Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖
Julka i Maria, dwie młode kobiety, przyjaciółki, spotykają podczas spaceru nieznajomego młodzieńca. Julia postanawia dowiedzieć się kim jest tajemniczy jeździec — rozpytuje w okolicy, ale nikt nie zna mężczyzny. Dziewczęta spotykają go po raz drugi w tym samym miejscu, ale i tym razem nie dowiadują się kim jest i gdzie mieszka. Po raz trzeci spotykają nieznajomego na balu dobroczynnym. Czy tym razem uda im się dowiedzieć kim jest mężczyzna?
Znakomita powieść obyczajowa pisarza, który za swoje dokonania trafił do księgi rekordów Guinnessa jako autor największej liczby napisanych powieści.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Kaci go wiedzą, mówił zjadając gałkę od laski prezes, zkąd mu to wszystko? Tać to szerepetka, a minę ma pańską i tak pewny siebie ten intrus, jakby łaskę robił, że tu przyjechał. A przyjechało to pewnie na chłopskich sankach, w siwych barankach.
— Przepraszam pana prezesa, przerwał młody pan Kazimierz krewniak podkomorzynej, poprawując kamizelki, którą miał na balu powiatowym, — wysiadaliśmy razem. Przyjechał parą ślicznych karecianych koni, w czarnej szubie jakiej jeszcze niewidziałem.
— To chyba gdzie ukradł czy pożyczył, boć to hołysze. —
— Oj! coś to nie wygląda na hołysza. —
Któś inny uważał, że ubranie Jana było tak wymyślne, wytworne i piękne, choć nie bijące w oczy, że mógł się w niem bo daj w Paryżu pokazać.
Prezes się wściekał. Podkomorzyna czmychała nieśmiejąc jeszcze na to sobie dozwolić, ale przypuszczając, że gdyby Matylda ze swemi nerwami podstarzała, możnaby ją z listem wydać za Jana.
— Bardzo poważny! bardzo przyzwoity! mówiła sobie — szkoda tylko, że tak ubogi.
Nic bardziej przylegającego do siebie nad młodzież — Jan łatwo ją sobie zaskarbić potrafił, poznał się z nią, zpoufalił. Wszyscy już ku końcowi wieczora podawali mu dłonie jak staremu znajomemu. Jan bowiem nie był jednym z tych sztywnych automatów, co w jasnych rękawiczkach, palec jeden w kamizelkę włożywszy, przechadzają się po salonie; — z każdym zrozumieć się, sympatyzować, zbracić umiał. Wesół dziś bo szczęśliwy, wkrótce stał się duszą zabawy i wziął na siebie jej kierunek. Dziwnem szczęściem nikt mu nie zazdrościł, nikt na to nie sarknął, wszyscy mu pomagali.
Wieczór był ochoczy, i przeleciał strzałą. — Już dniało dobrze, a w lutym jak wiemy dnieje około szóstej godziny, gdy się goście rozjeżdżać poczęli.
Wszyscy młodzi ludzie z kolei żegnali Darskiego, prawie jednemi słowy:
— Bracie, niezapomnijmy się — i kochaj mnie jeśli możesz.
— Darski bądź zdrów, pamiętaj żeśmy od dziś jak dwa palce dłoni.
Czemże ich ujął? spytacie.
— O! naprzód sercem, które gdy bije w piersi, odpowiedzą mu inne; prostotą, szczerością, — a w dodatku — gdy w chwilach spoczynku poszli na kielich wina i cygara, gdy rozbujane myśli lać się i szumieć poczęły z szampanem, każde słowo Jana, którem wyrażał szlachetne i piękne uczucia, w piersi młodzieży znajdowało odgłos spółczucia. — Często jeden wieczór taki wiąże przyjaciół na całe życie. A jak się żyje w takiem uniesieniu szybko, żywo, jak wszystko: krew, myśl, przyjaźń, miłość przyśpieszonym krąży biegiem. Cóż dziwnego, że po sześciu młodego uniesienia godzinach, jesteśmy jak po roku znajomości starzy?
W połamanej, porozrywanej, i co chwila rozdartej i znowu wiązanej rozmowie z Julją, gdy i ona i on porwani byli tą exaltacją, jakiej każdy doznać musi wśród zabawy, ruchu, zgiełku, uroku muzyki i świateł, — powiedzieli sobie więcej niż kiedykolwiek dotąd.
Marji już niewidział prawie Jan.
Marja siedziała w kątku, tańcowała jak zmuszona, ślizgając się po posadzce niby cień smutny; niekiedy tylko wejrzeniem objęła szczęśliwszych i — dumała. —
I ją otaczało grono młodych, i jej szeptano słówka, co słodziej niż muzyka brzmią w uszach kobiety, lecz dla niej był to szmer gałązek, szum wody — nic więcej.
Serce było gdzieindziej.
— Panna Marja chora albo zakochana, mówiła młodzież.
— Panna Marja zawsze taka! tłumaczyli inni.
— Ma suchoty! dodał ktoś trzeci.
— Juściż podobniejsza do nich od panny Matyldy, która napróżno sentymentalnym kaszlem chce zwabić narzeczonego do tłustych swych wdzięków. — Nie oszuka nikogo!!
Dzień świtał, trzeba jechać było, Jan pożegnał Julję, która po cichu spytała go:
— Wszak się zobaczym?
— Możesz być inaczej? odpowiedział.
Jadąc do Dąbrowej po nocy, niewyrachował się Jan, że dniem powracać będzie i wziął śliczne peterburskie sanki i parę przepysznych koni, które mogły wydać tajemnicę jego majątku. Julja, która stała w oknie gdy odjeżdżał, postrzegła i zaprząg i ludzi wytwornie poubieranych i Jana, który musiał jej się ukłonić, a wiedząc o ubóstwie Darskich pojąć nie mogła, co znaczył ten kosztowny przybór Jana, który tak dalece wszystkim bił w oczy, że o koniach pozostali jeszcze mężczyźni długo potem mówili.
— To są resztki ich pięknej dawnej fortuny zapewne — odezwała się podkomorzyna, która coś zaczynała przewąchiwać, ale mając na myśli swatanie Matyldy, nie bardzo chciała rozgłaszać to, czego się już domyślała. Przyszło jej na myśl, że przed pięcią laty rozeszła się była wieść o wielkim spadku na Darskich, ale że ojciec stary z kąta się swego nieruszył, i życia niezmienił, wzięli to wszyscy za bajkę.
Jan powrócił rozmarzony i szczęśliwy do domu. — Julja padła na łóżko w swoim pokoiku, dłonią gorące przyciskając czoło, Marja modliła się.
Około południa starościna przysłała po Juiję. — Znalazła ją wnuczka smutną i zamyśloną, prezes ze zwykłemi swemi groźbami tylko był odszedł.
Na widok wnuczki rozpłakała się staruszka. — A! to znowu prezesisko nieznośne! zawołała Julja — o! przysięgam babuni, że to raz ostatni.
— Moje dziecko — nie rozpaczajże.
— Babciu — i Julka upadła jej do nóg — zaklinam cię zrób raz, o co cię prosić będę.
— Ty wiesz jak kocham ciebie, jakem słaba gdy o ciebie chodzi, nie proś mnie o nic strasznego!
— Nie! ale co mi każe moja godność i twoja. — Zrzeczmy się testamentu prezesa i jego majątku — wynijdźmy raz z pod tej nieznośnej, nieustannej groźby, która nas poniża.
— Coż poczniemy?
— Alboż tak straszne ubóstwo? wszystko oddawszy mu, zostanie nam choć jeden folwark Dąbrowa i tego będzie nam dosyć. Tobie babciu na niczem nie zabraknie — twe życie na jedno ziarnko się nie zmieni; ja tych bogactw niepotrzebuję. — Ono mi życie psują. Będęż mogła być pewną przywiązania mojego przyszłego, póki mi się zdawać może, że kocha we mnie lub ze mną pieniądze moje?
— Ty niewiedzieć co pleciesz. —
— Babciu, napastliwie powtórzyła ze łzami Julja, jeżeli mnie kochasz — ja cię o to błagam. Ja wiem ile ci przykre obejście i panowanie prezesa, cierpisz to dla mnie, ja cierpię go tylko dla ciebie. Wolna zrzekłabym się w jednym mgnieniu oka i jego zapisów i jego gróźb. — Uczyń to dla mnie!
— A! to prawda! zawołała starościna, że byłybyśmy wolne!
— Więc pozwalasz na to?
— I tybyś się wyrzekła wszystkiego?
— Z radością, z uniesieniem, z wdzięcznością. —
— Ale cóż poczniemy —
— Ja mu to powiem.
— Dziecko! ty go śmiertelnie obrazisz.
— Babciu — jak cię kocham, a to największe zaklęcie — zaręczam ci, że będę rozumną — że będę grzeczną — skończmy raz to życie niepewności.
— Ty sama chcesz tego — i nie boisz się?
— Czego?
— Ubóstwa.
— O! to szczęście! poznamy kto nas szczerze kocha — a ubóstwo, gdy nam zostaje czysta i własna Dąbrowa, ze swym ogródkiem i kwiatkami — to — szczęście!
I wybiegła swobodna, śpiewając — szukać prezesa. — Babka się modliła i płakała, wyrzucając sobie że tak łatwo pozwoliła na zrzeczenie się milionowej fortuny. Szczęściem trafiła w xiążce nabożnej na godzinki do Opatrzności, i w nich jakby ręką losu wskazaną umyślnie, wyczytała pociechę.
Tym czasem Julja szła do salonu, gdzie prezes żółty, kwaśny, zły, gderzący, czytał kurjera i dławił się nim i bułką. Usiadła naprzeciw niego, ten zmierzył ją okiem ponurem.
— A co, natańcowałaś się?
— O! wybornieśmy się bawiły. Nicby mi niebrakło, gdybym co trzeci dzień nie widziała babci we łzach.
Prezes ruszył ramionami — A któż winien jej, że płacze.
— Niewiem, ale wiem, że jej łzy na moją duszę padają, jak rozpalony żar.
— Ślicznie panna mówi — to starajże się pocieszyć babunię.
— Właśnie myślę o tem jak raz na zawsze łzy jej otrzeć.
Prezes burknął coś pod nosem.
— No? i znalazłaś panna sposób?
— Zdaje mi się.
— Ciekawym.
Julja milczała, niechciała sama zaczynać.
— Panience wesoło na świecie, chciałoby się, żeby jej i starzy dopomagali.
— Czemuż mnie i im dobrze i wesoło być nie ma?
— A zapewne —!
Znowu milczenie chwilowe; prezes, który się burzył Darskim, a widząc na wieczorze jak się wszystkim podobał, jak Julji nadskakiwał, podwójnie go znienawidził; niemógł dalej wytrzymać.
— Czego się tu ten Darski wasz kręci?
— Co pan prezes mówi?
— Niby panna niesłyszy!
— Słyszę, ale zrozumieć nie mogę. — Babunia go przyjmuje, któż mu może wstępu do domu zabronić?
— Kto? a gdyby ja?
— Proszę pana prezesa, a jakimże to prawem?
— Prawem! patrzajcie ją! Stuknął laską, — co to panna ze mną prawować się myślisz? Do stu katów! panna wiesz, że co masz to z mojej łaski, co mieć możesz to moje tylko!
— Niechże będzie prezesa. — Wiem że reszta majątku, prócz Dąbrowej, obciążona jest długami p. starosty, nieboszczyka dziada; że mój wielki majątek, o którym tyle mówisz, winna być mam panu prezesowi; — lecz jeśli swoje dobrodziejstwa dla nas każesz babce płacić łzami, mnie niewolą — my się zrzekamy wszystkiego.
Prezes osłupiał i słowa rzec z razu niemógł.
— A bardzo dobrze! a bardzo dobrze! zakrzyczał wywracając krzesło, stół, filiżanki i wstając nagle — powiem to starościnie.
— Starościna wie o tem i zgadza się na to.
Niemożna odmalować złości, gniewu, wściekłości człowieka, który zwykły do despotycznej władzy nad tem, co go otaczało, ufny w swoje skarby sądził, że niemi panować będzie gdzie zechce.
— Zostaniecie przy Dąbrowej! zawołał, zostaniecie, ale ani mnie więcej, ani złamanego fenika mego nieujrzycie.
To powiedziawszy wyszedł do sieni, kazał podawać konie, wybił dwóch służących i trzęsąc się odjechał.
Chwila jedna zmieniła nagle całe położenie Julji i jej stanowisko na świecie. Miljony jej stopniały — rozżarty prezes przenosił swe panowanie, zapisy i dziwactwa do podkomorzynej i Matyldy. W kilku dniach z pośpiechem gniew zagarnął wszystkie majętności starosty, i na jednej nie wielkiej wioseczce i folwarczku pozostała babka i wnuczka. Pojęły obie, że życie ich zmienić się było powinno; ale Julja niedozwoliła, aby babka w najmniejszej rzeczy ucierpieć na tem miała i poczuć nawet odmianę. Sama zajęła się domem i szczęśliwa bo swobodna, otaczała ukochaną babkę tysiącem pieszczot i starań.
Po sąsiedztwie jak uderzenie gromu rozeszła się wieść dziwna, że prezes skasował testament, odebrał majątki starościnie i wszystko przekazał Matyldzie.
Matylda nagle kaszlać przestała, była i tak już pewna, że za mąż pójdzie, bo roje młodzieży oblęgły dom podkomorzynej.
Wszyscy mężczyźni znajdowali, że panna Tysia wcale jest hoża, bardzo miła i ładna. Pokazało się nawet, że choć trochę utyła, ale była za to białą i rumianą, a oczy miała pełne wyrazu. — Wyrazem tym były krocie i miljony prezesa.
Czego nigdy nie bywało dawniej — Tysia poczynała z fałszywym spiewem popisywać się publicznie, i godzili się na to znawcy, że choć bez metody i szkoły, spiewa bardzo przyjemnie. Podkomorzyna roiła, była szczęśliwą.
Do ustronnej nawet Jarowiny, przez przybywającą tu teraz młodzież, doszła do Jana i ojca jego wiadomość o zubożeniu Julji. Oba uradowali się niezmiernie, a Jan pospieszył teraz natychmiast do domu starościnej. Nie myśląc dalej kryć się ze swoją zamożnością, wybrał się jak najparadniej.
Cztery prześliczne konie rosłe ciągnęły lekkie saneczki, uprząż na nich była angielska i przy angielskiej skromności piękna i smakowna; pokrywały grzbiety gniadoszów cztery skóry lamparcie. — Dwóch ludzi w jednostajnem czarnem ubraniu towarzyszyli Janowi.
Gdy zajeżdżał przed ganek, Julja widziała, ale nie domyśliła się zbałamucona końmi i uprzężą, ktoby mógł być taki.
Jan zastał ją z xiążką w ręku samę jedną.
— A, to pan, zawołała — zadziwiona — choć jeden nie zapominasz o nas?
— Dla czegoż mnie pani posądzasz nawet o to —?
— Bo — bo — bo drudzy —
— Ja nie należę do drugich.
— Wszędzie chcesz być pierwszym? zażartowała ze zwykłą swoją wesołością. —
— Tam gdzie być można pierwszym i ostatnim.
— Zagadka — nierozumiem zagadek.
— Jakże się ma starościna?
— Zdrowa, ale w zimie nie wychodzi prawie ze swojego pokoju.
— Mogęż być u niej.
— Dla czegoż nie, będzie mu rada — chodźmy.
Zastali staruszkę nad książką i modlitwą, modliła się zwykle dzień cały.
Przywitała uprzejmie Darskiego, teraz każde odwiedziny ją cieszyły, bała się być opuszczoną biedna, i dzień bez gości był dla niej smutniejszy niż kiedy.
Jan począł żywo mówić o dawnych czasach, żeby w wspomnienia wprowadzić staruszkę i jakoś mu się to udało. — Rozdobruchała się, rozgadała, ale w końcu niemogąc zapomnieć straty świeżej majątku, którego nie dla siebie, ale dla wnuczki żal jej było, dodała z westchnieniem:
— Pan
Uwagi (0)