Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖
Podróż na Księżyc Teodora Tripplina to jedna z najwcześniejszych polskich powieści fantastyczno-naukowych — na miarę nauki XIX wieku, dopiero stopniowo oddzielającej się od filozofii.
Książka obejmuje wstęp z zakresu selenografii, fabularną opowieść o przygodach Serafina Bolińskiego — lunatyka i nieszczęśliwego kochanka romantycznego, pogrążonego w melancholii po śmierci wielu bliskich sercu osób (typ bohatera wpisujący się w styl epoki), a na końcu dołączone zostało spolszczenie (też na modłę dziewiętnastowieczną) wcześniejszych opowieści księżycowo-kosmicznych Cyrano de Bergeraca.
We wstępie autor od wykładu na temat zjawisk takich jak zaćmienia ciał niebieskich czy fazy Księżyca, stopniowo przechodzi do kwestii, jak z drugiej strony, mianowicie z Księżyca, widoczna jest Ziemia: i już ta wolta myślowa właściwie stawia nas obu nogami na srebrnym globie. Skoro wiemy już, że mieszkańcy Księżyca doskonale mogą obserwować Ziemię, widoczną z ich perspektywy o wiele lepiej niż Księżyc z Ziemi — to pytanie o to czy ci mieszkańcy istnieją stawiałby doprawdy chyba tylko drętwy pedant…
- Autor: Teodor Tripplin
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Teodor Tripplin
Mnie ogarnęła do niego tak nagła sympatia, że mi łzy wystąpiły w oczy.
— Czego płaczesz? Czemuś tak wzruszony, mój dobry panie Nafir? — spyta starzec także wzruszonym głosem.
— Istotnie nie wiem czemu, może dlatego, że nie spodziewałem się tak łaskawego przyjęcia. Książę raczy przebaczyć, ale patrząc na niego, zdaje mi się, jak gdybym widział kogoś, co mi głęboko utkwił w sercu — rzekłem zmieszany, łez moich nie mogąc powściągnąć.
Książę i doktor spojrzeli po sobie wzrokiem wymownym i jak gdyby potwierdzającym jakąś myśl tajemną, którą obaj tylko znali, a młody książę ciągle patrzał na mnie, jak człowiek silący się coś sobie przypomnieć, co już głęboko zagrzebano w niepamięci.
— Nie to, nie to, mój młody przyjacielu — rzecze starzec — któż by tu był podobny do starego księcia Wadwis, już by przez to samo był sławny na całym Księżycu, tylko widać dobre masz serce i litujesz się nad życiem starego, zgrzybiałego żołnierza, który w tym wieku i stanie jeszcze nie może odpocząć, a już żyć nie pragnie.
— Któż by nie pragnął żyć na tym pięknym Księżycu, między tak dobrymi ludźmi? — rzeknę, nie mogąc się zdobyć na coś lepszego.
— Pewno, pewno — odpowie książę — ale na to trzeba umieć latać na tych młodych skrzydłach, jakie ty masz, a nie tak mizernymi lotkami, jak tam u mnie wiszą. Miałem ci i ja kiedyś skrzydła, tak dobrze jak mój syn Neuiabi i często mi się ostrogi w nich zaplątywały, ale nareszcie się wypierzyły i nie chcą odrastać więcej. Przyjacielu, masz być tak uczonym lekarzem, jak drugiego nie znajdzie na Księżycu, racz wejrzeć w mój organizm badawczym wzrokiem i wyśledzić, czy można jeszcze czym odżywić to moje zgrzybiałe ciało.
— Wobec cudownego lekarza, dostojnego przyjaciela mojego Gerwida, którego lekarstw sam doświadczyłem skuteczności, czyżbym mógł się popisywać z jakimi radami? — rzeknę ze skromnością.
— Mości książę — powie Gerwid — jeszcze raz powtarzam, co już nieraz zaręczałem: w jego głowie mieści się wszystko, co tylko najmędrsze książki w sobie zawierają; w mojej pozostało tylko echo tego, co on wie w zupełności; jeżeli kto, to on może, skupiwszy swe ogromne światło w jedno ognisko, wymyślić środek od nas tak upragniony, odżywienia cię, a może nawet odmłodzenia. Daj mu książę tylko czas do namysłu, a ręczę za skutek. Nie na darmo sprowadziłem go z tak daleka i nie na darmo wyleczyłem go ze wszystkich wspomnień, tłumiących jego wiedzę. Na to tu jesteś Nafirze, żebyś nam postawił na nogi naszego dobroczyńcę księcia wielkorządcę, od tego zawisł los twój na Księżycu.
Teraz dopiero pojąłem, dlaczego jestem przyciągnięty z Ziemi na Księżyc, i zakłopotany podrapałem się rękoma i skrzydłami w głowę.
— Ha! — rzekłem, twórczości świętą iskrą przejęty. — Jest tu jednakże w tej głowie jakaś mała myśl, z której może się wyrodzić coś do odkrycia pożądanego środka prowadzącego.
— Nie mówiłem, mości książę? — zawoła Gerwid, zacierając ręce i bijąc się radośnie w skrzydła. — Z tak bogatej i świeżej wiedzy musi wyrosnąć myśl strzelista i wielka, daj mu tylko, książę, cokolwiek czasu, a ja będę umiał zaostrzyć usilność mego przyjaciela wiadomymi mi środkami.
Stary wielkorządca aż podskoczył z radości, ale, nie wiem czemu, w tej chwili młody książę, z napiętą uwagą przysłuchujący się, uderzył się w głowę i zbladł jak człowiek przerażony.
Czyby nie miał kochać ojca swojego? Czy nie życzy mu długiego życia? Bardzo mnie zmartwiło to pomimowolne poruszenie młodego księcia i postanowiłem sobie dociec jego przyczyn.
Przede wszystkim radziłem, aby sobie stary książę odpoczął i nie zatrudniał się żadnymi sprawami stanu, potem prosiłem, aby mi wolno było przylecieć wieczorem z lampką argandzką, za pomocą której można obejrzeć wskroś całe ciało ludzkie i przekonać się o stanie wewnętrznym wszystkich organów. Tę lampkę argandzką wydoskonaliłem podczas mego miesięcznego pobytu na Księżycu i pierwszy ją zastosowałem do użytku lekarskiego.
Stary książę i Gerwid nie mogli się posiąść z radości. Młody książę został wysłany z uwiadomieniem, że dziś audiencji nie będzie, a nas zatrzymano na małe śniadanie.
12. Książę NeuiabiWiele ze mną rozmawiał książę Neuiabi i o tym, i o owym, o swych kampaniach przeciw Ciemnostanowi, w którym był razy kilka, i dziwne mi opowiadał szczegóły o tym kraju, który nie jest tak górzysty jak południowa hemisfera Księżyca, lecz owszem płaski, wcale urodzajny, wydający bardzo wiele bydła, zboża i drogiego kruszcu, a pomimo tego ubogi, bo wszystkie zasoby kraju wychodzą na zakupowanie cudzoziemskich cacek dla arystokracji ciemnostańskiej, lubiącej się bawić i stroić jak dzieci.
Potem młody książę zwrócił rozmowę na przedmioty potoczne i pomiędzy innymi rzeczami spytał się mnie, czy panna Lawinia już wróciła do domu wujaszka.
— Nie wróciła jeszcze, a czy ją zna książę?
— Widziałem ją razy kilka przelatującą na spacer, do kościoła i do teatru — odpowie książę.
— Ma być bardzo ładna, czy prawda? — spytam z bijącym sercem.
— Jak do gustu, mój panie Nafirze, wysoka, wysmukła, blondynka, z szafirowymi oczyma i długimi, złocistymi włosami. Ale któż ci opowiadał o jej piękności?
— Doktor Gerwid.
— Sam kochany wujaszek zachwalał swą siostrzenicę, to wieloznaczące — rzecze jak gdyby do siebie młodzieniec z oczywistym zakłopotaniem. — Lecz po cóż ją wysłał na Wyspę Snu? Nie powiedział tego panu?
— Nie powiedział i ja nie śmiałem wypytywać go o to. Przecież nie jest chora, zdaje się...
— Nie samych tylko chorych wysyłają tam na mieszkanie, wiesz pan przecie, że są prezerwatywy63, zabezpieczające od wpływu narkotycznego roślin tam kwitnących. Sami tam urodzeni i wychowani mieszkańcy doświadczają tego wpływu tylko do pewnego stopnia: ciągle pozostają w jakimś stanie odurzenia umysłowego, widać im dość przyjemnego, bo z niego wyjść nie pragną, tylko chyba chwilami, niedługo trwającymi. Dlatego też ich myśli i czyny noszą cechę albo w oczy bijącej niedbałości, nieudolności, albo też gorączkowej egzaltacji. Na całej wyspie nie zobaczysz długotrwałego pomnika usilności ludzkiej, ale często obok walących się chat w najbrudniejszym zaułku zoczysz dowód pychy arystokratycznej: jakiś świetny pałac z herbami, basztami, salami rycerskimi nowo postawionymi, a napełnionymi mnóstwem portretów rodzinnych zakupionych u antykwariuszów lub też zbroją sprowadzoną z zagranicy.
— Żeście też sobie, mieszkańcy Jasnogrodu, dali wydrzeć tę wyspę Ciemnostanowi?
— Widzisz, panie Nafirze, my sami nie wiemy, czy nam posiadanie tej wyspy korzyść lub stratę przynosiło. Umysły mieszkańców Snu są pod wszystkimi względami nadzwyczaj rozdwojone. Teraz snogrodzianie sami nie wiedzą, co mają myśleć, życzyć sobie lub pragnąć, i rzucili się jednomyślnie prawie w objęcia religii, którą tak pojmują jak wszystkie inne rzeczy, to jest rzewnie, lecz nieudolnie, zbyt wiele sercem, a zbyt mało rozumem.
— Czy i w Snogrodzie łamią chłopom lotki, a mieszczanom wyskubują po jednym skrzydle?
— Tam jest niby inny system dzielenia ludności na stany: każdemu wolno nosić skrzydła, który za nie opłaca podatek. Zobaczysz tam ubogich hrabiów i książąt, chodzących piechotą z wyskubanymi skrzydłami, zwieszonymi na dół jak płetwy, a w tym samym czasie widzisz brodatych Żydów latających na pysznych skrzydłach.
— Wielki Boże w Niebiosach! Żydzi na Księżycu?! — zawołałem, chwytając się rękoma i skrzydłami za głowę.
— Tu u nas, w Jasnogrodzie, tak dobrze jak gdyby ich nie było: porównani w obliczu prawa z nami wszystkimi, wsiąkli do towarzystwa.
— Że to panna Lawinia, osoba, jak się zdaje, tak dobrze chowana, lubi zamieszkiwać taki kraj?
— O! Nie myśl, żeby Snogród był pozbawiony uroków. Kobiety tam błyszczą wszelkimi powabami piękna przyrodzonego i zdobytego talentem, a nawet nauką; muzyka stoi na wysokim stopniu w Snogrodzie, a ten stan półsenności poetycznej, w którym prawie bezprzestannie pozostają dobrze wychowani i niczym niezatrudnieni ludzie, nadzwyczaj się podoba romantycznym umysłom. Panna Lawinia, o ile mi wiadomo, jest tego usposobienia umysłu i kilka razy na rok wylatuje ze swym braciszkiem do Snogrodu, gdzie wujaszek ma prześliczny pałacyk z parkiem, polami i lasami, obok zakładu somnopatycznego, którego jest założycielem i właścicielem. Tam sobie żyje panna Lawinia swobodnie i w przepychu, jak jaka królewna, w orszaku najświetniejszych dam okolicy, a jej braciszek, bardzo miły, lecz uczyć się niechcący chłopaczek, zbija bąki z podobnymi sobie synami arystokracji.
— Wszystko to, mości książę, zaostrza mą ciekawość, muszę się kiedy puścić do Snogrodu na mych skrzydłach lub nareszcie na mej rybie, która mi ułatwi przekroczenie morza, podobno tylko z dwadzieścia pięć mil szerokiego. Ma się rozumieć, że wezmę z sobą busolę.
— Przede wszystkim nie zapomnij paszportu, bo urzędnicy graniczni w Snogrodzie nikogo nie wpuszczają bez paszportu, wizowanego przez ambasadora lub przynajmniej konsula ciemnostańskiego — rzecze księże.
— Chyba żartujesz mości książę, nie ma granic dla istot skrzydlatych! — rzeknę, pewny, że książę tylko żartem wspomniał o granicy.
— Nie myl się pan, są w Snogrodzie granice dobrze strzeżone, tak jak i są Żydzi ciągle tylko o kontrabandzie myślący.
— W jaki sposób można by otoczyć wyspę całą granicą nieprzebytą dla ptaka lub dla skrzydlatego człowieka?
— Na sześćset kroków od ziemi dosięgnie dobra strzelba i zabija, a wyżej są na kilku wysokościach w atmosferze, niezbyt wysokiej, Księżyca porozciągane druty elektryczne, zabijające iskrami na kilkaset kroków od siebie wszelkie żyjące stworzenie. Przy tym skrzydlate patrole czuwają wszędzie, a nocną porą świecą owe druty jak zorza północna i światłem otaczają całą wyspę, tak że żadna istota nie przejdzie pod nimi, nie będąc dostrzeżona.
— A w Jasnogrodzie są także granice?
— Są, ale tylko ziemskie dla bydła, które stamtąd często przychodzi z zarazą, i dla ludzi nieskrzydlatych, pozbawionych u nas praw obywatelskich za wykroczenia, a w tamtych krajach pozbawionych pojęcia o godności ludzkiej za to, że się urodzili w niższym stanie.
— A to widać u państwa i dobre, i złe szczególniej wygórowało i odbija się jaskrawszymi barwami jak na Ziemi — rzeknę do oświecającego mnie księcia Neuiabi.
— A skądże pan wiedzieć może, co się dzieje na Ziemi? — spyta książę z nadzwyczajną skwapliwością, spozierając na mnie ciekawie i uważnie swymi czarnymi, nadzwyczaj pięknymi oczyma.
— Śniło mi się przez czas długi, żem żył na Ziemi — odpowiedziałem, nie będąc wówczas pewnym, czy się mylę lub czy kłamię, bo pamięć moja co do pochodzenia chwilami się przebudzała, lubo64 w następnej chwili znowu usypiała.
— Ach! Wystaw65 sobie, kochany panie Nafirze, że i ja taki sen miałem, i to przez długi czas, kiedy mnie lekarze skazali na sześciotygodniowy pobyt na Wyspie Snu, któren to czas przemarzyłem całkiem tylko o Ziemi i o mym pobycie na tej ogromnej planecie, której widzimy góry, morza, jeziora, miasta, a nawet główniejsze rzeki gołym okiem jak na dłoni. Ale posmak, który mi został po tym śnie, nie jest przyjemny i wcale nie odpowiada okazałości tego rzęsistego światła, o którym mieszkańcy Ciemnostanu żadnego nie mają wyobrażenia, a nas, jasnogrodzian, tak zachwyca. Wiesz co, panie Nafirze, w tych marzeniach i o tobie, nieznanym mi do tej chwili, śnić mi się musiało; bo jest myśl, która mi dopiero teraz do głowy przyszła. Czemuż twoje ukazanie się takie na mnie wywarło wrażenie? Nadaremnie śledzę i śledzę, gdzie ciebie widzieć mogłem, gdzie cię spotkałem. Urodziłeś się i wychowałeś, jak mi doktor Gerwid zaręcza, w mieście odległym, którego nigdy nie zwiedzałem i któregoś ty nigdy nie opuszczał, więc skądże się czepił obraz twój mej duszy? To już chyba we śnie jakim, a nieraz się wyśni nie tylko obraz człowieka, ale także cała przygoda, cała historia, zajście jakie; nawet najnadzwyczajniejsze sytuacje często nas spotykają po pierwszy raz, ale tak przygotowanych, jak gdyby się wydarzyły po raz drugi, to wszystko gra snów.
— Albo odgłos rzeczywistego życia, które się spędziło na jakim innym planecie... — dodam pomimowolnie, prawie nie wiedząc, co mówię, idąc za natchnieniem myśli wyrywającej się z duszy, jak owo światełko błędne na smętarzach66.
— Albo odgłos rzeczywistego życia, które się spędziło na jakim innym planecie???... — powtórzy książę Neuiabi jak człowiek budzący się ze snu, ale jeszcze oburzony. — Boże, na nowy i również dedaliczny wprowadzasz mnie pan tor myśli. A jednakże i ta myśl, zdaje się, nie po pierwszy raz zapokutowała, czyli raczej odgłos znalazła w mej głowie. Pan jesteś jakimś zagadkowym człowiekiem, wywierającym na mnie...
W tej chwili kazał mnie przywołać stary książę i tym skrócił rozmowę, która mnie zaczęła w jednej chwili i zachwycać, i w niepokój wprowadzać.
13. Telegraf akustyczny— Więc widziałeś wszystkie organa księcia jegomości, nawet mózg, płuca, wątrobę? — spyta mnie nazajutrz doktor Gerwid.
— Nawet szpik kości, mój przyjacielu; lampka argandzka doskonale się sprawiła w kamerze obskurze, w którą wsadziłem starego, dostojnego weterana; jestem tak dobrze obznajmiony z wewnętrznym jego składem, jak gdybym go macał rękoma.
— I jakże go znalazłeś? — spyta dalej Gerwid drżącym głosem.
— Choroby organicznej w żadnym organie nigdzie, a we wszystkich osłabienie, brak siły żywotnej; roztworzenie górę bierze nad tworzeniem, oto cała rzecz.
— Jak długo jego życie potrwać może, gdyby pozostał w tym stanie i żadne dotychczas używane lub przeze mnie znane lekarstwa nie okazały się skuteczne?
— Miesięcy pięć, dni siedemnaście, godzin trzy i minut czterdzieści dwie w najlepszym razie, gdyby coś nadzwyczajnego, nieprzewidzianego nie zaszło — rzekłem, zrobiwszy obrachunek na papierze z matematyczną dokładnością.
— A do diabła! To krucho z nim, ja mu dłuższe rokowałem życie, ale co znaczy moja wiedza w porównaniu z twoją? Ja jestem starym gratem, niemającym już ani zdrowego słuchu, ani wzroku, ani mocy myślenia. Ach! Ty nam go wybawisz, tego dobroczyńcę kraju, który jedynie może ci zapewnić świetną przyszłość na tym uroczym Księżycu, tak ci
Uwagi (0)