Brühl - Józef Ignacy Kraszewski (do biblioteki .txt) 📖
Powieść historyczna oparta na faktach. Postać Henryka Brühla została przez J.I. Kraszewskiego wykorzystana do narysowania przekonującego obrazu dworskich intryg w czasach saskich.
Prawdziwy Henryk Brühl był urzędnikiem Augusta III. Przez wiele lat swojej politycznej kariery stał się mistrzem politycznych intryg, dzięki którym udało mu się skoncentrować w swoich rękach sporą władzę. Ta historyczna postać służy Kraszewskiemu do barwnego opisu świata dworskiej polityki pierwszej połowy XVIII wieku. Tytułowy bohater sympatii nie budzi, i budzić nie może — do władzy i majątku dochodzi obłudą, kłamstwem i intrygami. Kraszewski swoją książką wpisuje się w nurt krytyki epoki saskiej w polskiej historii. Brühl jest drugą częścią trylogii poświęconej tej epoce i kontynuacją powieści Hrabina Cosel.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Brühl - Józef Ignacy Kraszewski (do biblioteki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Tak, to prawda — rzekł Brühl zamyślony — ale to nie da pieniędzy.
— Owszem to nam je ściągnie: trzeba surowości. Powoli puszczono cugle wszystkiemu. Szlachta się zaczęła odzywać, mieszczanie skowyczéć, aż i chłopi sobie w lamenty.
Brühl słuchał z wielką uwagą.
— Pieniędzy potrzebujemy ogromnie wiele, oto i teraźniejszy karnawał, myślisz że darmo przyjdzie?
— Tak jest, i wszystko co dwór puści spłynie na lud, w ziemię nie wsiąknie, mają więc czém płacić. Pieniędzy — dodał spoglądając na Brühla — potrzebujemy dla pana, a zdałyby się i nam. I waszéj excellencyi i jego pokornemu słudze.
Uśmiechnął się zagadnięty.
— To się rozumie, zacóżbyśmy pracowali w pocie czoła.
— I tyle przekleństw brali na dusze.
— No, gdzie idzie o posłuszeństwo, tam Bóg tych mizernych głosów nie słucha. Król musi miéć co mu trzeba.
— A my, co nam należy — dorzucił Hennicke — co Bogu, to Bogu, co panu to panu, a co poborcy to poborcy.
Brühl stanął przed nim zamyślony i po krótkiém milczeniu rzekł cicho:
— Więc oko miéj otwarte, ucho pilne, donoś mi wszystko, pracuj za mnie i dla siebie razem, donoś mi co trzeba; ja mam już tyle na głowie, że bez ciebie nie wydołam.
— Spuśćcie się na mnie — odezwał się Hennicke — rozumiem to dobrze że pracując dla was, dla siebie téż pracuję. Nie przyrzekam wam miłości platonicznéj, bo to podobno tak nazywają, gdy kto rękawiczki całuje, ręki się wyrzekając: co interesem jest, to trzeba czysto i jasno postawić. Będę o sobie pamiętał, o was pamiętał, i o królu nie zapominał.
Skłonił się. Brühl po ramieniu go poklepał. — Hennicke... wyprowadzę cię wysoko.
— Byle nie zbyt, i nie na nowym rynku — szepnął Hans.
— A! o to bądź spokojny. A teraz tyś rozumny, jaką dajesz mi radę? jak to się utrzymać na dworze? Wyjść na wschody to jeszcze nic, ale z nich na łeb nie zlecieć to sztuka.
— Ja mam tylko jedną radę, excellencyo — począł były lokaj — wszystko się robi przez kobiéty, bez kobiet nic się nie dzieje.
— O, o! — odparł Brühl — są inne drogi.
— Ale ja wiem że wasza excellencya, macie za sobą Padre Guariniego i ojca.
— Tst! Hennicke.
— Milczę, a jednak dodam: czas waszéj excellencyi o tém pomyśléć, co kobieca potęga znaczy: miéć zapaśną strunę nie zawadzi.
Brühl westchnął.
— Skorzystam z rady, zostaw to mnie.
Milczeli chwilę.
— Jakże wasza excellencya jest z hr. Sułkowskim — po cichu szepnął Hennicke — nie trzeba zapominać że słońce zachodzi, że ludzie są śmiertelni, i że synowie po ojcach następują a Sułkowscy po Brühlach.
— O! — uśmiechnął się Brühl — to mój przyjaciel.
— Wolałbym żeby jego żona była waszą przyjaciółką — wtrącił Hans — na tobym więcéj mógł rachować.
— Sułkowski ma serce szlachetne.
— Któż przeczy, ale najlepsze serce woli tę pierś w któréj bije, od każdéj innéj.
— A hr. Moszyński! — wtrącił Hennicke.
Brühl drgnął i zarumienił się, spojrzał na mówiącego bystro, jakby chciał dojść czy to nazwisko wspomniał z myślą podstępną.
Hennicke miał twarz niewinną i spokojną.
— Hr. Moszyński nic nie znaczy — syknął Brühl — nie znaczy nic i znaczyć nigdy nie będzie.
— N. Pan oddał mu własną córkę — rzekł Hennicke powoli.
Brühl zamilkł.
— Ludzie mają złe języki — począł odpocząwszy nieco Hennicke — na pannę Cosel mówiono że wolałaby była kogo innego nad hr. Moszyńskiego.
Spojrzał mu w oczy: Brühl stał dumnie milczący.
— Tak — wykrzyknął z niecierpliwością — tak; wziął mi ją, wyżebrał, wyintrygował.
— I zrobił w. Exc. największą łaskę w świecie — rozśmiał się Hennicke — stara miłość nie rdzewieje, powiada nasze przysłowie. Zamiast jednéj sprężyny, dwie miéć możecie.
Spojrzeli sobie w oczy, ale znać było na twarzy Brühla chmurę, która po niéj przeciągnęła.
— Dosyć o tém — dodał — a więc Hennicke tyś mój, rachuj na mnie. Co dzień o szóstej, tylnemi drzwiami... miéć będziesz biuro tu u mnie: jutro dostaniesz pierwszą nominacyę.
Hennicke się skłonił — I pierwszą pensyę do podniesionéj pracy stosowną.
— Tak, jeśli pomyślisz o tém, aby ją było czém zapłacić.
— To moja rzecz.
— Godzina późna i bądź zdrów.
Hennicke pocałował go w ramię i położył rękę na sercu, a potém powoli, cicho i nieznacznie się wysunął.
Brühl targał dzwonek.
Wpadł kamerdyner przestraszony.
— Na zamku gospodarstwo (Wirthschafft) za pół godziny się rozpoczyna: lektyka?
— Stoi na dole.
— Domino? maska?
— Wszystko gotowe — to mówiąc kamerdyner otworzył drzwi i przez obszerny przedpokój przeprowadził Brühla do garderoby.
Już naówczas pokój który ją zawierał mógł się liczyć do osobliwości stolicy. Dokoła otaczały go wielkie szafy rzeźbione, które w téj chwili wszystkie stały otworem. Pomiędzy dwoma oknami na które spuszczone były zasłony, stał stół okryty, na nogach bronzowych, na nim wielkie zwierciadło w porcelanowych ramach z kwiatów i aniołów. Dokoła téj szyby srebrzystéj kwitły zimą i latem róże, zwieszały się powoje, chyliły konwalie omdlałe, a z zielonych gniazdek wystrzyganych w tysiące form listków wyglądały śmiejące się nieśmiertelném weselem głowy tych istot stworzonych przez ludzką sztukę, które nie wiedziéć jak nazwać: aniołami czy amorkami, ptaszkami czy kwiatkami? U góry w wiązance siedziało ich dwoje, biédnych, nagich, jak ich Pan Bóg stworzył i ściskali się serdecznie, aby o swéj nędzy zapomniéć. Choć mieli skrzydełka na ramionach, ale się im już latać nie chciało. Na tym stole u zwierciadła stał cały przybór do stroju jakby dla kobiéty. W szatach widać było w wielkim porządku każdy strój z całym garniturem, począwszy od trzewików i kapelusza, nawet zegarki i szpady. Moda i zwyczaj wymagały aby się wszystko zmieniło i zchodziło z sobą, jakby się urodziło z jednego tchnienia czarnoksiężnika.
Na dzisiejszy wieczór nie tyle strój, ile domino było potrzebném. W osobnéj szafie leżały maskaradowe przybory, wisiały płaszcze, kapelusze, kapiszony i okrycia. Brühl stanął i zamyślił się nad wyborem. Ważnym był krok ten stanowczy. Król lubił aby się poznać nie dawano. Brühl może poznanym rychło być nie chciał.
Kamerdyner chodzący za nim z dwóma świecami w rękach, czekał skinienia.
Odwrócił się szybko pan dyrektor.
— Gdzie jest ten strój weneckiego szlachcica, któregom nie miał czasu użyć w grudniu?
Służący rzucił się do szafy stojącéj w kącie, zasłoniętéj skrzydłem otwartém drugiéj, która przy niéj stała. Brühla oko wnet padło na aksamity czarne.
Rozkaz był wydany, zaczęło się szybko ubieranie. Suknie leżały wybornie i nadawały postać szlachetną i zręczną pięknemu panu. Wszystko było czarne, aż do pióra przy kapeluszu i szpady szmelcowanéj u boku. Na piersi tylko spadał ciężki, przepyszny łańcuch złoty, na którym Brühl zawiesił medal z wizerunkiem Augusta Mocnego. Tak przybrany przejrzał się w zwierciadle i nałożył pół maseczki. Dla niepoznaki zaś, na brodzie ogolonéj świeżo przylepił zręcznie plasterkiem bródkę hiszpańską, która zdawała się prawdziwą, i mogła obałamucić znajomych.
Zmienił na palcach pierścienie, okręcił się kilka razy i szybko schodzić począł.
Port-Chaise, jak naówczas zwano lektykę stała w sieniach domu. Dwaj tragarze przebrani byli wprzódy po wenecku z czerwonemi wełnianemi czapkami na głowach i płaszczykach aksamitnych, oliwkowych, na ramionach; oba téż mieli maski na twarzach. Zaledwie z przodu zamknęła się lektyka, któréj zasłonki zielone pospuszczane były, tragarze unieśli ją w górę i pobiegli z nią ku zamkowi.
W głównych wrotach stały strojne straże gwardyj, nie wpuszczano nikogo oprócz pańskich powozów i lektyki bogatych. Lud cisnął się ciekawy tłumnie, ale odźwierni nastawiali zębate halabardy i odpychali go od wnijścia.
Jedne po drugich wjeżdżały z pochodniami powozy, lektyka po lektyce; w dziedzińcach służby już było pełno. Rzęsistém światłem gorzał zamek cały, bo dwa dwory i dwa gospodarstwa przyjmować miały gości dnia tego: sam król u jednego stołu, u innych królewicz z żoną.
Z sali królewskiéj do królewiczowskiéj wiodły oświecone rzędy pokojów, w których już przez okna widać było kręcące się masek cienie. Lektyka Brühla zatrzymała się u ganku, otwarło wnijście i wenecki szlachcic z powagą syna Doży wybiegł z téj kryjówki. W chwili, gdy miał wstępować na wschody kamienne, dywanami okryte, niewiedziéć zkąd zjawiła się obok niego postać drugiego Włocha, ale wcale inna. Był to mężczyzna zamaskowany, o głowę od niego wyższy, barczysty, silny, po żołniersku wyprostowany, z piersią wydatną, ubrany jako zbir i niby zdjęty ze starego obrazu Salvatora Rosy. W stroju tym ślicznie mu było, jakby się do niego rodził. Na głowie miał lekki szyszak żelazny bez przyłbicy, na piersi pół zbroiczki, po któréj biegały żyłki złote w misterne desenie, krótki płaszczyk na ramionach, szpadę u boku, puginał u pasa. W ręku trzymał rękawiczki wonne, a na białych palcach błyskało kilka pierścieni. Całą jego twarz okrywała maska dziwna, marsowa, skrzywiona, sroga i straszna, z długiemi wąsami i kosmykiem na brodzie. Brwi jéj w dwa esy pogięte zbiegały się w środku i dwiema prostemi marszczkami przedłużać się zdawały po czole. Brühl spojrzał tylko na tę maskę nie miłą i szedł daléj ku górze, lecz zbir widocznie go chciał dognać i zaczepić.
— Signore! — wołał syczącym głosem — come sta? va bene?
Brühl głową tylko mu odpowiedział. Ten mu się pod sam bok cisnął, nachylił do ucha i szepnął coś, aż Brühl widocznie gniewny odskoczył. Śmiech się dobył z pod maski: zbir palcem wytknął go i stał.
— A rivedersi, carissimo... a rivedersi!
I powoli za nim pociągnął. Słychać już było muzykę z sali królewskiéj. Zbirowi nie było widać pilno, szedł powoluteńku, ręka w bok, nogami długiemi ledwie dźwigając leniwie.
Gdy ostatnie przestępował wschody, Brühl już mu z oczów w tłumie zginął. W salach i pokojach było pełno. Od blasku świateł, od krasy strojów bogatych, od lśniących dyamentami kobiét oczy ślepły. Wszystko to zwijało się, kłębiło, mruczało, piszczało, śmiało się, podskakiwało i uchodziło zaledwie ukazawszy chwilę.
We wspaniałych polskich strojach z szablami sadzonemi w drogie kamienie, przechadzało się kilku łatwych do poznania senatorów, na których twarzach tylko dla zachowania rozkazu króla, wązki pasek czarny niby maski przedstawiał. Mnóstwo Turków, Maurów, Hiszpanów, kilku mnichów zakapturzonych, kilka nietoperzy żeńskich, kilka bóstw mytologicznych niewieścich z odsłonionemi wdziękami a zasłonionemi twarzami, mnóstwo Wenecyan podobnych do Brühla wyróżniało się w tym tłumie, w którym i na pulcinellu i na arlekinie nie zbywało. Nawet wyrostki z kołczanami na plecach i skrzydłami przyprawnemi kręciły się, niby grożąc bezsilnemi strzałami, ale się ich jeszcze nikt nie obawiał.
Królowa Elżbiéta, Marya Stuart, Henryk IV.... kogóż tam nie było? Król o lasce ze złotą gałką powoli przechadzał się zaczepiając kobiéty i usiłując je poznawać. Nie było mu to trudném, znał je wszystkie dobrze, te przynajmniéj, które poznania godne były.
Na innych maskaradach byłby mógł się spotkać z nieznaną pięknością miejską, nie mającą przystępu do dworu; tego dnia na zamek nie wpuszczano tylko powozy pańskie, lektyki bogate i maski, których powierzchowność ręczyła, że do plebejuszów się nie liczyły.
W salach piękne panie były gospodyniami, przy stołach i bufetach urządzone były gospodarstwa: chińskie, japońskie, tureckie i t. p. Każda z pań na ten wieczór musiała być szynkarką i gosposią dla dostojnych gości.
Poza salami królewskiemi, takież same stoły trzymały królewiczówna Józefa ze swym dworem.
Świetniała przy jednym z nich hrabianka Franciszka Kolowrath: owa swawolna Frania, która ośmioletnia umiała już tak dobrze grać rolę dojrzałéj panny dworu... Teraz była to świeża, zalotna, wesoła, dumnie z góry patrząca dzieweczka, cała brylantami okryta, któréj pasterski strój nie przeszkadzał chwalić się z macierzystemi klejnoty.
Inne piękności dworu kryły się pod mniéj więcéj przezroczystemi maskami. Zdradzał je chód, rączka, plamka na białéj szyi albo nawet zbyt kunsztowne przebranie. Królewiczowa Józefa mało w téj zabawie brała udziału, znajdowała się tu tylko dla przypodobania teściowi i mężowi. Dumna jéj postawa, twarz surowa i nie piękna, obejście się zimne nie przyciągały ludzi. Wiedzieli wszyscy że nie lubiła płochych zabaw, że wolała życie rodzinne, modlitwy i... plotki. Surowa dla siebie i dla drugich, poglądała bacznie na tych co się około niéj obracali. W atmosferze, która ją otaczała panował chłód i sztywność. Nie śmiał tu sobie nikt swobodnego pozwolić żarciku, bo go karcił wzrok pani. Nawet wśród maskarady ostatniego wtorku, Józefa nie zapomniała, że była córką Cezara.
Uprzejmy, grzeczny, milczący stał tu téż królewicz Fryderyk, dość piękny i postawy okazałéj, ale posągowato chłodny i ceremonialny. Bawiło go to że się zabawiali drudzy, sam on nie brał udziału w niczém. Zapraszał tylko po pańsku, a czasem do poufałego otoczenia krótkie słowo rzucił. Znać w nim było, mimo młodości, pewną ociężałość ciała i ducha, ostatniego więcéj jeszcze niż pierwszego.
Strojny i pańsko wyglądający Sułkowski, piérwszy faworyt następcy, stał poza nim gotowy ciągle na rozkazy. Królewicz odwracał się ku niemu często, porozumiewał z nim wzrokiem, pytał i otrzymawszy odpowiedź, z zadowoleniem głową potrząsał.
Widząc ich obu razem z sobą, dawał się odgadnąć stosunek, który ich łączył; pierwszy sługa więcéj był panem niż sam pan, który tylko reprezentował swą godność, ale jéj nie czuł. Sułkowski przeciwnie, przybierał
Uwagi (0)