyskoczył do niego Urbanek, cały jeszcze łzami ociekły, i począł go całować w obie ręce jakby miłego pana ojca, a głaskać po twarzy, a łysinę mu z potu ocierać, a śmiać się i płakać z radości, że aż się rzewno robiło w sercu na taką poczciwość a wdzięczny umysł tego chłopca.
— Panie Heliaszu! — woła Urbanek — żebyście też wiedzieli, komu za zdrowie i życie dziękować macie po Panu Jezusie i Pannie Świętej — to temu oto pacholikowi! — i wskazuje na mnie. — A jam się z jego łuku naśmiewał!
To mówiąc poskoczył Urbanek do mnie i w oba policzki mnie pocałował, a mnie się słodko w duszy zrobiło, że choć jestem jako pies bez pana na świecie, taki biedny i opuszczony, przecież ludzkości doznaję.
— A pan Grygier gdzie? — pyta złotniczek oglądając się dokoła.
— Widziałem tylko, jak w las zapadł — mówię — chodźmyż go szukać.
Weszliśmy w las i poczęliśmy nań wołać i szukać, i między chaszcze zaglądać, i długo było tego szukania, aż nareszcie wylazł pan Grygier spod gęstej leszczyny i patrzy na nas okrągłymi od strachu oczyma. Nadbiegł i Urbanek i mówi:
— Panie Grygier, wielka wiktoria! Odpędziliśmy Tatarów, wyrwaliśmy im z rąk pana Heliasza, a już prawie był w łykach!
Na tę wieść pan Grygier od razu stał się srogim rycerzem, zacznie oczyma przewracać i szabli dobywa.
— A czemuż mnie nie wołaliście, chrrry! — woła. — Ukażcie mi ich zaraz, chrrry!
— A jak było wołać, kiedyście uciekli schować się w leszczynę — mówi Urbanek.
— Jam nie uciekał ani się chował! Zdrzemało mi się trochę, a szkoda, boby byli nie uciekli!
— Pewno, żeby byli przed wami nie uciekli! — rzecze Urbanek — ale dajmy temu pokój; chodźcież z nami i otwórzcie to wasze duże torbisko, co z wami było na chocimskiej, jeść nam się chce!
Jakoż z dobrą chęcią zdjął pan Grygier torbisko, a była w nim cała spiżarnia: gorzałka i chleb, i ser, i jaja warzone. Tedy jedli wszyscy i mnie dali, a czas był, bom z głodu ledwo na nogach się trzymał.
— Widzisz, Hanuszu — mówi do mnie na boku Urbanek, a już wiedział, jak się nazywam — ten Grygier Niewczas to bardzo dobra dusza, ludzki i poczciwy, jeno mu się na jednym punkcie coś w głowie popsowało, a to od dwóch lat dopiero. Kiedy królewicz Władysław pod Chocim z wojskiem ciągnął, potrzeba mu było krawców do obozu, a ten Grygier z kilku lwowskimi krawcami ujednał się także. Tam pod Chocimiem w wielkich bywał trwogach i coś mu się w głowie przewróciło. Zajęcze ma serce i przed myszką mizerną by uciekał, ale mu się wżdy zdaje, że na wojnach bywał i Turków gromił. A tak z tym pewnie umrze, bo nikt mu tego już nie wyperswaduje.
Tymczasem noc zapadała i nocować trzeba było w lesie, bo tak najbezpieczniej było. Pan Heliasz już dawno usnął, a tylko postękiwał od czasu do czasu, bo pewnie Tatarzy mu się śnili, pan Grygier jeno się kiwał siedzący i nam się też spać bardzo chciało. Ale że, jak to mówią, strzeżonego Pan Bóg strzeże, tedy my, za tą mądrą regułą idąc, straże nocne między sobą poznaczyliśmy i zawsze jeden z nas pięciu młodych miał przez jedną godzinę czuwać.
Zasłyszał to Grygier, jako się o to umawialiśmy i ani go odwieść od tego, aby i on do warty należał, a wyciągnąwszy szablę, począł dużymi krokami sam i tam chodzić po polanie, ale nam spać nie dał, zawsze coś mając do zapytania, bo się bał bardzo, aż wreszcie złotniczek go zluzował i już spokój mieliśmy.
Ledwie się niebo zarumieniło od zorzy porannej, kiedy się zbudziłem, podczas gdy wszyscy jeszcze spali. Zmówiłem pacierz nabożnie i z wdzięcznym sercem dla Opatrzności Bożej, że mnie, opuszczonego pachołka, przygoda nie zawiodła ani między złych ludzi, których wszędy uwijało się dużo w tych niespokojnych czasach, ani wydała w tatarskie ręce, o co, jako teraz widziałem, łacno było dnia wczorajszego, gdybym był tej dobrej kompanii nie spotkał — i wyszedłem z lasu, aby się rozpatrzeć, czy na świecie bezpieczno.
Nikogo nie było widać, jak tylko oko zasięgnąć mogło. Po dalekiej drożynie, która się bieliła między zielonymi polami, nikt nie szedł ani jechał, ale i Tatarów nie było śladu, snadź te ostatki ich wczorajsze już się pomknęły z okolicy. Wróciłem na leśną polankę, dobyłem z kieszeni onej książeczki z Godzinkami do Anioła Stróża i modlić się z niej zacząłem.
Pierwszy obudził się Urbanek, a widząc mnie z książeczką w ręku, rzecze zdziwiony:
— A ty umiesz czytać! No, patrzcież, ja znam takich, co w aksamicie chodzą i w bławatach, a czytać nie umieją, a ten pachołek wiejski czyta! A co ty więcej umiesz?
— Nic — mówię na to. — Ja chłopski syn jestem, a do tego sierota, o nauce mi nie myśleć; chleba i dachu nie mam.
— „A, B, C, chleba chce” — rzecze wesoło Urbanek — ale ja taki, jako i ty, ani dachu, ani chleba własnego nie mam, a przecież się uczę. Pan Heliasz mi pomaga i inni dobrzy ludzie we Lwowie, bom ja mendyczek.
— A co to znaczy: mendyczek? — pytam.
— Żebraczek. Mendyczek a żebraczek to jedna rzecz jest. Mendico znaczy po łacinie: żebrzę, i dlatego biednych żaków szkolnych we Lwowie zwą mendyczkami, tak jak w Krakowie pauprami, a także z łaciny, bo pauper to tyle, co ubogi.
— Dobrzy tam ludzie u was być muszą — mówię — między takimi ludźmi to i słonko cieplejsze.
— Wszędy są dobrzy ludzie — rzecze mendyczek — wszędzie słonko ciepłe. Albo gdzie nie?
— U nas! — odpowiem. — U nas, gdybym ja chciał być taki mendyczek albo żebraczek, toby mnie psi zagryźli! Widać ja łaski boskiej nie godzien, a za łaską ludzką taki ubogi pachołek, jako ja, niedaleko zajdzie.
— A ja jej także pewno nie godzien, a przecież w daleką drogę się wybieram i nie tracę nadziei, że tam zajdę, gdzie idę.
— A dokąd idziesz? — pytam.
— Do Krakowa, a potem do Padwy.
— Do Krakowa to już daleko — mówię na to — ale do Padwy to pewnie jeszcze dużo dalej, może tak daleko, jak ojciec towary ormiańskie powiózł.
Roześmiał się głośno mendyczek i powiada:
— Bo ty myślisz, że ja tytko tak wędrować chcę i tu zaraz z lasu do Padwy się wybieram! Jak skończę szkoły we Lwowie, to pójdę na akademię do Krakowa, a z Krakowa pojadę do Włoch, do Padwy, i tam znowu w akademii uczyć się będę.
Zawstydziłem się trochę, żem taki prostaczek i nigdy nic o akademii żadnej nie słyszałem, i patrząc na jego łatany giermaczek, mówię:
— A potem będziesz pan.
— Stary król nieboszczyk117, powiadają, że mawiał: Disce, puer, faciam te Mości Panie! To znaczy po polsku: Ucz się, chłopcze, a zrobię ciebie Mości Panem! Ja tam panem nie będę, bo u nas w Polsce trzeba się już urodzić panem, a i nie dbam tak o to, ale będę uczonym człowiekiem. Doctor Clarissimus!
— Doktór Klarissimus! — powtarzam, a po cichu myślę sobie, że to pewno między uczonymi ludźmi tyle znaczy, co między furmanami auriga regius, ale nie mówię nic, aby mendyczek nie śmiał się ze mnie. A potem bardzo smutno mi się zrobiło, i bardzo ciężko na duszy, że owo insi, tacy biedni, jako i ja, i tacy młodzi jako ja, a już wiedzą, kędy idą i gdzie zajdą, i jakie jutro ich czeka za wolą Bożą, a ja nie wiem, gdzie mam nogą stąpić, gdzie głowę skłonić, czego szukać i czego czekać, i jestem jako marny liść przez wiatr pędzony, niepewny, kędy los mnie niesie i gdzie mnie rzuci, i jako zginę. Nie mogłem też pohamować żałości i począłem płakać zakrywając twarz rękami.
— Czemuż ty płaczesz, Hanusz — rzecze do mnie mendyczek i widać, że mi się z szczerego serca lituje, i siada koło mnie, i obejmuje mi ramieniem szyję. — Posłuchaj, nauczę ciebie ładnej pieśni na zabicie smutku, takiej skutecznej, że jeno chyba modlitwa nad nią skuteczniejsza. Posłuchaj:
Słuchałem tej ślicznej pieśni, a za każdym słowem mendyczka spływała mi pociecha do serca. Powtórzył mi ją raz jeszcze, bom go o to prosił, a potem rzekł:
— To jest pieśń, którą ułożył wierszopis pewien sławny, Jan Kochanowski. Już on nieżyw, ale jego pieśni żywe i pewno nas obu przeżyją i tych wszystkich, co po nas będą na świecie. Jako widzę, umiesz czytać, tedy jak będziesz we Lwowie, pożyczę ci książeczki119 z tymi pieśniami, a i innych co książek dam, a będzie ci świat jaśniejszy, bo jak ksiądz rektor naszej szkoły mówi, komu w duszy jasno, temu i świat jasny.
Zadumałem się nad tym wszystkim, co mi Urbanek powiadał, a było nad czym, bo wszystko było dla mnie nowe i dziwne, a jakoby z obcej, bardzo dalekiej krainy, o której dotąd nigdy nie słyszałem, żeby być mogła kędyś na świecie.
Tak mi było, jak żeby mnie kto spod ziemi od razu na światło wywiódł, lub zamkniętemu w ciemnej komorze okno na świat wyrąbał. Już mi tak raz wyrąbano okno na świat daleki, a to wtedy było, kiedy mi Semen opowiadał o Siczy, o Kozakach, o Czarnym Morzu, o swoim ojcu Opanasie — teraz owo wyrąbał mi drugie okno ten mendyczek Urbanek, ale to już był świat cale inszy, który mi się w nim ukazywał. Semenów120 świat dziki był i gwałtów, i przygód pełny, same rogate dusze i zuchwałe serca — Urbanka świat leżał przede mną jakoby równe zielone pole, pełne skowronków, co w niebo biją, a niebo to zewsząd czyste i modre, zewsząd otwarte, a pod nim w słońcu sami dobrzy i pokorni ludzie chodzą i wszystkie ścieżyny pod ich stopami gładkie, i wszystkie wiodą to w ciche gaje, to pod domowe strzechy, a każda strzecha ci rada. A między tymi ścieżynami jedna szeroka jak gościniec, prosta jak strzelił, bardzo długa, a przecież już jej koniec bezpiecznie masz w oku, a wiedzie do akademii między mądre księgi, do ratusza między Pany Rady121, do kościoła na stopnie ołtarza i na rzezane formy122, gdzie kanoniki siedzą.
Czułem ja dobrze, że żaden z tych dwóch światów nie będzie mój, że nie pójdę ja ani Semenową, ani Urbankową drogą — ale jakąś trzecią, moją własną, a jaka będzie i gdzie nią zajdę, jak wiedzieć, kiedym na nią jeszcze nie wstąpił? Tak rozmyślałem, kiedy naraz Urbanek zawołał:
— Owo już słońce dobrze na niebie, trzeba zbudzić pana Heliasza i radzić o sobie, jako się do Lwowa dostać!
Stanął sobie tedy ten mendyczek na środku polany i zaczął głośno śpiewać:
Na odgłos pieśni pobudzili się wszyscy, a pan Heliasz i pan Grygier, i złotniczek Lorenc zaraz także chórem śpiewać zaczęli, tylkom ja z mularczykami słuchał milczący, bośmy pieśni tej nabożnej nie znali. Jeden z tych mularczyków
Uwagi (0)