Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖
Podróż na Księżyc Teodora Tripplina to jedna z najwcześniejszych polskich powieści fantastyczno-naukowych — na miarę nauki XIX wieku, dopiero stopniowo oddzielającej się od filozofii.
Książka obejmuje wstęp z zakresu selenografii, fabularną opowieść o przygodach Serafina Bolińskiego — lunatyka i nieszczęśliwego kochanka romantycznego, pogrążonego w melancholii po śmierci wielu bliskich sercu osób (typ bohatera wpisujący się w styl epoki), a na końcu dołączone zostało spolszczenie (też na modłę dziewiętnastowieczną) wcześniejszych opowieści księżycowo-kosmicznych Cyrano de Bergeraca.
We wstępie autor od wykładu na temat zjawisk takich jak zaćmienia ciał niebieskich czy fazy Księżyca, stopniowo przechodzi do kwestii, jak z drugiej strony, mianowicie z Księżyca, widoczna jest Ziemia: i już ta wolta myślowa właściwie stawia nas obu nogami na srebrnym globie. Skoro wiemy już, że mieszkańcy Księżyca doskonale mogą obserwować Ziemię, widoczną z ich perspektywy o wiele lepiej niż Księżyc z Ziemi — to pytanie o to czy ci mieszkańcy istnieją stawiałby doprawdy chyba tylko drętwy pedant…
- Autor: Teodor Tripplin
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Księżycu - Teodor Tripplin (co czytać w wakacje txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Teodor Tripplin
— Ba! Czymże tu zastąpić brak sił żywotnych, mój sędziwy przyjacielu? — rzeknę zakłopotany. — Dowiedziałem się przecież z waszych książek, że już od odwiecznych czasów silili się lekarze na wynalezienie takiego środka. Jeden stary król nabyć chciał od swej pięknej, świeżej i młodej Liagiba sił żywotnych, których mu brakło, i czegóż dokazał? Zabił ją, a sam nie żył długo. Potem wymyślono płynne złoto na przedłużenie życia, ludzie przepłacali to lekarstwo na wagę diamentów i nie zyskali korzyści z niego. Jakiś książę starał się odżywiać w atmosferze, w której się pociły młode i zdrowe panny jego kraju, i umarł na wściekliznę. Potem używano transfuzji krwi z dzieci i młodych ludzi; zabito ich niemało i nie cieszono się dłuższym życiem. Zdaje się, że przyroda nie lubi, żeby ją zastępowano w tak ważnej sprawie jak życie sztucznymi środkami. Walczyć z przyrodą o pierwszeństwo to strasznie trudne zadanie!
— Ty możesz walczyć i z naturą, o człowiecze wyjątkowy, który sam jesteś więcej utworem sztuki jak natury! Posiadałbyś tę jędrność rozumu, gdybyś się nie był pozbył sztucznym środkiem wszystkich przykrych wspomnień tłoczących, ścieśniających i gnębiących twą wiedzę? Umiałem ci odjąć, lecz dodać nie umiem; pokaż się wyższym ode mnie twórczą wyobraźnią, tak jak już jesteś wyższym ode mnie bogactwem wiedzy. Widzę po tobie, że już w twym mózgu roi się myśl jakaś, ogromna jak Tytan.
— Rzeczywiście, jest tam coś w tej głowie, co się rusza i rośnie, a nie może wystrzelić w górę od razu, tak jak łodyga kwiatu aloesowego. Trzeba by mi chyba jakiegoś wzniecenia; to całomiesięczne więzienie w twej turmie67 i to ciągłe połykanie twych książek uchem diablo mi stępiło siły wyobraźni; dalej, przypraw wyobraźni skrzydła, tak jak przyprawiłeś ciału.
— Toteż to, że tego nie umiem, niech mnie piorun trzaśnie, mój dobry Nafirku! Skrzydła, przyznam ci się, byłyby ci wyrosły same z siebie w tym klimacie, ja tylko przyśpieszyłem ich rozwój, tak jak można przyśpieszyć rośnięcie włosów. Wiesz co, podchmiel sobie tym dwustoletnim nektarem, to cię może wznieci.
— Nie chcę! Przez całe me życie nienawidziłem trunku; mnie trzeba do wzniecenia czegoś innego, czegoś mniej materialnego, czegoś estetyczniejszego, uroczego, a co miłe uczucia wzbudza.
— Ach! Teraz wiem, czego ci potrzeba, mój dobry Nafirku; tobie trzeba widoku młodej, pięknej kobiety! Ach, mój przyjacielu! To środek silny, potężny, ale niestety częstokroć tak zbyt potężny, że starga nerwy i mózg odurzy, zamiast go wzniecić. No! Ale ty musisz mieć doskonałe siły pod wszystkimi względami, spróbujmy tego środka. Zaraz zatelegrafuję po osobę, której widok przywróciłby trupa do życia.
— A gdzież twój telegraf? Już mi mówiłeś o akustycznym telegrafie, zdaje mi się, gdym był w kąpieli zapomnienia.
— Nie mylisz się. Moje telegrafy oto w tych czterech szafkach, obróconych na cztery strony świata. Przyrząd sam bardzo prosty: przez każdą szafkę prowadzi dziura wskroś muru, jest i doskonała busola, wskazująca kierunek, jaki chcę nadać głosowi, i pięć piszczałek z kruszcu topionego ze szkłem, które wymawiają za silnym dmuchnięciem tego mieszka po jednej z pięciu znanych nam samogłosek. Wszystkie słowa można wymówić tymi samogłoskami, szykując je w pewien umówiony porządek, przedłużając je i zatrzymując się z chronometryczną dokładnością. Teraz ustawiłem rurę wskazującą dyrekcję68 do mego pałacyku w Snogrodzie. Teraz wkładam w nią pięć piszczałek, wymawiających: a, e, i, o, u, i dmucham kolejno, rozumie się, według umówionego programatu.
Dmuchał raz w tę, raz w ową piszczałkę, czasem po dwa i trzy razy w jedną, czasem krótko, to znowu dłużej, z przestankami i bez przestanków. Wszystkie te piszczałki wydawały przejmujący, cienki, jakoby promienisty pisk.
— Głos tworzy się dopiero na cyferblacie z pęcherza ryby drętwika, na któren pada u celu swej podróży, lecz nie dolatuje tak prędko, jak światło lub iskra elektryczna, temu już zaradzić nie możemy, mój Nafirku — rzecze Gerwid, siadając obok swego cyferblatu i przybliżając nowo wyszłą książkę do ucha.
Dopiero za dobry kwadrans doleciała odpowiedź i odmalowała się na drętwikowym cyferblacie pięciu różnymi figurami geometrycznymi w różnym porządku, raz krócej, raz dłużej przebywając na czułej tarczy.
— Za pół godziny puszcza się w podróż, za piętnaście godzin będzie tutaj — krzyknie Gerwid, zacierając ręce i skrzydła.
— Kto taki?
— Ona!
— Jaka ona?
— Lawinia, geniusz Księżyca.
14. LawiniaTej nocy wypiłem oddech Lawinii nawet z materaca, dotychczas szanowanego.
Natychmiast uczułem w sobie nie tylko więcej serca, rozumu duszy, lecz nawet więcej geniuszu, który jest dzieckiem skupienia tych boskich darów.
Myśl, nad której porodzeniem tak się siliłem, wystrzeliła we mnie nie tylko jak łodyga kwiatu aloesowego, lecz jak wrzący na milę wysoki wodotrysk.
— Wiem, co ci potrzeba, wielkorządco! — krzyknę uradowany. — Tobie potrzeba promieni słońca zgęszczonych i zamienionych w płyn. A ja je skupię, zgęszczę, skoncentruję, zamienię w płyn życia, zamknę w diamentowym flakoniku i odżywię cię tym, czym Prometeusz nadał życie kamiennemu posągowi.
Tej nocy nie mogłem się doczekać dnia, prosiłem Boga o jak najświetniejsze słońce, wylatywałem wysoko w powietrze nad obłoki, aby się przeświadczyć o stanie pogody, w powietrzu śpiewałem, biłem hołubce i wyskakiwałem najdziwaczniejsze antrsza69 i piruety; o mało co nie zostałem wzięty przez skrzydlaty patrol do kozy70, jako perturbator, pijak czy wariat, szczęściem, że mnie wachmistrz dowodzący patrolem poznał jako gościa, z tak nadzwyczajną serdecznością przyjętego u wielkorządcy.
Istotnie nie posiadałem się z radości i nigdy świat nie przedstawiał mi się w tak uroczych barwach jak wtenczas, kiedy miałem pewność, że dokonam, czyli71 raczej kiedym dokonywał największego odkrycia, jakie tylko śmiertelna istota mogła pomyśleć.
Czym jest pismo, proch, para, dagerotyp, chloroform, książka gadająca, woda zapomnienia, kwadratura koła, telegraf akustyczny i bezprzestanny ruchawiec w porównaniu ze zgęszczeniem i uwięzieniem promieni słonecznych, tego pierwiastku światła i życia? Ja dopiero uwieńczę wszystkie pomniejsze odkrycia koroną odkryć i będę królem wszystkich Koperników, Szwarców, Wattów, Daguerrów, urzeczywistnię śmiały pomysł Prometeusza, pokutującego w mitologii najstarożytniejszych ludów od wiecznych czasów!
Jakim sposobem dokonałem tego odkrycia? Długo o tym mówić i całej tajemnicy zdradzić nie chcę, dla niedowiarków jednakże, niechcących wierzyć w możliwość zgęszczania i uwięzienia promieni słonecznych, powiem, że na to trzeba Słońca na zenicie, soczewki kryształowej, wypukło-wypukłej, wielkości koła młyńskiego, dzwona kryształowego objętości beczki, grubości dwóch cali, z dziurką włoskową, wskroś przebijającą na wierzchu, wodorodu i tlenu w proporcji potrzebnej do zrobienia wody, nareszcie flakonika diamentowego na przechowanie zgęszczonych promieni. Wszystkiego mi dostarczyć kazał księżę wielkorządca za parę milionów u optyków i chemików i: fiat vita, cui vita72!
Uniesieni zapałem opowiadania, wyprzedziliśmy o dwa tygodnie czas, w którym się ziściły nasze nadzieje i oczekiwania najpiękniejszym skutkiem, i zapomnieliśmy mówić o osobie, której wpływowi przypisać winienem całą zasługę tego cudownego dzieła.
Mówię o Lawinii.
Lawinia przybyła w oczekiwaną chwilę ze swym bratem Icangi i z licznym orszakiem na ogromnym wielorybie, którym kierowało przeszło dwudziestu synów Księżyca własnymi skrzydłami, żaglami, wiosłami i śrubą Archimedesa przyprawioną u tego olbrzymiego balonu z tyłu.
Nic nie wyrówna pyszności tego widoku.
Wieloryb świetniał w promieniach słońca jak złota ryba z karmazynowymi skrzelami, płetwami i ogonem.
Spuścili się na płaski dach korpusu pałacowego, gdzie Gerwid, ja i służba oczekiwaliśmy ich przybycia.
Spod purpurowego baldachimu Icangi sprowadził siostrę swoją złoconymi schodami na debarkader73.
Kto kiedy w najmilszym śnie śmiał marzyć o czymś tak pięknym jak Lawinia? Przypraw złote skrzydła najświetniejszemu kobiecemu utworowi egzaltowanej wyobraźni twojej, a jeszcze to będzie tylko skrzydlata córka Ziemi w porównaniu z aniołem zwanym Lawinia. Jej wysoka postać ubrana w niebieską gazę spadającą jak obłok głęboko pod nogi, wdzięki jej twarzy, nieporównana gracja jej kibici, barwa włosów i skrzydeł, wszystko to świetniało, pachniało i śpiewało harmonią niebieską we wszystkich zmysłach moich i takie sprawiło wrażenie na mej duszy, żem zadrżał, zbladł i skrzydłami podeprzeć się musiał o ziemię, abym nie upadł.
Podobnegoż wrażenia, zapewne przez odbicie, doznała Lawinia, ale nie w tym stopniu, jednakowoż oprzeć się musiała o ramię brata swego, bardzo przystojnego młodzieńca w myśliwskim stroju, z kordelasem przy boku, który także, spojrzawszy na mnie, stanął jak wryty z oczami wyłupionymi74 na mnie.
— Dzieci! Co to znaczy? Patrzycie na siebie jak na upiory. To mój przyjaciel Nafir, o którym wam telegrafowałem niejednokrotnie. A to moja siostrzenica Lawinia, to mój siostrzeniec Icangi. No! Poznajcie się i bądźcie dobrymi przyjaciółmi, bo szlachetniejszej istoty nie ma na całym Księżycu jak pan Nafir.
Icangi przystąpił do mnie i porwał mnie w swoje objęcia, ściskając ramionami i skrzydłami jak starego znajomego, i mnie się serdecznie zrobiło w jego objęciach, ściskałem go jak dziecko, lubo tylko o pięć lat ode mnie był młodszy. Jakaś promienista sympatia udzieliła się nawzajem sercom naszym, pojąłem zaraz w tej chwili, że będziemy nierozdzielnymi przyjaciółmi, gotowymi zginąć jeden za drugiego.
Potem zbliżyła się Lawinia i rumieniąc się po uszy, podała mi swą rączkę, najmilsze bawidełko, jakie miałem w ręku. Jak się dziwnie smętnie uśmiechała, patrząc mi badawczo, pół nieśmiało, a pół poufale w oczy!
— Wuju, wuju! Patrz na pana Nafira i na Icangi, widziałeś w życiu swoim coś podobniejszego? — rzecze Lawinia głosem, od którego przypomnienia jeszcze w chwili śmierci dusza się rozraduje moja.
— Nie, nie widziałem — odpowie Gerwid — istotnie, tenże sam wzrost, ta twarz, tenże sam wyraz twarzy, te oczy, włosy i skrzydła, tylko że pan Icangi pucołowaty tak jak szlachcic wiejski, a pan Nafir ma twarz wyrazistszą, wyrobioną uczuciami i myślą, tak jak uczony. Ależ takie podobieństwo, to dziwna gra natury!
— W tym jest coś więcej jak ślepa gra przyrody — powie Lawinia cicho, tajemniczym głosem, jak gdyby do siebie mówiła, a rączki swej nie wydziera z mej dłoni, ani też nie spuszcza oka z mej twarzy.
— Cóż ty mówisz, Lawinio! Na miłość Pana Boga! To jest traf, nic więcej; przecież się to nieraz wydarza takie w oczy bijące podobieństwo.
— Musi w tym być coś jeszcze innego: ja to czuję tutaj wyraźnie, a tam jakoś głucho, chaotycznie — rzecze Lawinia, wskazując naprzód na swe serce, a potem na swe świetne czoło.
Wtem zagrzmiała wojskowa muzyka, może tylko o sto kroków nad nami.
Defiluje w powietrzu pułk gwardii, którym dowodzi książę Neuiabi w szklistym szyszaku, w błyszczącej zbroi. Sam Mars nie wyglądał nigdy tak świetnie. Lawinia spojrzała w górę, wypuściła mą rękę ze swojej i zadrżała.
Książę Neuiabi salutował orężem!!
15. SmętarzLawinii drżały skrzydła ze wzruszenia zupełnie jak kuropatewce, nad którą jastrząb buja w powietrzu, a młody Icangi klasnął z radości w ręce i poleciał jak sowizdrzał za zbrojnym hufcem.
— Strasznie jeszcze pstro w głowie u tego Icangi — rzecze Gerwid — za długo przebywał w Snogrodzie, jak można się zachwycać do tego stopnia ludem zbrojnym?
Niebawnie75 przyleciał Icangi, który na górze Marsowej widział się z księciem Neuiabi i nie mógł się nachwalić jego grzeczności i dobrej miny.
Lawinia z zajęciem słuchała, co opowiadał Icangi, lubo udawała pogrążoną ze mną w rozmowie i że wcale nie uważa na jego słowa.
Wszystko to nie bardzo rozkoszne myśli we mnie wzbudzało, uczułem żądło zazdrości głęboko w mym sercu. Ach! Tak nikczemna namiętność znalazła nawet do serca mieszkańców Księżyca drogę.
— Nafirze! Zlituj się, wyglądasz jak człowiek tracący odwagę, to nie przyciągnie ci serca kobiety — szepcze mi do ucha doktor Gerwid.
Uznałem mądrość uwagi Gerwida i zaczerpnąwszy odwagi z głębi mej duszy, wystąpiłem do walki z obrazem księcia Neuiabi, który zdaje się, już się zagnieździł w sercu Lawinii, przedziwnie pięknej, uroczej jak same bóstwo miłości.
Przy obiedzie Gerwid nasunął mi sposobność błyszczenia mym dowcipem i mymi wiadomościami. Lawinia zrazu roztargniona, zaczęła się na mnie spoglądać coraz ciekawszym okiem, jak na jakieś wyższe jestestwo, i nareszcie całkiem zajęta rozmową, zleciała ze mną z sali jadalnej pod szpalery ogrodu i tam się przechadzała aż do późnego wieczora.
Dopiero wówczas spostrzegliśmy, że jeden z licznych małych wulkanów, otaczających miasto na odległość dwu- czy trzymilową, wyziewał ogień wysoko w niebo i głębokim, jakby tłumionym łoskotem roztrącał powietrze.
Wzbiliśmy się z Lawinią wysoko pod obłoki, aby rozeznać, który to wulkan tak się rozognił.
Był to właśnie wulkan służący naszemu miastu za smętarz76 i sterczący wśród głębokiego jeziora, zwanego Martwym77, dlatego że żadnej ryby ani też żadnego śladu jakiegokolwiek żyjątka w nim dotychczas nie odkryto.
Tu nie chowają umarłych w łonie ziemi, lecz ich wrzucają do krateru, w workach z materii palnej, mniej więcej kosztownej i z ciężarem do nóg przytwierdzonym.
Nieboszczyk zstępuje z wysoka w otchłań zawsze się tlejącą, przy odgłosie muzyki, jeśli jest bogaty, i z szybkością kuli spadającej z zenitu.
Ognie krateru dokonywają dzieła zniszczenia, a popioły wyrzucone wybuchami jego, toną w ciągle burzących się falach jeziora bez śladu, tworząc tylko w głębiach pokłady soli wapiennych, potażowych78 i sodowych.
Był to widok nad wszystkie opisy wspaniały: purpurowy ogień krateru odbijał się milionowymi łunami w zburzonych bałwanach, na których strzaskałby się w tej chwili najmocniejszy okręt, nawet gdyby był ze stali ukuty.
Wielkie mnóstwo mieszkańców miasta i okolic krążyło około krateru ponad jeziorem, modląc się za dusze umarłych, których popioły w tej chwili spadały w wody Martwego Jeziora. Lawinia, pogrążona w smutnych myślach, wsparta na moim ramieniu i utrzymując się wolnym ruchem skrzydeł prawie na jednym punkcie atmosfery, opowiadała mi, że przed laty pięciu jej ojciec, przed trzema zaś jej matka znaleźli grób w ciągle palącym się wnętrzu tego wulkanu.
— Umarli przedwcześnie — mówiła Lawinia — i zostawili nas sierotami, mnie i brata Icangi, wychowanych raczej pieszczotliwie jak79 starannie, wielkim kosztem, ale tylko na ludzi bawić się
Uwagi (0)