Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖
- Autor: Władysław Łoziński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Łoziński
Tak to znieść musieliśmy. Ale mnie się zdało, żem jadowitą żmiję połknął i pod sercem ją jeszcze żywą noszę, bo i serce, i duszę miałem zatrute; na niebom patrzył, czy się nie rozewrze i czy ognisty piorun z niego nie padnie na głowy tych zbójów; zrozumieć nie mogłem, że słonko nie gaśnie nad takim światem, na którym sprawiedliwości nie ma i pomsty na złoczyńców.
A Bóg gdzie? A król gdzie? Bóg jest wiekuisty i tajne są Jego wyroki, sprawiedliwość Jego może być nie z tego świata. Jego pomsta znajdzie grzesznika i poza ziemskim żywotem; Bóg jest nierychliwy, ale sprawiedliwy. Ale król gdzie? Jego majestat jest z tego świata, jego moc jest ziemska, on taki śmiertelny, jako i ja, chłopek mizerny — on powinien być rychliwy w sprawiedliwości swojej, bo tyko tu na ziemi sądzić i karać może, a po śmierci sam sądzon i karan będzie.
Kiedy ojciec mój opowiadał, jako mu król Zygmunt w Janowie obiecał konfirmację sołtystwa i jako go swoim królewskim furmanem — aurgia regius — mianował, to ja był pewny, że już nie ma takiej mocy ludzkiej na świecie, co by na nasze dziedzictwo godzić śmiała. A tu ani hetman żaden, ani wojewoda, ale podstarości i sługa hajduk dokazali tego!
Gdybym był królem, tobym jeździł po całej ziemi polskiej, a miał przy sobie wielki hufiec zbrojny, tysiąc takich husarzy, jakich w Samborze widziałem, w stal zakutych, z szumnymi skrzydłami z piór żurawich na barku, że każdy z nich wygląda jak św. Michał Archanioł z ołtarza naszego kościółka, i kazałbym ścinać głowy wszystkim, co mordują sprawiedliwość, tak aby i najmocniejszy truchlał, a radowała się cnota, i każdy ubogi człek bezpieczno pożywiał się swoją pracą.
Buntowała się we mnie dusza, żałowałem i wstyd mi było, żem nie taki, jak Kozak Semen, co się niczego nie bał i nikogo, ani popa, ani starosty, ani króla, i mawiał, że najlepsze prawo pisze szabla, a kula w łeb to lepsza pieczęć niż pana kanclerzowa, i że lichy to człek, co się o swoją krzywdę nie weźmie. Ale pamiętam także, jako Semen często dumkę jedną śpiewał, a zawsze się w niej powtarzały słowa:
Ot, co! Cierpieć, cierpieć, a z Bogiem się nie bić! A ja się będę z Bogiem bił? A ja się będę z królem bił? Poczekam, urosnę, nabiorę mocy i rozumu, a wtedy bić się będę, ale ze złymi ludźmi tylko, z podstarościm i z Kajdaszem, a może Bóg da, że się na nich krzywdy pomszczę. A teraz to trzeba bić się z biedą. I tak mi się zdało, jakobym wśród tego nieszczęścia stał się naraz dościgłym97 człowiekiem, a co było we mnie z dziecka, to opadło, gdyby kwiecie z jabłoni.
Miły Boże, żeby to wszystko tak rosło, bez słońca, bez rosy, jak bieda rośnie! Ledwie się przez okienko wciśnie, a już ona gospodyni jest w chacie, wszędy wlezie, wszędy zaglądnie, z każdego kąta jeno długie zęby do człeka szczerzy, tak jakoby mówiła: jak zjem wszystko, co masz, to i ciebie zjem! Słońca do chaty nie puści, wesele z niej wygania, za plecyma ci siedzi, ognisko studzi, w nocy sen odbiera, a jak śpisz, to i we śnie zmorą cię dławi, z łokci dziurawych wyłazi. Z oczu ci świeci, z jednej miski z tobą jada i twoim głodem się pasie, coraz mocniejsza, coraz czarniejsza.
Takiej biedy i my zaznali teraz. Sprowadziła się matka, wczoraj jeszcze sołtysowa i gospodyni dziedziczna, a dziś biedna komornica, do sąsiadki jednej, ubogiej wdowy; mieszkaliśmy tam w ciasnocie i nędzy. Kiedy nas po zbójecku wyrzucono z naszej zagrody, zagrabiono nam cały dobytek gospodarski: krówki, zboże, statek, „bo — rzecze podstarości — bezprawnie na cudzym tu siedzieliście tyle lat, za zaległy czynsz to wszystko pójdzie na skarb królewski”.
To, co zabrać pozwolili, to były tylko graty mizerne, szczebrzuch ubogi, świąteczna odzież matki i ojca. Wszystko tośmy pomału sprzedali i zjedli przez zimę, a gdy nadeszła wiosna, trzeba było myśleć o tym, jako żyć dalej. W Podborzu zostać matka nie chciała, bo i zarobku znaleźć tu nie mogła, i zostać niebezpieczno było, bo się hajduk Kajdasz odgrażał, że nas na pańskie wypędzać będzie. A tymczasem on sam, niecnota, sprowadził się do naszego obejścia jakby do własnego dziedzictwa, bo na to też praktyki z podstarościm miał i dla niego to nas wywłaszczono.
Miała matka bliskiego krewniaka w Strzałkowicach pod Samborem, tkacza, do niego się przenieść umyśliła, i ja miałem tam zostać i tkactwa się uczyć. Przenieśliśmy się do Strzałkowic, ale mnie tkackie rzemiosło cale się nie podobało i pozwoliła mi matka szukać chleba przy jakiej żupie, bom umiał czytać i pisać, a taki łatwiej przy warzelni i czechrynach znajdzie zarobek, jako że kwotnicy solni zawsze piszącego do rachunku beczek potrzebują. Po wuju, kantorze Walentym, zostało nam trochę odzieży i mała książeczka do modlitwy, a była to Officium, czyli Godzinki do Anioła Stróża. To była wyprawa moja cała; zrobiłem węzełek, pożegnałem się z matką z wielkim jej płaczem i moim, a tak z kosturkiem w ręku, z węzełkiem na plecach, z jednym złotym w ręku, samymi groszami w mieszku i z Godzinkami do Anioła Stróża w kieszeni, ruszyłem w świat Boży. Łuk Semenowy i łubie ze strzałami, że mi matka broniła brać ze sobą, „bo — mówi — jako Tatar pójdziesz i jeszcze napaści sobie jakiej przydybiesz”, wyniosłem był już przedtem daleko za chatę ukradkiem i wżdy go z sobą wziąłem, na troczkach łykowych dobrze uwiązawszy przez ramię: w czym, choć nieposłuszny byłem matce, przecież, jako się pokaże, słuszna rzecz była, bo owo potem w potrzebie jako przyjaciel mi stanął.
Miałem iść do Soli pod Dobromilem, bo tam była duża warzelnia, ale zamiast wziąć się tam prostą drogą, umyśliłem pójść przedtem do Podborza, a to z tej przyczyny, że skoro miałem, kto wie na jak długo, porzucić te strony, chciałem jeszcze raz być na „Semenowej polanie”, bo tak sobie ją nazwałem, drogę do niej przez las raz jeszcze wbić w pamięć, miejsce ono tajemne opatrzeć, a także i ludziom podborskim powiedzieć, gdzie mnie znaleźć będzie można, gdyby kto o mnie pytał. A miałem w tym Semena na myśli, bo nuż wróci albo wiernika swego przyszłe, to jak się mnie dopytać?
We wsi mnie powitano jak dziada, z podrwinkami i urąganiem. Poznałem, jaki to bieda gorzki chleb piecze. Co kogo pozdrowię grzecznie, po ludzku, z uchyleniem kapelusza: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” — a on do mnie na to:
— Ehe! Hanusik, pan-sołtys! A co ty po sołtystwo twoje przyszedł!
— Z łukiem idzie — mówi inny — zbrojno, hej? Sołtystwa dobywać będzie!
Nigdym ja tego rozumieć nie mógł, dlaczego się ludzie cieszą z cudzej biedy i nieszczęścia, nawet kiedy takiego trafi, co ci nie był wrogiem, a owszem, czasami dobroć tobie świadczył: dlaczego właśnie i drugich za łeb weźmie? A z czegóż tu uciecha? Jakeś ty biedny, a drudzy także zbiednieją, toś ty przez to nie bogatszy, owszem biedniejszy jeszcze, bo ano kto cię wspomoże, kto ci da zarobić, przy kim się zawiesisz? To właśnie tak, jak gdyby cieszył się ślepiec, że owo inni, co koło niego byli, także cale poślepli — a któż go będzie wodził, kto mu da łyżkę do ręki i bodaj wody poda?
Spotkałem nareszcie jedną dobrą duszę, kulawego Matyska, co u nieboszczyka wuja kantora służył, a teraz przy plebanii wisiał, za samą strawę bez przyodziewka. Ciekawy był bardzo chłopiec, ten Matysek, i do wszystkiego sprytny. Na skrzypcach dobrze grywał, przeróżne piosenki śpiewać umiał — i ksiądz pleban zwał go rybałtem, a za księdzem i ludzie, bo po weselach z skrzypcami chodził, po kolędach biegał, miesopustne98 maszkary robić umiał i fraszki wesołe wyprawiał. Nieboszczyk wuj czytać go i pisać po trosze nauczył, ale że biedy nie wystraszysz abecadłem, a Matysek był ubogi sierota, tedy poszturkiwał nim, kto chciał, a kiedy nas wypędzano z wolnictwa, tedy on stracił ostatniego przyjaciela i ostatni ratunek, bom ja go bardzo lubił, a matka zawsze go spomagała, jako mogła.
— A co u was słychać, Matysku? — pytam go.
— A co by słychać miało? — odpowiada — psy słychać, jak szczekają, i ludzi, jak płaczą.
— A tobie jako się dzieje?
— Tak się dzieje, że ani się odzieję, ani się nadzieję, a mam tylko nadzieję, że się raz przecie gdzieś stąd podzieję, bo tu w Podborzu już nikt nie wytrzyma. A wy co robicie teraz z matką, Hanusik?
— Widzisz, Matysku, tyś pierwszy, co tu ze mną po ludzku gadasz, a inni mnie jako powsinogę witali. Taki ja dzisiaj biedny, jako i ty, to nami gardzą.
— Ej, co tam — rzecze Matysek — wszyscyśmy ludzie, tylko ksiądz pleban człowiek! Gardzą, nie gardzą, a ja sobie pan. Bom ja królewicz niebieski, tak jako i ty.
— A pleciesz, Matysku, pleciesz! — mówię ja śmiejąc się.
— Albo nie tak? Jużci, że wierę tak. Ksiądz pleban co niedziela obiecuje mi z ambony królestwo niebieskie po śmierci, a to nim to królestwo posiądę, tom ja za życia jest królewicz.
— Żart żartem, ale go już dosyć, Matysku — mówię na to — powiedzże mi bez żartów, co u was słychać?
— „Im dalej, tym gorzej — mówiła baba, jak leciała z dachu”. Co by słychać?! Bieda i zniszczenie ludzkie. Podstarości ludziom coraz cięższy, że już jeden i drugi przemyśliwa, jak grunt porzucić i gdzieś na dalekie Podole wykoczować, a hajduk Kajdasz w waszej chacie siedzi, na ławie przed wrotami w słońcu się wygrzewa jak wieprz, jeno czarnym łbem potrząsa i długie wąsiska kręci, słoninę wędzoną je i piwo łyka, a brzuch mu rośnie i rośnie, że jedno daj Boże, aby się wrychle rozpękł. Teraz nowe zniszczenie wymyślili, pędzą ludzi do lasu, budy robią, będą popioły palić.
— A co to są budy i na co popioły palić będą? — pytam Matyska.
— Tom i ja przedtem nie wiedział, co to za rzecz, dopiero teraz pierwszy raz widzę. Przyjechali kupcy ze Lwowa, same Niemcy, starszy między nimi Hayder się zowie, zakupili u pana starosty Koniecpolskiego wolność na budy w lesie. Będą rąbać drzewa, kopać piece, układać stosami, a potem palić popioły, ługować i robić z tego potaż99, a ten potaż powiozą na spław na Jarosław do Sanu, a Sanem do Wisły, a Wisłą, hen, daleko, do samego Gdańska. Już zaczęli w kilkanaście siekier; Kajdasz z harapem plecionym chodzi, trzaska nim i wrzeszczy, ubogi ludek do lasu pędzi.
— A w którymże to miejscu?
— Widzisz tam — pokazał palcem Matysek, prowadzać mnie na pagórek.
— Masz tobie — pomyślałem w duchu, bo Matysek właśnie w tę stronę pokazywał, kędy my z Semenem przebierali się nocą do polanki — a nuż i tam trafią!
Ale nie pokazywałem tego przed Matyskiem, jeno mówię dalej:
— Mój Matysku, mam ja do ciebie prośbę; wiem, żeś ty dobra dusza i zawsześ nam był życzliwy. Trafić się może, że tu o mnie albo o matkę pytać się będą; może o ojcu jaka wieść przyjdzie, może i sam ojciec jeszcze wróci — kto wie. Bóg miłosierny i dziwnie się zdarza na świecie; może też ze Lwowa do Ormian przyjdzie jakie pisanie, może od Kozaka Semena ktoś mnie szukać będzie, bo ja mam jeszcze jego kobzę u siebie — tedy abyś o tym wiedział i wszystkim mówił, że matka moja jest w Strzałkowicach u tkacza Sebastiana, a ja będę w Soli, przy żupie na robocie. Może i pan Serebkiewicz, co ojcu tę niegodziwą furmankę naraił, przekazywać co będzie, a może i z zamku co przyjdzie...
— A może i Król Jegomość dopytywać się o ciebie będzie — rzecze, żartując znowu Matysek — a co jemu powiedzieć?
— Może i sam Król Jegomość — odpowiem, obracając żart w prawdę — co wiedzieć? Bo przecież obiecał ojcu dać konfirmację na sołtystwo. Boże mój, Boże, a nużby królewski dekret przyszedł!
— A ma ten dekret nogi? — pyta Matysek. — Bo jak nie ma, to sam nie przyjdzie.
— Matysku — rzekę, już zły — takiś wykrętniczek, że gadać szkoda do ciebie. Ja do ostatniej nędzy przyszedł, serce mi się pada od żałości, a ty sobie jeno śmieszki stroisz!
— „Czart swoje, a baba swoje”, jak mówią Rusini — odpowiada Matysek — ale masz wiedzieć, że ja tak nie z swawoli tylko mówię. Widzisz, bo ja się na tym nie znam, ale podsłuchałem, jak ksiądz pleban i pan chorąży o konfirmacjach mówili. Albo ty wiesz, czy król dał dekret, czy nie dał? A może dał, to i tak tobie z tego piskorz, skoro o nim nie wiesz. Po konfirmację albo trzeba iść do kancelarii królewskiej, albo trzeba wiedzieć, kędy ją wysłano, na czyje ręce. Król do was przez osobne posły dekretu nie wyprawi; albo dekret czeka w Krakowie na was, a wtedy nic sobie z tego nie robi, że ty na niego czekasz w Podborzu, albo już wysłany jest z Krakowa, a wtedy poszedł na zamek samborski a z zamku dopiero do Podborza pójść by mu potrzeba, aby się wam dostał!
— To się nam nigdy nie dostanie! — wołam ja teraz, bo Matysek słowami swoimi jakby mi świeczkę zapalił w ciemności.
— „Mądrej głowie dość dwie słowie, a obuchem w łeb!” — — rzecze Matysek.
— Jeżeli dekret przyszedł na zamek, to z zamku tylko przez ręce podstarościego albo Kajdasza mógł był przyjść do nas! Jakżeby oni go nie ukryli!
— Król z dekretem, a Kajdasz z muszkietem! — mówi na to Matysek. — A teraz zostań zdrów, Hanusik! Na plebanii pewnie już pochrypli od wołania: — „Matys! Matys! a gdzieżeś to, psianogo!” Ani mnie to minie, że wezmę po uszach! Jak co zobaczę, jak co usłyszę, aby co ważnego a dobrego, to choćby do Soli posztykulam do ciebie, chociem chromy, boście wy dla mnie zawsze dobrzy byli, i ty, i Markowa! Hej, hej, żebyście to wy na sołtystwo wrócili! A tobym ja rad zagrał Kajdaszowi na waletę ot, na tę nutę:
I Matysek odszedł śpiewający. Jak mnie zostawił, tak długą chwilę stałem na miejscu, rozmyślając nad tym, co mi powiedział. Co teraz robić? A nuż dekret królewski dla ojca już był albo jest, albo niebawem będzie, jakże o tym wiedzieć? jako go dostać? Czy z kancelarii królewskiej, do której mnie, biednemu, jakże trafić? Czy z zamku, co jeszcze gorzej, bo go ci niecnotliwi ludzie zatrzymają, ukryją, zdrapią! Iśćże teraz w świat za zarobkiem, czy zostać i dekretu królewskiego patrzeć?
Tak mi kołatały myśli w głowie, a tymczasem
Uwagi (0)