Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa (elektroniczna biblioteka .txt) 📖
Opowieść jakby filmowa. W niewielkim miasteczku splatają się ludzkie losy. Wszyscy bacznie obserwują się nawzajem, tropiąc wszelkie możliwe i niemożliwe skandaliki.
August ma znacznie starszą od siebie żonę, którą przewlekła choroba na zawsze już przykuła do łóżka. Zazdrosna i zaborcza usiłuje wszelkimi metodami przywiązać do siebie męża. Ten jednak męczy się w domu, a świat wydaje mu się pełen atrakcyjnych alternatyw dla jego obecnej sytuacji. Zwłaszcza że serce nie sługa. Książka warta polecenia także z powodu ogromnie sugestywnych i zwyczajnie uroczych opisów małomiasteczkowego życia. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych - w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa (elektroniczna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Ostatnie dwa wyrazy pan Rokowicz wymówił z taką powagą i uroczystością głosu, jak gdyby sądził, że na dachu domu jego siedzi cała społeczność ojczysta, i że przy najlżejszym ciosie zadanym powadze ścian jego, dom ten runie, a społeczność spadnie z dachu i nos sobie stłucze.
Słońce zaszło, zmrok zapadał. Tam kędy kończyły się wzgórza a rozpoczynała droga do miasta, stały trzy powozy: jeden pani Rostowieckiej, drugi pana Spirydjona, trzeci pana Gaczyckiego. Reszta towarzystwa albo nie miała powozów, albo przekładała pieszy powrót do domów.
Pani Olimpja opuściła na chwilę ramię pana Asa, aby się pożegnać z towarzystwem; pan As skorzystał z urlopu i zbliżył się do Stasi wspartej na ramieniu pana Pawła.
— Czy mogę państwu ofiarować mój powóz? zapytał z pełnym galanterji ukłonem, i wyrazistem na młodą kobietę spojrzeniem.
— Dziękuję panu, odpowiedziała, już nam swój pan Gaczycki ofiarował i przyjęliśmy.
— Pozwoli pani odwiedzić siebie jutro? spytał znowu z wyrazistszem jeszcze spojrzeniem adorator pani Olimpji.
— I owszem, odparła Stasia, chciej pan przyjść, tylko w porze, gdy mąż mój z bióra powraca; bo w nieobecności jego tak jestem zajęta domem i dzieckiem, że nikogobym przyjąć nie mogła.
Pan Spirydjon ukłonił się raz jeszcze i odszedł z lekkiem niezadowoleniem na twarzy.
— Czy widzi pani Wincentowa, mówiła nieopodal stojąca pani Apolonja do amarantowej damy, jak ta wietrznica Rumiańska kokietuje pana Asa! co oni tak szeptali z sobą? a biedne to Pawlisko stoi obok i nic nie widzi i nie słyszy!
— Osioł z niego, za pozwoleniem, a ona kokietka, odrzekła amarantowa dama i dodała: Co to za przykład dla naszych córek!
Pan Spirydjon, widząc że pani Rostowiecka kończy żegnać się z towarzystwem pośpieszał ku niej, aby pomódz jej wsiąść do powozu, gdy musnęła go błękitna sukienka pani Rokowiczowej przechodzącej mimo z małżonkiem. Pan Feliks opowiadał coś idącemu obok jakiemuś mężczyznie, zaczynając rzecz swą od potopu; a niewinny pęczek fijołków pochylił się prawie do ucha pana Spirydjona i zarazem słodziutkie usteczka pani Teresy szepnęły:
— Jak uważam, wspaniała pani Olimpja nie zupełnie zasłania panu — i inne mniej świetne piękności... i pani Stanisława...
— Gdybyś pani nie była teraz wzorem cnoty małżeńskiej, przerwał również cichym szeptem pan Spirydjon, przełożyłbym wznowienie przeszłości nad wszelką teraźniejszość...
— Milcz pan! mogą zasłyszeć! szepnęła gwałtownie pani Teresa, a mrok osłonił krwawy rumieniec, który na twarz jej wybuchnął.
— Nie usłyszą, odszepnął pan Spirydjon; a czyliż podobna nie wspominać przeszłości... gdy ona zostawiła tak miłe wspomnienia...
Pani Teresa spuściła rękę między fałdy sukni, pan Spirydjon spuścił także rękę, i obie ręce uścisnęły się śród mroku.
— Felunieczku najdroższy! jednocześnie zawołała pani Teresa, pan Spirydjon żegna się z nami! nie uważasz!
Pan Feliks obrócił się żywo.
— Moje uszanowanie tedy... szanownemu panu, wyrzekł wyciągając swą ogromną rękę do pana Spirydjona; żegnam... tedy pana... niechże pan więc nas odwiedzi... niech pan tedy co najczęściej zaszczyca swą obecnością nasz dom...
Towarzystwo z gwarem, pocałunkami i uściskami rąk żegnało się czas jakiś — potem ruszyły powozy.
August, po powrocie z przechadzki, która niespodzianie dała mu spotkać i poznać niewidzialną artystkę, czarującą go swą muzyką co wieczór od kilku tygodni, wszedł do swego szczelnie zamkniętego, kurzem i stęchlizną tchnącego mieszkania.
Anastazja siedziała jak zwykle przed ogniem kominka, nogi swe bezwładne, nie ogrzewane krwi obiegiem, rozgrzewając przed płomieniem. Z płomienia tego wydobywały się małe kłęby dymu, i duszącą szarą mgłą napełniały pokój.
Na twarzy Augusta ukazało się przy wejściu ciężkie wrażenie, jakiem napełnił go ten pokój zamknięty, sztywny, duszny i zadymiony, w którym się znalazł nagle po świeżości, zieleni i woni majowego wieczoru.
Zbliżył się jednak do żony, wyciągnął do niej rękę i rzekł łagodnie:
— Dobry wieczór, Anastazjo.
Ale Anastazja nie przyjęła jego ręki i nic nie odpowiedziała. Zagasłe jej oczy upornie wpatrywały się w płomień, i ani razu nie zwróciły się na twarz męża. Palcami mięła i szarpała bezprzestannie suknię, z większą jeszcze niż wczoraj gwałtownością.
August usiadł przy niej i cóś do niej przemówił. Nie odpowiedziała.
Dym z komina owiał mu twarz, i niezmierne gorąco płomienia go ogarnęło. Zakrztusił się, zakaszlał, i odstąpił na środek pokoju, aby oddalić się od dymu i gorąca.
— Anastazjo, rzekł, zdaje mi się, iż źle czynisz siedząc nieustannie przed ogniem i w tak dusznem powietrzu. Gdybyś pozwoliła choć raz okno otworzyć! doktór nawet zalecał ci świeże powietrze.
Anastazja milczała i nie zwracała oczu na męża. Tylko coraz gwałtowniej mięła i szarpała suknię, przyczem coraz częściej błyskała przed ogniem złota ślubna obrączka.
Błysk ten uderzył parę razy oczy Augusta — może raził je przykro, bo odwrócił się i usiadł przed pianinem. A może też dźwiękami muzyki chciał rozbudzić nieszczęśliwą kobietę z jej milczenia upornego, pełnego wewnętrznego wrzenia, i wlać choć trochę słodyczy w tę pierś wyschłą od choroby, a targaną i rozdrażnioną boleśnie, gorzko.
Zaczął grać. Palce jego mistrzowsko wydobywały, z klawiszów tony, i łączyły je w rozliczne pasma melodji.
Po kilku chwilach znać było z twarzy jego, że zapomniał całkiem o tem co go otaczało, o duszącej atmosferze, którą oddychał, i o tym szkielecie kobiety, który siedział przed ogniem komina, i błyskał co chwilę złotą obrączką ślubną.
Grał z natchnienia, improwizował — i w muzyce jego powtórzyły się chwile, które niedawno przebywał poza ścianami swego domu. Głębokie tony basu naśladowały chwilami uroczysty i poważny szum boru, wiolin szemrał jak biegnące po kamykach strumienie — i zdawało się że gdzieś w dali, cicha woda sączy się zwolna ze stromego urwiska, i kropla po kropli spada na piasczyste dno głębokiej przepaści. Potem zabrzmiały smętne akordy i łagodne andante popłynęło z dwóch przeciwnych stron klawiatury, niby rozmowa dwóch głosów, z których jeden męzki był jędrnej pełen poezji, drugi zdawał się wychodzić z niewinnej, marzeniem zasnutej piersi dziewiczej. Ale stopniowo oba te głosy nabierały energji i mocy; w oddali słychać było jeszcze szum boru i bieg kroplisty strumieni, lecz głuszyła je dwojga ludzi rozmowa, coraz gorętsza, żywsza, namiętniejsza. Aż nagle palce artysty uderzyły gwałtownie jeden akord niezmiernej mocy; ozwały się w nim westchnienia, straszne jęki rwące piersi, namiętność bez granic i bez granic rozpacz. Potem ręce Augusta odpadły nagle od klawiszów — struna z jękiem pękła w pianinie.
August długo siedział nieruchomy, z rękami obwisłemi i głową opadłą na piersi. Ciemne oczy jego nie strzelały w tej chwili iskrami, ale z pod zsuniętych brwi patrzyły nieruchomie w jeden przedmiot, niby zaklęte jękiem pękającej struny, który drżał w przestrzeni długo — długo.
Po chwili młody mężczyzna podniósł głowę, i spojrzał na siedzącą u komina kobietę. Nie zmieniła postawy i nie odwróciła zagasłego wzroku od płomienia, a palce jej nie przestawały miąć i szarpać suknię.
Na twarzy Augusta ukazała się znowu litość i dobroć. Zbliżył się do żony.
— Anastazjo, rzekł, może chcesz abym ci co przeczytał?
Nie odpowiedziała.
Wziął ze stołu książkę, przybliżył lampę, i mimo duszącego dymu i gorąca, usiadł przed płomieniem i zaczął czytać głośno.
Przeczytał kilka kart i spojrzał na żonę. Nie zmieniła postawy! nie odwróciła oczu od ognia, i nie przestała drżącemi palcami miąć i szarpać sukni.
Zmęczenie ukazało się znowu na twarzy Augusta.
— Anastazjo, — zwrócił się do niej raz jeszcze, co ci jest dzisiaj? czyś bardziej chora? może chcesz abym wezwał lekarza?
Nie odpowiedziała.
Tym razem brwi Augusta zsunęły się, twarz jego buchnęła na chwilę wyrazem głuchego zniecierpliwienia, oczy płomieniem zapłonęły. Nie rzekł jednak nic, tylko zacisnął zbladłe wargi i utkwił na chwilę wzrok w posadzkę.
Potem powstał zwolna uspokojony mocą woli, i przeszedł parę razy pokój.
Wtedy Anastazja pierwszy raz odwróciła oczy od ognia i zawołała ochrypłym głosem:
— Teklo! Teklo!
Weszła służąca.
— Zatocz mój fotel do sypialnego pokoju. Chcę spać.
Sługa fotel na kółkach potoczyła w stronę sypialni. Kościsty profil Anastazji przesunął się na tle płomienia, i raz jeszcze błysnęła na jej palcu złota obrączka ślubna.
— Dobranoc ci Anastazjo, rzekł zbliżając się do niej August, i podając jej rękę.
Nie podała mu swojej i nie odpowiedziała.
Jak wczoraj w przystępie głośnych wyrzutów, jęków i skarg, tak dziś była w fazie upornego, zawziętego milczenia.
August wszedł znowu do swego pokoju, gdzie czekała go lampa pod zasłoną płonąca, i biórko pełne ksiąg i papierów.
Otworzył okno i spojrzenie jego podniosło się ku pierwszemu piętru przeciwległej kamienicy.
Ale oświetlone okno pierwszego piętra otwarte wczoraj, i wylewające na zmęczoną głowę jego potoki słodkiej dziewiczej muzyki, zamknięte było i milczące. Tylko na tle bladawo błyszczących szyb rysowały się doniczki z różami, i biała firanka.
August patrzył na nie długo, długo — potem odstąpił, usiadł przed biórkiem, i czoło pełne chmur ciężkich nad otwartą pochylił książką. Chwilami przerywał sobie czytanie, i przystępując do okna spoglądał ku pierwszemu piętru; zdawałoby się że czekał, czy nie ozwie się śród nocy cichej czarowna gra niewidzialnej artystki. Ale okno z różami milczało. Czy mieszkająca za niem dziewica tak zatonęła dziś w myślach swych i marzeniach, że zapomniała o instrumencie któremu co dzień o tej porze zwykła była dumy swe powierzać? — czy nieśmiałością dziewiczą i nieokreślonym wstydem niepokalanego serca zdjęta, nie chciała już dum tych wypowiadać muzyką, wiedząc o tem iż ma słuchacza?
I tylko długo, długo w noc dwa okna same jedne oświetlone i czuwające śród ciemnych i uśpionych okien sąsiednich domów, zdawały się patrzeć na siebie i wieść z sobą tajemniczą rozmowę. Pośrodku, ulica mroczna i cicha zapadała między niemi, niby przepaść...
Na najcichszej i najustronniejszej, a nawet niebrukowanej ulicy miasta, w dworku otoczonym zielonem podwórzem i ogrodem pełnym drzew owocowych i kwiatów, mieszkała pani Joanna Starowolska, kobieta licząca lat przeszło sześćdziesiąt, wdowa oddawna, niegdyś bogata obywatelka, potem zubożała w skutek nieszczęść ogólnych i dziś: żyjąca w skromnej acz niezależnej mierności.
W kilka dni po zaimprowizowanej na zamiejskich wzgórzach majówce, pani Starowolska siedziała w bawialnym pokoju swego małego, lecz czyściutkiego mieszkańka przy otwartem oknie, na którem rozrastały się gęsto kwitnące bzy i jaśminy ogródka. Gładka biała firanka zdobiła okno, a nad głową starej kobiety szczebiotała w klatce para kanarków.
Czarna wełniana suknia skromna, lecz bardzo starannie włożona, okrywała pochyloną nieco od wieku, ale czerstwą jej postać; śnieżnej białości czepek przykrywał siwe włosy gładko przyczesane i otaczające czoło, które mimo licznych zmarszczek jaśniało pogodą; wielkie ciemne oczy nieco zapadłe, rozumnie i z dobrocią patrzyły przez okulary w złotej oprawie.
Siedziała w staroświeckim fotelu amarantową materją obitym, a przed nią na stoliczku stał koszyczek z rozpoczętą jakąś robótką z białej bawełny, i leżała roztwarta księga Starego Testamentu.
U stóp jej na niskim stołeczku, siedziała jasnowłosa dziesięcioletnia dziewczynka, w błękitnej perkalikowej, osłaniającej ramiona sukience; rączki drobne złożyła na czarnej sukni starej kobiety, i błękitne jak niebo oczy podnosiła ku jej twarzy z dziecięcą ufnością i ciekawością.
Pani Starowolska jedną rękę oparła na otwartej księdze, drugą gładząc z pieszczotą włosy dziewczynki mówiła — ciągnąc dalej opowiadanie świętych dziejów:
— Tak więc moje dziecko, kiedy lud Izraelski stanął u stóp góry Synai, ten który go wyprowadził z niewoli Egipskiej i wiódł przez pustynię wstąpił na wierzchołek, i śród grzmotów a błyskawic ogłosił ludowi dziesięć przykazań bożych...
— Tych samych dziesięć przykazań, babuniu, które ja codzień przy pacierzu powtarzam? przerwało dziecię.
— Tych samych, droga moja. Potem gdy Chrystus zstąpił na ten świat, i ogłosił na ziemi swoją świętą naukę, do przykazań tych przybyło jeszcze jedno, a obejmujące je wszystkie razem: Miłuj bliźniego twego jak siebie samego.
— Babuniu! jakżeto trzeba miłować bliźniego jak siebie samego? zaszczebiotała znowu dziewczynka.
— Miłość bliźniego, odrzekła stara kobieta, a głos jej nabrał niezmiernej słodyczy, — to, dziecko moje, nietylko unikanie wyrządzania jakiejkolwiek komu krzywdy na sercu, majątku lub sławie, ale jeszcze gotowość poświęcenia się za innych, do podzielenia się z ubogim wszystkiem co się posiada, do przyniesienia pociechy cierpiącemu, a przebaczenia choćby najciężej grzeszącym. Miłość bliźniego, moja droga, to cała treść religji naszej, to ciągle powtarzająca się w nauce Chrystusa zwrotka; kto jej nie posiada w duszy, tojest kto krzywdzi bliźniego swego w jakikolwiek sposób, albo nie dzieli się swem mieniem z bratem ubogim, albo potępia nieodwołalnie grzesznika i cnoty przebaczenia nie zna, ten nie spełnia najwyższego przykazania bożego, i zwać się Chrześcijaninem nie godzien.
— Jak ty to ładnie mówisz babuniu, wyrzekło dziecię, zamyślone oczy podnosząc do nieba widniejącego za oknem; jakbym ja chciała kochać bliźniego tak, jak Bóg przykazał a ty opowiadasz!
Pani Starowolska pełnem czułości okiem ogarnęła złotowłosą główkę dziewczynki.
— Babuniu, wyrzekła zwolna Anielka, dla czego do mnie nie stosuje się czwarte przykazanie boże. Tam powiedziano: Czcij ojca twego i matkę twoją, a ja nie mam rodziców...
Oczy pani Starowolskiej posmutniały nagle, i z lekkiem pomięszaniem odwróciły się od twarzy dziecka.
— Babuniu! nalegała dziewczynka z dziecięcą natarczywością, dla czego ja nie mam ojca i matki?
Stara kobieta, wyraźnie i coraz bardziej pomięszana odwróciła się, chrząknęła, i parę razy poprawiła okulary.
— Rodzice twoi umarli, Anielciu, — wyrzekła zcicha i z trudnością.
— Wiem o tem, odpowiedziała Anielka, mówiłaś mi to już nieraz. Ale dla czego oni umarli? mnie
Uwagi (0)