Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖
Julka i Maria, dwie młode kobiety, przyjaciółki, spotykają podczas spaceru nieznajomego młodzieńca. Julia postanawia dowiedzieć się kim jest tajemniczy jeździec — rozpytuje w okolicy, ale nikt nie zna mężczyzny. Dziewczęta spotykają go po raz drugi w tym samym miejscu, ale i tym razem nie dowiadują się kim jest i gdzie mieszka. Po raz trzeci spotykają nieznajomego na balu dobroczynnym. Czy tym razem uda im się dowiedzieć kim jest mężczyzna?
Znakomita powieść obyczajowa pisarza, który za swoje dokonania trafił do księgi rekordów Guinnessa jako autor największej liczby napisanych powieści.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Jakto? porzucisz pan starego ojca?
— Wrócę wkrótce do niego, teraz mam obowiązki powołujące mnie do Litwy.
— Wielka szkoda, moje panny rachowały już na pana, jako na tancerza, na jesień i zimę.
— Któż wie, może nie zmylę rachuby i powrócę.
— Powracaj pan, u nas się bardzo dobrze bawią. —
Zaturkotało.
— Któś przyjechał? spytała staruszka. Julja wyjrzała oknem.
— Pani podkomorzyna. — A! to wybornie, jeszcze niewie kto pan jesteś — cicho! cicho! I pobiegła ku drzwiom, któremi już wtaczała się dostojna kuzynka z panną Matyldą, trzymającą lornetkę w ręku, flakonik w drugiem. Trzeba wiedzieć, że Tysia miała słabe oczy, słabe nerwy, słabe piersi, i chorowała na rodzaj melancholji, który cierpią wszystkie panny niemogące pójść za mąż. — Od roku pokaszliwała, przeczuwając suchoty, ale wyglądała dość dobrze i nadto nawet, pomimo octu, o któren ją matka strofowała.
Podkomorzyna rzuciła okiem po salonie, zobaczyła Jana i ledwie przywitawszy się ze starościną, zwróciła ku niemu —
— Widzę pana tutaj! a więc tajemnica rozjaśniona. —
Julka niedozwoliła babce zaprezentować gościa. —
— Przecież trwa wyzwanie?
— Uznaję się zwyciężoną.
— Pan Darski — wskazując ręką, przemówiła staruszka.
Podkomorzyna, która się wcale nazwiska tego spodziewać nie mogła, skłoniła się dosyć ozięble sznurując usta, i dodała: — Powinnam się była domyśleć. —
Nastąpiły oklepane pytania — Gdzie pan mieszka? i tym podobnie. Potem Matylda zwróciła się udając niezmiernie lekką i powietrzną istotę ku Marji, którą z zapałem nerwowym ściskać i całować zaczęła szepcząc jej coś na ucho. Podkomorzyna siadła przy starościnie, a Julja zaczęła rozmowę z Janem.
Zabójcza to była rozmowa —!
Wzrok Julji, któremu nic oprzeć się nie mogło, jej wejrzenie przeszywało na wskróś Jana, któren cierpiał rozkosznie, czując się tak już okutym, tak oczarowanym, tak podbitym, ze o świecie całym zapomniał.
Jakieś nieznane światy, niepojęte szczęścia, niezbadane głębie roskoszy nadziemskiej widział w tych niebieskich zrenicach, które mu mówiły więcej daleko, inaczej daleko niż usta; obiecywały mu raj. —
Usta Julji szydersko uśmiechające się, z których słówka śmiało, dowcipnie, lekko wylatywały jak ptaszki, uderzały go sprzecznością wyrazu z cudnemi jej oczyma. — Patrzał i szalał. —
Rozmowa jak ogień wejrzeniami podsycany, zapalała się, płomieniła, obejmowała coraz szersze kręgi, świeciła coraz jaśniejszą łuną, ulatywała w powietrze, nietykała już ziemi. Julja także zapomniała, że na nię patrzały babka, podkomorzyna, Matylda — Matylda, która przy słabych nerwach miała mocną ochotę do plotek. —
Musiano wreście odwołać nieuważne dziecko; ale po czasie. — Julja mówiła sobie w duszy — będę go kochała!
A gdy kobieta sama sobie powie — kochać go będę! — już kocha.
Jeśli obiecuje ludziom temi samemi słowy — naówczas kochać nie będzie!
Jan zapomniał łzawego spojrzenia czarnych oczów Marji, powiedział sobie w duszy — będę cierpiał, wszystko zniosę, ona być musi moją — ona mi jest przeznaczoną.
Julja biegała jeszcze z narzuconomi jej kluczykami, które przeklinała, gdy turkot powtórny dał się słyszeć i w tejże prawie chwili, otworzyły się drzwi salonu.
Wszedł mężczyzna stary, kulawy trochę, na lasce się opierający, wychudły, zgarbiony, ubogo a raczej brudno i sknersko ubrany. Twarz jego zastraszała wyrazem niczym nie pokrytej nienawiści, gniewu i wszystkich płynących z nich uczuć.
Żółty, zmarszczony, z ogromnemi oczyma czarnemi błyszczącemi ogniem dzikim, z usty, które po wypadłych zębach jeszcze dziwniejszy wyraz dumy i wzgardy przybrały, z wielkiemi białemi uszami, łysą na wpół głową, której czaszka guzowata i nieforemna najeżoną resztą włosów pozostałych opasana była — podszedł ten osobliwszy gość śmiało i srogo oglądając się do koła, aż ku starościnie. Pocałował ją w rękę od niechcenia, uśmiechnął się niby Julji, kiwnął głową reszcie, zmierzył z podziwieniem Jana i padł na krzesło, tyłem się ku niemu zwracając.
— Kaducznie trząska droga odemnie do starościnej! zawołał — trąc ręką po czole.
Wszyscy milczeli zmróżeni przybyciem prezesa — był to opiekun Julji. Najmniej jednak wrażenia na niej uczynił, płacąc za niegrzeczność jego, poszła do Jana sama, śmiało, i zaprosiła go w ganek, gdzie Marja i Matylda także wyjść miały do przygotowującej się herbaty.
— Kto to jest? spytał Jan cicho.
— Mój opiekun — prezes — odpowiedziała Julja.
— Prezes! zawołał Jan — Prezes!
Twarz mu się zmieniła. Julja postrzegła to. — Opiekun pani? —
— Tak, kuzynek i opiekun.
Zaledwie wyszli w ganek, gdy palcem wskazując młodego człowieka prezes, spytał starościnej — a toż kto?
— Pan Jan Darski — nieśmiało i prawie drżąc odpowiedziała staruszka.
— Darski! podchwycił opiekun porywając się z krzesełka — syn — syn —
Oczy mu się zaiskrzyły, zapłomieniły, ściął usta, drżał — syn tego —
— Syn znajomego prezesowi. —
— Tak! znajomego — wroga! — Cóż on tu robi?
— Julja go poznała na — balu — mówiła starościna i zaprosiłyśmy go — to jest ja go zaprosiłam.
— Po co? z uśmiechem rzekł prezes — po co? po co?
— Pozwolisz prezesie, że mogę przyjmować kogo zechcę — urażona odparła staruszka.
— Zapewne! zapewne! zobaczymy! Darski! mruczał niewyraźnie stukając kijem i wstrząsając się cały mówił prezes:
Zobaczymy! Pan Darski — hołota! moje wrogi. —
Zachmurzyło mu się czoło, zżółkł w chwili bardziej jeszcze i mnąc czapkę na kolanach leżącą, powtarzając niewyraźnie wykrzykniki jakieś, siedział z oczyma wlepionemi w ganek. — Zaprosili — ale ja go wyproszę. —
Tego niedosłyszała starościna, bo rozpoczęła mówić z podkomorzyną. — Po chwilce prezes jakby mu myśl jakaś dzika przyszła, porwał się z krzesła gwałtownie i zapomniawszy podpierać się laską, założywszy w tył ręce, poszedł w ganek. Przekulał dwa czy trzy razy wzdłuż balkonu zawsze z oczyma wlepionemi w Jana, którego pożerać się zdawał, nareszcie zastanowił się na przeciw niego, milcząc szydersko i zjadliwie popatrzał mu w oczy, a widząc że się Jan nie mięsza, odszedł. —
— Temu panu, rzekł Jan do Julji — widocznie nie przypadłem do smaku.
Prezes posłyszał dość głośno wymówione wyrazy.
— Zgadłeś pan, rzekł grubijańsko.
Jan się ukłonił tylko. — Niechże mnie pani zaprezentuje.
— Pan Jan Darski! śmiało przemówiła Julja.
— Wiem o tem! I z gniewem się odwrócił.
Widocznie chciał upokorzyć, chciał wypędzić przybysza, a wahał się i nieśmiał jeszcze.
— Nie przeszlibyśmy się po ogrodzie? rzekł znowu wrząc cały.
— Bardzo chętnie — odpowiedział Jan. — Julja błagająco spojrzała na niego; młody człowiek jednem wejrzeniem uspokoił ją. — Miał on już tę wyższość nad prezesem, że był zimny i panem siebie, gdy tamten, wspomnieniem przeszłości rozjątrzony, buchał nienawiścią i gniewem.
Powoli zeszli ze wschodków.
— Co pan tu robisz? rzekł prezes dumnie. —
— A pan? spytał grzecznie Jan.
— Jakto? jakto! ja — krewny — opiekun — pan śmiesz —
— Ja jestem sąsiadem i gościem, niesądzę, żeby do obowiązków opiekuna liczyła się niegrzeczność dla gości.
— Pan wiesz kto ja jestem?
— Dowiaduję się co chwila lepiej o tem.
— I wiesz przeszłość?
— Zapewne urazę jaką pan masz do mojego ojca?
— Urazę! urazę! nie — nienawiść — chęć zemsty — ohydę — wstręt.
— Mógłżebym co na to poradzić? niewiem, to pewna, że ojciec mój nadto jest dobrym chrześcijaninem, żeby nienawiść chował w sercu i zemsty pożądał.
— Ja go zgubiłem!
— Mój ojciec nie zginął.
— Jam go zubożył.
— Mój ojciec ma dosyć dla siebie i dla mnie — niechcemy więcej. — Co się tyczy pańskiego udziału w ubóstwie mojego ojca, przesadzasz pan sobie to czem się chlubić niegodzi. Ojca mego zubożyły ofiary, któremi poszczycić się może, nie pan.
— Wy mnie, ja was nienawidzę — to dom moich krewnych, mojej pupilli — chcę żeby tu noga twoja nie postała. — To mówiąc stuknął laską i myśląc że zastraszy Jana, zbliżył się ku niemu o pół kroku.
— Proszony, przybyłem i zdaje mi się, że nikt prócz starościnej niema prawa powiedzieć tutaj żebym wyszedł. Zostaję więc.
— Zostajesz?
— Tak jest.
Prezes bladł, strzelał oczyma, stukał laską i wił się z gniewu, który nim miotał.
— Ja niemam prawa ztąd cię wyrzucić?
— Zdaje mi się że nie.
— Jeden z nas przecie ustąpić z tąd musi. —
— Na to pozwalam, ale nie ja. — Prędzej nie odjadę, aż zechcę.
— Mości panie, pan nadużywasz mojej cierpliwości.
— Panie prezesie, zapominasz pan, co winieneś temu domowi, co winieneś sam sobie.
— Waćpan mi dajesz nauki? —
— Nie — ostrzegam go.
— Mówię raz jeszcze, niechcę żebyś pan tu bywał.
Jeśli pani starościna mi to powtórzy —
Prezes wściekł się zupełnie i kulejąc poszedł szybko w ogród. Jan nie bez śladów wzruszenia na twarzy, powrócił na balkon. Julja, która nie słysząc wszystkiego, domyśliła się przecie rozmowy, drżąc ze wzruszenia także nalewała herbatę. Widząc powracającego Jana spojrzała na niego — ale jakim wzrokiem? Jedno wejrzenie takie mogło wieki mąk piekielnych nagrodzić. Starościna czując się nie bardzo silną i zdrową, usunęła się do swego pokoju, a podkomorzyna wyszła na ganek prezydować przy herbacie.
Prezes latał kulejąc po ogrodzie, zgrzytając resztą żółtych i czarnych zębów. —
Jan jak po bitwie osłupiały w dziwnym myśli chaosie spoczywał, marzeniem jakiemś zdawało mu się wszystko co doznał i przebył. Niemógł się zmusić do uśmiechu, do rozmowy, do wcielenia się w towarzystwo — był zabity. Wzrok tylko Julji odżywiał go powoli i z odrętwienia wychodził.
— Co zrobić? mówił w sobie, co zrobić — porzucić dom ten — porzucić ją — wyrzec się —! Niemogę, zapóźno! Lecz co za przyszłość! co za męki! ile przecierpieć potrzeba! To dla niej! — Lecz będęż miał siłę?
— Zbliż się pan do herbaty — zawołała Julja i rozpogodź czoło, godziż się być tak smutnym między nami?
— Smutek jest nieproszonym i niespodziewanym gościem, który wchodzi i zasiada, gdy najmniej go wyglądamy.
— O! takiego gościa nie przyjmować. —
— Biedni goście! szepnął Jan — jeśli ich wypędzają, a im się tak chce pozostać.
Julja tylko słyszała te słowa półgłosem wymówione, i nic nieumiała na nie odpowiedzieć. Podkomorzyna wmięszała się do rozmowy i poczęła Jana rozpytywać o ojcu, którego chociaż była blizką sąsiadką, nigdy go nie widywała. Syn z miłością do zapału posuniętą, odmalował jej życie spokojne, święte tego starca, który niczego nie żałował, po niczem nie tęsknił, modlił się, pracował, pocieszał drugich i czekał śmierci jakby pożądanej godziny połączenia z długo niewidzianym przyjacielem i towarzyszem. Łzy zakręciły mu się w oczach, Julja ich nie widziała, ale Marja postrzegła i jej także dwoje łez zamgliło czarne zrenice.
Jan zobaczył te łzy współczucia i serce mu uderzyło; — znowu uczucie niepojęte pociągnęło go ku Marji. — Ale to trwało mgnienie oka. Julja patrzała na niego. —
Rozmowa stała się powszechną. —
— Pozwolisz mi pani powrócić tu? spytał korzystając ze szmeru Jan.
— Ja? wszakżem pana prosiła sama — a fałszem się brzydzę i — szczerą jestem.
— A prezes —
— Możemy nieuważać na dziwactwa prezesa.
— Więc mogę?
— Kiedy pan nasze strony opuszczasz? głośniej spytała Julja.
— Niewiem sam jeszcze.. — Czyż i pani mnie wypędza? rzekł ciszej.
— Właśniem go namawiać chciała, żebyś pozostał przy ojcu, którego tak kochasz.
— Mam i inne zatrudnienia — obowiązki.
— Szkoda, wmieszała się podkomorzyna usiłując Julję ratować — rachowałyśmy na pana jako na tancerza.
— Ja mało tańcuję.
— Doprawdy.
— A kto nie tańcuje, na cóż się w towarzystwie młodem przydać może?
— Juściż, odpowiedziała Julja, trzyma szal i pilnuje krzesła i flakoniku.
— Tego się podejmuję najchętniej.
— A maszże pan do tej misji usposobienie — cierpliwość, wytrwałość, męztwo?
— To są cnoty, których się najpilniej wyuczyć starałem.
— Cierpliwość? dwuznacznie mówiła Julja.
— Niech mnie panie probują. —
— Wytrwałość?
— Wszak to tylko długa cierpliwość. —
— Męztwo?
— Są rzeczy, których się boję.
— Naprzykład?
— O bardzo wiele — długoby je liczyć było!
— Naprzód.
— Nienawiści ludzkiej
— A cierpliwość?
— Czy pomoże?
— Cierpliwość i męztwo chodzą z łagodnością, która jest siły oznaką.
— Ślicznie pani mówi. — Często człowiek niema cnót, które dobry nauczyciel wpoić mu może.
Ta część rozmowy już była cichszą, bo podkomorzyna zaczęła coś o balu, a Jan i Julja mogli ją prowadzić niepodsłuchiwani.
— Zechcesz być pani nauczycielem moim?
— C’est selon — naprzód wiedzieć muszę przymioty ucznia.
— Wielkie i nieograniczone posłuszeństwo i — dodał — wiara w niego i coś więcej jeszcze.
— Cóż więcej?
—
Uwagi (0)