Darmowe ebooki » Powieść » Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 35
Idź do strony:
może być mowy o ciągłości, że nawet naśladownictwo czy moda ulega specyficznym, charakterystycznym dla danej epoki i dla danego narodu lub środowiska odchyleniom.

— Nie może tu być ani postępu, ani upadku w znaczeniu trwałym — dowodził — styl dojrzały wykwita tam, gdzie ludzie dojdą do dojrzałości wyraźnych i głębokich idei. Styl to idea. To owoc ducha danego środowiska, to dążność, a raczej wyraz dążności ducha do utwierdzenia się w środowisku, to środek jego działania, oddziaływania, panowania.

Przytaczał liczne dowody. Znał się na tym gruntownie. Kiedyś zrobił nawet kilka podróży i zebrał obfite materiały do zamierzonego studium o gotyku francuskim, celtyckim, reńskim, włoskim i polskim. Na przykładzie powstawania tych różnic zaczął właśnie rozwijać swoją teorię, gdy spostrzegł czułe spojrzenia, które ukradkiem wymienili pani Bogna z Malinowskim. To oblało go zimną wodą. Przypomniał sobie prezesa Szuberta i jego drwiny z nieboszczyka Jezierskiego, który nocami czytał młodej żonie Homera.

Dodał dla przyzwoitości jeszcze dwa zdania konkluzji i umilkł.

— Tak — chrząknął Malinowski — ty diabelnie wyznajesz się w tych historycznych rzeczach. Powinienbyś o tym napisać jaki artykuł.

Bogna musiała zauważyć, co było przyczyną jego zamilknięcia, gdyż z lekka się zarumieniła i chcąc widocznie udowodnić, że słuchała uważnie, zaczęła rozwijać szczegóły i żądać podobnych przykładów na baroku. Borowicz jednak czuł się ośmieszony i wycofał się kilkoma ogólnikami.

— A mnie się zdaje — odezwał się Malinowski — że tu nie tyle można mówić o linii, czy o stefanowych wykwitach ducha, ile o zmyśle praktycznym. Decyduje postęp techniki, który pozwala na budowanie coraz wygodniejszych, coraz tańszych gmachów. Celowość! Oto jedyny wskaźnik. Co ma duch do wygodnego i taniego rozkładu mieszkania? Chodzi o oszczędność materiałów, miejsca i robocizny przy zapewnieniu maximum komfortu. Jeżeli jest tu jakaś idea, to idea zapewnienia sobie ciepłego, higienicznego, dobrze przewietrzanego locum.

Roześmiał się, a Borowicz zaciął usta, by nie odpowiedzieć mu jakimś dobitnym epitetem.

Pani Bogna zaoponowała:

— Obracasz zagadnienie w żart, ujmując tę jego stronę.

Borowicz spojrzał na zegarek i wstał:

— Już jedenasta — powiedział — na mnie czas.

Wstali również i oni. Malinowski całując na podziękowanie rękę Bogny wystrzelił nowym aksjomatem:

— Gdy się tak przyjemnie rozmawia, to człowiek zapomina o godzinie.

— Nie zatrzymuję was. Jakże się pan czuje? — zwróciła się do Borowicza.

Zapewnił ją, że zupełnie dobrze. Umyślnie pierwszy wyszedł do przedpokoju, by zostawić ich samych i zdziwił się, że Malinowski okazał tyle przyzwoitości, że nie skorzystał z tego. Po chwili obaj byli już za drzwiami. W smudze światła została przez minutę pani Bogna, a gdy już dochodzili do furtki powiała ku nim ręką.

Noc była ciepła i pachniała zielenią. Od wschodu nadchodziły łagodne podmuchy wiatru, w którym drzewa potrząsały gęstymi wiechami gałęzi. Liście szeleściły jedwabiście, połyskując w świetle rzadkich latarń swoją lśniącą powierzchnią i migając białawą podszewką. Ulice były puste. Po obu jej stronach pogaszono już światła, lub pozamykano okiennice i piaskowego koloru domki z dachami z czerwonych tafelek wyłaniały się uśpione i ciche z gęstego zielonego poszycia. Wyiskrzone niebo piętrzyło się w górze ciszą, pogodą i niezmiennością.

— Wiesz co? — odezwał się nagle Malinowski — możebyśmy tak wstąpili gdzie na koktail?

— Co?... — ocknął się Borowicz.

— Na godzinkę, na przykład do „Adrii”. Wydamy najwyżej po sześć złotych i trzydzieści groszy na szatnię. A trochę się ubawimy.

— Dziękuję ci. Idę spać.

— Odludek z ciebie — ziewnął Malinowski — popatrzylibyśmy na występy, zobaczylibyśmy sporo ludzi. No i samemu trzeba przecie od czasu do czasu pokazać się. Co?

— Nie lubię hołoty...

— Ależ tam bywa też dobre towarzystwo!

— Mój drogi — zirytował się Borowicz — powiedziałem, że nie pójdę i już.

— Starzejesz się, che, che, che — półżartobliwie i pojednawczo zaśmiał się Malinowski — nabierasz starokawalerskiej pedanterii. A rozrywka od czasu do czasu jest człowiekowi potrzebna.

— Kiedy deszcz pada jest mokro — z hamowaną furią odpowiedział Borowicz.

— Co przez to rozumiesz? — zaciekawił się Malinowski.

— Nic, tak sobie, filozoficzna uwaga.

— Dziwny jesteś... Hm... Śliczna noc... Dawniej bywałeś weselszy. Jeżeli się nie obrazisz powiem ci po przyjacielsku: tetryczejesz. Jesteśmy w jednym wieku, a o ile ty starzej wyglądasz! Wprawdzie ja może wyglądam za młodo. Nieraz, mam wrażenie, przeszkadzało mi to w karierze. Ty o to nie dbasz, ale mnie należałby się awans. Żeby to człowiek mógł mieć dwa wyglądy! Jeden dla kariery, solidny, z brzuszkiem, drugi dla kobiet. Kobiety jednak zawsze wolą młodszych. Teraz che, che, che, będę mógł przytyć... Widzisz, dlaczego na przykład ty nie żenisz się. Jesteś w znacznie lepszym położeniu ode mnie. Bywasz w tych sferach, gdzie są bogate panny. Albo i mężatkę którą możesz rozwieść. Weźmy chociażby taką Butrymową. Reprezentacyjna i dama całą gębą, a poza tym majątek ziemski i trzy kamienice. Tylko zakrzątnąć się.

— Czemuż u licha ty z nią się nie żenisz? — wzruszył ramionami Borowicz.

— Pi!... Za wysokie progi na moje nogi. Zresztą Bogna wprawdzie nic nie ma, bo co tam z tej Iwanówki jej przypadnie, ale też hrabianka z domu, pod każdym względem nienaganna, a stosunki ma kolosalne. Ho!

— I dlatego z nią się żenisz? — stłumionym głosem zapytał Borowicz.

Malinowski wywinął młyńca laską:

— No i dlatego też, że ją kocham — powiedział z przekonaniem.

Dochodzili do rogu ulicy. Borowicz nagle wyciągnął rękę:

— Dobranoc ci.

— Idziesz tędy? Odprowadzę cię.

— Dziękuję, ale... mam jeszcze gdzieś wstąpić.

Malinowski rozstawił nogi, podniósł głowę i gwizdnął:

— Fiuuu!... Taki z ciebie ananas!? — pochylił się i chociaż wokół nie było nikogo zapytał szeptem: — na dziewczynki?

— Na dziewczynki — potwierdził Borowicz, hamując się, by nie uderzyć z całej siły w tę wygoloną twarz z dowcipnie przymrużonym okiem.

— Toś w porządku — swobodnie śmiał się Malinowski — życzę powodzenia i... zadośćuczynienia, che... che... che... Ja bo obecnie nie mam hm... na zbyciu, jak się to mówi, woli bożej... che... che... che...

Borowicz prawie wyrwał rękę z jego dłoni i zawrócił w boczną ulicę Już był dość daleko, gdy dobiegł go głos Malinowskiego:

— Dobrego apetytu!

Udał, że nie słyszy i przyśpieszył kroku.

— Bydlę, bydlę... bydlę... — powtarzał raz po raz.

Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Rozdział II

Data ślubu została wyznaczona na czwartego września. Bogna musiała mieć chociaż kilka dni całkowicie wolnych na dokończenie wszystkich przygotowań, a właśnie w ostatnim dniu sierpnia rozstawała się z Funduszem Budowlanym, który pochłaniał jej znacznie więcej czasu, niż przepisane godziny urzędowania. Prezes Szubert zawsze o czymś zapomniał, zawsze w najnieodpowiedniejszej porze przychodziły mu pomysły i natchnienia.

Dawniej nie przeszkadzało to Bognie wcale. Przeciwnie, wolała zawsze sama dopilnować, by nie palnął jakiegoś głupstwa. Zbyt wiele czuła dlań serdecznej przyjaźni, by miało to jej sprawiać przykrość. Jednakże należało pomyśleć i o sobie, szczególniej teraz, gdy to „o sobie” zaczynało w jej świadomości już całkiem konkretnie znaczyć „o nas”. Po raz pierwszy uprzytomniła to sobie w tę niedzielę, kiedy umyślnie poszła do kościoła, by usłyszeć swoje zapowiedzi. Było to komiczne, ale zarumieniła się wówczas i serce zabiło jej mocniej. Stała pod filarem nie daleko ambony i zdawało się jej, że wszyscy na nią patrzą, chociaż było zaledwie kilka znajomych osób, a ksiądz wymawiał ich nazwiska niewyraźnie i szybko, wśród dziesiątka innych. Nie przypuszczała, by ta formalność mogła wywrzeć na niej tak silne wrażenie, jak na młodej panience. Uklękła i modliła się. Właściwie nie można było tego nazwać modlitwą. Po prostu rozmyślała nad nowym życiem i zwierzała się Bogu ze swego szczęścia.

Religijność jej należała do tego typu, gdzie rytuał, przepisy kościelne, nabożne zwyczaje nie miały wielkiego znaczenia. Wychowanie, jakie odebrała w domu rodziców, w otoczeniu, w którym nie kultywowano tradycyj religijnych, nie obserwowano świąt i nie przywiązywano żadnej wagi do obrzędowości, nie tylko religijnej, lecz i towarzyskiej, nie wyrobiło w niej potrzeby wewnętrznej unormowania i uparagrafowania swego stosunku do Boga. Ojciec, niewojujący materialista i matka, która do śmierci pozostała ateistką, ściśle przestrzegali zasady wolności sumienia, pozostawiając córce swobodę, zarówno w uczeniu się religii, jak i czytaniu dzieł wolnomyślnych. W rezultacie Bogna przy całkowitej obojętności dla kanonów kultu znalazła w sobie gorącą i głęboką wiarę w Boga. Z biegiem czasu wyselekcjonowały się w jej umyśle pojęcie Opatrzności, zabarwione nieco determinizmem i pogląd etyczny, nie mający wprawdzie nic wspólnego z niebem i piekłem, z grzechem i karą czy nagrodą, lecz oparty o przeświadczenie, że Bóg jest dobrocią. Tu znowuż element dobroci rozszerzał się w mgliste, zbliżone do panteistycznego, rozumienie świata. Niemały zasób wiadomości przyrodniczych nabyty podczas studiów uniwersyteckich nie zdołał w jej umyśle zatrzeć, a raczej ugruntował wyobrażenie z lat dziewczęcych, gdy przysłuchując się dysputom, prowadzonym w domu, przedstawiała sobie wszechświat jako ogromną szklankę, w której Siła Nadprzyrodzona miesza przy pomocy olbrzymiej łyżeczki elektrony, wprawiając je w wir o zawrotnej szybkości i zmuszając do zbijania się w grudki atomów, planet i słońc. Z biegiem lat przestało to łączyć się z wspomnieniem niani, przyrządzającej „gogelmogel”, ale przecież dosypywanie cukru musiało asocjować się z łaską bożą, zaprawiającą martwe planety dobrodziejstwem życia organicznego.

Niezależnie od tego wstępowała czasem do kościoła, a w domu nad łóżkiem miała nieduży krucyfiks, rzeźbiony w kości słoniowej, pamiątkę po babce. Jednakże cieszyła się, że Ewaryst jest pobożny. Oczywiście nie wdawała się z nim nigdy na ten temat w rozmowy. Tolerancyjność, wyniesiona z domu rodziców, nie dopuszczała nawet ewentualności interesowania się tak ściśle osobistymi sprawami, jak wiara, bodaj u osób najbliższych.

O jego życiu wewnętrznym w ogóle wiedziała mało. Ewaryst nie lubił o tym mówić i w ogóle trudno było dopatrzyć się w nim tej afektacji, która u wielu ludzi tak razi nieustannym narzucaniem otoczeniu podziwu dla ich głębi duchowej. Nigdy też nie doszukiwała się w nim nadzwyczajności, wyjątkowości, tajemniczych ukrywanych skarbów, wyrastających ponad poziom wartości. Przeciwnie, tego miała dość we wspomnieniach po świętej pamięci Józefie, miała ich za dużo w domu rodziców i obecnie wśród tych, którzy w jej życiu z owych czasów zostali. Dla siebie chciała zwykłego ludzkiego chleba powszedniego, w którym może się trafić i ostre źdźbło łuski i gorzkie ziarnko kąkolu, ale który żywi i syci. Przyszłość, jaka się przed nią otwierała, nie przypominała zaczarowanej bajki. Wyobraźnia Bogny nie przystrajała jej festonami kwiatów, nie naświetlała tęczą, nie opromieniała jasnością jakiegoś nadziemskiego raju. Jej miłość nie miała w sobie nic z egzaltacji, a jeżeli było tam miejsce na marzenia, nie przekraczały one granic rozsądku, a właśnie rozsądek umacniał je na trwałym gruncie rzeczywistości, rzeczywistości dlatego cennej i pożądanej, że nic ziemskiego nie było jej obce, a jeżeli miała być niebem, to takim, na którym i zorze będą i chmury i słońce i mrok. Takiego chciała szczęścia, szczęścia równie odległego od gwiezdnych wzlotów, jak i od ponurych katastrof, równie dalekiego rozpaczy, jak i olimpijskiemu absolutowi wiekuistego błogostanu.

— Czy myślisz, że on może ci dać szczęście? — zapytała ją któregoś dnia Dora Żukowiecka.

W jej pytaniu brzmiało zdziwienie, ironia i nuta, która zawierała cień współczucia.

— Twoje pytanie — odpowiedziała jej wówczas — ma raczej ton zaprzeczenia.

— Może. Twój pan Ewuś nie jest, jak mówią Rosjanie, bohaterem mego romansu. Zresztą cóż?... Sama przyznasz, że na unikat nie wygląda.

Jakże chętnie to przyznała. Widziała w nim nie więcej niż przeciętnego porządnego chłopca. Właśnie chłopca. Mężczyznę, o którym można powiedzieć: „mój chłopiec”. Nie znała i nie rozumiała znaczenia tego słowa. Gdy je po raz pierwszy usłyszała, było dla niej rewelacją. Zdarzyło się to jeszcze za życia męża. Nie czytywała lżejszej beletrystyki, nie stykała się z pannami zajętymi sportem i dancingiem. Przypadkowo wstąpiła kiedyś do kina. Film był głupi, naiwny amerykański kicz. Ale zawierał jedną scenę, która wstrząsnęła wyobraźnią Bogny; jasnowłosa dziewczyna rozkapryszona i nieprzystępna została pochwycona w ramiona przez ładnego roześmianego młodzieńca. Broniła się chwilę. Na ekranie były widoczne tylko jego szerokie plecy, silny pochylony kark i na plecach piąstki bombardujące ich muskularną przemoc. Po chwili jednak ręce dziewczyny zwolniły tempo, ustały i splotły się dookoła szyi młodzieńca.

Bogna doskonale zdawała sobie sprawę z banalności tej scenki, lecz jednocześnie krew napłynęła jej do twarzy i powietrze napełniające płuca nabrało jakiegoś dziwnego przejmującego smaku: był to pierwszy moment w jej życiu, gdy poznała, że ma również zmysły, że istnieje przed nią nowe nieznane morze wrażeń i odczuć, których nawet nie przeczuwała, a o których słysząc lub czytając, nie umiała wyrobić sobie sądu. Podejrzewała innych, a raczej inne kobiety o kłamstwo lub przesadę, to znów siebie o jakiś błąd czy brak organiczny, czy nerwowy. W każdym razie unikała rozmyślań nad tym tematem, a za nic w świecie nie poruszyłaby go w rozmowie z kimkolwiek.

Było to bardzo niemądre, ale mimo woli obejrzała się na siedzącego obok męża. W ciemności jego wyrazisty profil z wysokim jasnym czołem i szeroką siwiejącą brodą rysował się subtelnymi szlachetnymi liniami. Kochała go, ceniła, podziwiała. I nic się nie zmieniło w niej dla niego, ale przecież zrozumiała, że nigdy nie był dla niej tak bliski, jak ten zakochany chłopiec na ekranie.

Pocałunek już się skończył i młodzi trzymając się za ręce pobiegli przed dom, gdzie siedział ojciec

1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz