Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖
Julka i Maria, dwie młode kobiety, przyjaciółki, spotykają podczas spaceru nieznajomego młodzieńca. Julia postanawia dowiedzieć się kim jest tajemniczy jeździec — rozpytuje w okolicy, ale nikt nie zna mężczyzny. Dziewczęta spotykają go po raz drugi w tym samym miejscu, ale i tym razem nie dowiadują się kim jest i gdzie mieszka. Po raz trzeci spotykają nieznajomego na balu dobroczynnym. Czy tym razem uda im się dowiedzieć kim jest mężczyzna?
Znakomita powieść obyczajowa pisarza, który za swoje dokonania trafił do księgi rekordów Guinnessa jako autor największej liczby napisanych powieści.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Ja pana przezentować będę. —
— Prawdziwie — niewiem —; lecz jeźli pani starościna zezwoli na to, spełnię jej rozkaz. —
— Dam panu znać do Jarowiny.
To mówiąc Julja, poczęła się oddalać, a Jan spiesznie pożegnawszy je, szybko puścił się w las, sam jeden z myślami. —
Dla czego nigdy na nas większego nie robi wrażenia widok przyrodzenia, jak gdyśmy w szczęśliwych, najszczęśliwszych początkach miłości? — Najszczęśliwszych, tak, bo choć człowiek łamie się, by posunął dalej, ileż to razy w końcu żałuje początku? — Naówczas wszystko dla niego przywdziewa suknie nowe, bo on sam oblókł się nowem uczuciem. —
Między nim a światem jest jakaś nić złocista, co łączy ich, czuje w uderzeniu serca wszystkie tętna całego żywota ziemi; — barwy, zapachy, blaski, szmery lasów, rzek, stworzeń, niebios, kwiatów rozumie; rzekłbyś, że zstąpił nań duch co go nauczył języka powszechnego; każdą boleścią boleje, każdą radością się wstrząsa, każdą myśl rozumie. —
Tak gdy ranny swą krwawą odartą ze skóry bliznę odkryje, chłód, ciepło, każde drgnienie powietrza czuje nią silniej niż zahartowaną skórą. Byłażby po staremu miłość — raną tylko —? Nie! nie — miłość jest wielkim węzłem, co wszystko łączy na świecie, dotknąwszy się go, bierzemy w siebie ducha świata całego i jak płyn elektryczny, tajemnicza siła jednoczy nas z — całością. — Skoro się skupim w siebie, odetniem od ludzi, siebie czujemy, siebie pojmujemy tylko.
Miłość! wielki i święty wyraz, lecz ubogi, lecz słaby na odmalowanie tego co znaczy. Miłość to świat — miłość to Bóg — miłość to życie, to wszystko. Co jest — jest nią; a z wysoka nic nie widać prócz niej. —
Natura żywa jest miłością samą, społeczeństwo klei te uczucie, jak klei i spaja kamienie z atomów, chmury z niewidocznych wyziewów.
Wszystko co święte, co dobre, co prawdziwe, co piękne, jest miłością. A dwojga kochanków namiętne uczucie to tylko odłamek, to tylko gałązka ogromnego drzewa, pod którego cieniem drzemią światy, i słońca, i gwiazdy, i błękity eteru. —
Jedna miłość jest złą, jest fałszem, jest śmiercią moralną — miłość samego siebie. Wszystko co złego ma świat, co nazywa się złem, z samolubstwa pochodzi. Ono rozłącza, rozbija, morzy, unicestwia. — Przez nie giną społeczeństwa i gasną światy w niebiosach. Niech chwilę ziemia zatrzyma się w miłośnym biegu koło słońca, — umarła — niech chwilę człowiek zawrze się sam w sobie — a nie żyje. Bo życie jest miłością.
A miłość jest ofiarą —; lecz ofiarą roskoszną, dobrowolną — poświęceniem bez wejrzenia po za siebie. —
I niema miłości bez ofiary. —
Wszystkie miłości nią żyją. —
Wejrzyjcie na niebiosa — co tam światów wiecznie krążących około ogniska, które mu swój byt poświęciły; wejrzyjcie na społeczeństwa — jeźli na nich zgasł duch ofiary, duch miłości, — ruiną są, popiołem, rumowiskiem. —
Tak myślał idąc Jan, i rozogniony własnem dumaniem, stanął już szarym wieczorem u krzyża, naprzeciw domku ojcowskiego.
Pod krzyżem modlił się starzec siedząc, z wypogodzonem obliczem chrześcianina. —
— Co ci się stało Janie, rzekł gładząc wąsa — siwy powrócił bez ciebie. Wiedziałem że cię z siodła wysadzić nie mógł, boćby to już do licha wstyd było; musiałeś zsiąść i nieuważnie go puścić.
— Coś nakształt tego, odpowiedział całując rękę starca. —
— I zyskałeś, że ci śliczną kulbakę podruzgotał bestja w kawałki, musiał się gdzieś tarzać. — Dobrze że się nie okaleczył, alem go sam opatrzył, nic mu się nie stało. Ale gdzieżeś był?
Jan, który tajemnic mieć niechciał, opowiedział staremu swoje pierwsze, drugie i trzecie na balu i dzisiejsze czwarte spotkanie z Julją i Marją, nie tając wcale, że jedna z nich mocno go zajęła.
Darski potrząsał głową i brwi zachmurzył. —
— To coś szparko mości panie — rzekł wysłuchawszy, a w dodatku i na nic ci się nie zdało. Boż to pany, a my wcale nie — oni dumni jakby ich rodziła Batorówna, z tego nic być nie może, tylko się daremnie zakrwawisz w sercu. Ot lepiejbyś sobie ubogą jaką znalazł szlachcianeczkę, a piękną, a skromną; a poczciwą, a pracowitą; pobłogosławiłbym ci z duszy.
— Przecież jeźli im o to chodzić może, jestem szlachcic. —
— Tak, bo spodziewam się, że i w duszy szlachectwo nosisz jak wszyscy Darscy, bez czego kiep szlachcic — przerwał stary.
— A do tego jestem ci bogaty — dodał Jan.
— Bogactwo, dziecko moje, rzekł ojciec, dziś jest jutro go niema. Z niem jak z smaczną potrawą obchodzić się potrzeba; lepiej jej nie kosztować, żeby sobie nałogu nie zrobić; a mając nawet bogactwo, niech ci serce do niego nie przylega.
Patrz jak dziś mnie mało kosztuje, żem zubożał! Żal mi moich poczciwych ludzi, nic więcej i tęż samę kaszę i krupnik jak dawniej zajadam, bom się do pulpetów nie nazwyczaił, żeby po nich stękać.
— Ani ja mój ojcze — wiesz jak mi mało potrzeba. —
— I dla tego ci właśnie ani bogatej, ani wysoko-urodzonej żonki nie życzę. — Wiesz co to u nas dobre wychowanie, toć to tylko wypieszczenie i popsucie. Przy takiej żonie i ty się popsujesz, zmiękniesz, zbabiejesz. A mężczyznie zbabieć to już ostatnia rzecz. Koło tej lalki będziesz musiał skakać, dmuchać, chuchać, na paluszkach chodzić i może w ostatku zostać zasłonką od gacha —
— Nie, nie — moje dziecko nie tego nam potrzeba dla nas obu. — Wolałbym z lichem prostą poczciwa dziewoję. Przy tej byś przynajmniej nie zrobił się piecuchem.
— Ale mój drogi ojcze — czyż już wszystko złe w tem wychowaniu, w tym świecie, którego ty nie lubisz?
— Nigdzie niema ludzi, coby całkowicie źli byli, moje dziecko, jest i tam zapewne wiele dobrego, ale więcej zła. —
Zobaczycie jeźli dożyjecie! świat musi się odmienić. To co dziś u was cywilizacją i dobrą edukacją i wybornem towarzystwem się nazywa, całkiem inne będzie. Wasze pierzyny, wasze cacki drogie, co wam po trochu serce kradną, wasze nałogi, które i czas biorą i niewolnikami czynią, wasza miękkość pieszczona, czułość w fraszkach, a obojętność w rzeczach prawdziwie wielkich — wszystko to zmienić się musi. Świat idzie ku lepszemu — wierzę w to jak w ukrzyżowanego Chrystusa. Jego nauka nietylko do niebios po śmierci, ale do szczęścia, o ile ono może być naszym udziałem — prowadzi i doprowadzi.
Stary umilkł poglądając na dalekie lasy, za któremi jeszcze się prześwieciła czerwona łuna zachodu.
— Słuchałem cię ze czcią i rozrzewnieniem, mój ojcze, odpowiedział Jan powolnie. Wszystko co mówisz jest prawdą — lecz więcej zgadujesz niżeli znasz świat teraźniejszy, nigdy niechciałeś nań wyjrzeć.
— Tak! to prawda, ale w mojej ciszy i samotni, ty wiesz że niepróżnuję, że mi oczy służą, a xiążka żadna nie nudzi. Wasze xięgi malują świat najlepiej, nie wówczas gdy myślą, że to czynią, lecz najczęściej gdy o tem wcale nie wiedzą. — Lubię ja konia, psa, powietrze i życie czynne — ale trzeba i myśl podsycać, bo inaczej bylibyśmy zwierzęty. — Znam wasz świat i dla tegom go nie ciekawy.
Nasz staropolski, choć go tam teraz obrzydzają jak mogą i piękrzą nie do rzeczy, daleko był wart więcej, bo w nim był duch Chrystusa Pana. Występki były jak zawsze i wszędzie, lecz ogół i co rządziło ogółem, ten duch wieku jak wy zowiecie, wiał jeszcze wiarą, braterstwem, nadzieją... Dziś wiele słów, a szczerości mało — każdy gada, nikt nie robi.... Boję się o was — nim przyjdzie dobre, wiele złego przecierpieć jeszcze musicie. —
Znów umilkł starzec, a po chwili —
— No, powiedzże mi co więcej o tej pięknej dziewczynie, która na twoją biedę tak cię zajęła. —
— Cóż chcesz ojcze mój, żebym ci powiedział, wylałem ci z serca co w niem miałem — wszystko — piękna — obie są piękne — poprawił się — dowcipna i mowna.
— O, to nic potem, rzekł stary.
— Żebyś wiedział ojcze, jak z tem jest czarująca!
— Powiedziałbym ci coś, ale się nasrożysz.
— Z tobą ojcze!
— No! no! daruj staremu — Dwa bo są kobiet rodzaje, i ci starzy poganie, u których wiele było sensu, choć też dużo fałszu, najzręczniej je podzielili. — Rzymianin szukał matrony, coby domowego strzegła ogniska; skromnej, pracowitej domatorki, którejby mógł napisać na grobowcu — Ognia strzegła, wełnę przędła. — Lecz gdy chodziło o rozkosz bydlęcą, przyprawioną solą attycką, dowcipkiem, czarującą gracją; — o! naówczas mosanie szli do dworek, do swoich Laisów i Aspazij. Ale żaden się z nich z Aspazją, Frynę i Safo nie żenił. —
Otoż tak mosanie, te najdowcipniejsze kobiety, do których serce lgnie okrutnie, to najniebezpieczniejsze stworzenia na świecie. Im nieustannie potrzeba blasku, wrzasku, oklasku, nowych ludzi i nowych uczuć — mospanie.
— Powiedzże mi chłopcze, jak tu się z taką ożenić kobietą?
Jan milczał.
— Nie jeden, gawędził dalej stary, nie spójrzy na cichą, na skromną, na kryjącą się od oczów, od spojrzeń, od ludzi niewiastę, ale to są skarby mospanie, dyamenty, na których się nie znają. Waćpan słyszałeś pewnie, że dyament co go to kędyś tam wymywają z piasków i błota, wcale nie ma pozoru błyskotliwego, a przecie to koron królewskich ozdoba, gdy tym czasem lada kiepski kamuszek czasem świeci się jak co dobrego. Tak to i z kobietami.
— Czyż zawsze mój ojcze?
— Juściż nie zawsze, ale trafić na wyjątek trudno i rachować na takie szczęście, to Pana Boga kusić. — Ale już bo czas do domu, rzekł staruszek podnosząc się z kamienia na którym siedział. Widzę ztąd starą Dorotę i Kaspra, że miskę krupniku moją ponieśli — przez sieni — boć nie na co świecili łuczywem do pierwszej izby.
To mówiąc wyprostował się Darski, otrzepał kapotę i z milczącym Janem spuścił się w głąb jaru. Chciał mu podać rękę syn, ale stary się ofuknął.
— Patrzajcie, masz mnie już za kalekę czy co?
— Ale po nocy!
— O! o! albo to ja tu każdej bryłki ziemi nieznam, prędzej się ty potkniesz jak ja i nogi chwalić Boga, służą jeszcze.
Tak mówiąc zeszli w głąb i po ścieżce z poręczem wdrapali się na górę. Stary przywykły ani się nawet zasapał, mimo że wnijście dość było przykre. W dziedzińcu zastali Kaspra, który szedł właśnie prosić na wieczerzę.
Mały, krępy, nizkiego czoła, szerokich plecu, rozczochranej czupryny, długich rąk i zawiesistych warg pan Kasper wcale niepozorną miał minę. Ale nie było sługi nad niego! Pierwszym i największym przymiotem jego było to, że nigdy nic niechciał, tylko to co pan. — Wcielał się w jego myśli, żądania, gusta i niedość że słuchał, ale rozkazów nie potrzebował. Nigdy Darski nic mu o użyciu dnia, o robocie nie potrzebował dyktować, Kasper magnetycznie jakoś wiedział, co potrzeba było robić. To wyrzeczenie się siebie nie wiele go kosztowało — był najszczęśliwszy, zawsze wesół, rad wszystkim, pierwszy do wyperswadowania, jeśli się co złego stało. — Ożywiał sobą cały nie wielki dwór Darskiego i był jego głowa i duszą. Pod przewodnictwem tego znakomitego człowieka, któren ręce w tył założywszy szedł powoli obok pana i panicza, doszli do dworku. — Tu z wielkiem podziwieniem zastali obcego człowieka, właśnie w tej chwili podchodzącego ku drzwiom z białą kartką w ręku.
— A zkąd to moje serce? spytał razem prawie p. Darski i Kasper.
— Z Dąbrowej, panie, z kartą. —
— Idźże Kasprze, przyjm gościa w czeladnej, a ja pismo odczytam.
Stary zawsze tak obcych przyjmował, że ich musiał bodajby na chwilę tylko przybyłych ugościć, nakarmić, napoić i uczcić, jak można. Kasper wiedzący obyczaje, zaraz porwał posłańca i już się wesoło do niego uśmiechając, w najserdeczniejszej gawędzie, wprowadził na przeciwek.
Z ciekawością ojciec i syn zbliżyli się do świecy i stary oddał Janowi list, będąc już pewien, że do niego być musi, ale oddał z westchnieniem. Sam usiadł w krześle swojem i zadumany nalewał sobie krupnik w prostą glinianą misę, która przed nim stała.
Jan czerwienił się po uszy czytając.
— No cóż ci tam piszą? spytał ojciec. —
— Starościna —
— Jakto? sama starościna. —
— Tak, ona podpisana. —
— Cóż tedy?
— Ośmiela mnie i zaprasza do swego domu.
— Tam do kata! honor wielki! odparł Darski poczynając spokojnie jeść krupnik. Teraz chłopcze zginąłeś. —
Jan znów w rękę pocałował i jakby go przepraszał — rzekł cicho —
— Pozwolisz ojcze? —
— Co ja ci mam pozwalać lub bronić; nie jesteś młokos, masz lub powinieneś mieć rozum. I zabronienie na nicby się tu nie przydało — jeźli ci to już smakuje, nie tu to gdzieindziej znalazłbyś co lubisz. Niech się dzieje wola Boża! — Jako ojciec, radzić będę — gderać mogę, płakać nawet — ale bronić nie myślę. Daj tylko Boże, żebyś w istocie trafił do tego szczęścia, które tam widzisz i nie zaszedł gdzie nie myślisz.
I gdy Jan pospiesznie odpisywał na list, bo wszystko
Uwagi (0)