Darmowe ebooki » Powieść » Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski



1 ... 67 68 69 70 71 72 73 74 75 ... 79
Idź do strony:
było straszne. Chyba nigdy w życiu nie przeżyłem podobnie stężonej grozy. I to ona sprawiła, że krew poczęła mi odpływać z głowy, czułem, że blednę i zamieram, krople zimnego potu poczęły mi pokrywać czoło, jeszcze słyszałem własny głos, lecz coraz cichszy i dalszy, coraz bardziej obcy, już do mnie nienależący, ponosiłem słuszną karę za znieważenie wzniosłego tabu.

W wiele lat później, gdy Paweł H. już dawno został usunięty z wszelkich partyjnych stanowisk, opowiedziałem mu to zdarzenie, na pewno zrozumiał, co wówczas przeżyłem, ale nie umiał mi po­wiedzieć, o czym wtedy z Janiną B. był rozmawiał, zapewnił mnie jednak, że żadnych zastrzeżeń wobec mego przemówienia nie mie­li. Może powiedzieli sobie, że na sali jest duszno?

Uprościłbym tamte lata, a i własną historię, gdybym dał do zrozumienia, iż to wydarzenie z listopada ’52 roku stało się w moim życiu przełomem. Owszem, leżąc później na hotelowym łóż­ku, i jeszcze potem, gdy wyjechałem na kilka dni do pustego Nieborowa — zapytywałem samego siebie, co ze sobą dobrowolnie uczyniłem? Wierzyłem jednak dalej, jakkolwiek — to wiem na pew­no — nie była to już wiara tak jednolita i czysta, jak przed­tem. Coś w tej wierze pękło, zarysowała się szczelina. Czekało mnie jeszcze wiele przeżyć trudnych i pogmatwanych, dopiero we wrześniu roku następnego napisałem zatrzymany wówczas przez cen­zurę Lament papierowej głowy i dopiero w styczniu roku 1954 nie zgodziłem się na wyjazd do Szczecina, gdzie miałem zostać wy­brany delegatem na Zjazd Partii. Powoli, prawie po omacku od­zyskiwałem wolność. Lecz cokolwiek działo się później, źródła różnych moich decyzji i kroków sięgają do tamtego wieczoru, kiedy omdlałem, owładnięty sakralną grozą i strachem święto­kradcy. W sensie pedagogicznym był to dobry wieczór”.

sobota, 27 czerwca

Janusz dostał się do Liceum Księgarskiego. W poniedziałek ma jechać nad morze, do Janków A. Charakterystyczne: na dosta­niu się do liceum bardzo mu zależało, denerwował się okropnie, lecz teraz, gdy się dowiedział, że wyjazd jego przyjaciela, Waldka, napotyka na pewne trudności — przygnębienie Janusza z powodu tego zawodu wydaje się nieporównanie większe od radoś­ci ze zdanych pomyślnie egzaminów.

Gdy na wadze złożone zostaną wiedza i zwątpienie — szala ze zwątpieniem jest cięższa: pragnienie waży więcej niż jego realizacja, lecz gdy szala rozpaczy wznosi się ku górze — szala z nadzieją powinna być bardzo ciężka.

12.

Halina Ferens-Czaplicka u matki, w jej mieszkaniu na Osie­dlu Mariensztackim, pierwszym (jeszcze w roku 1949) warszawskim osiedlu mieszkaniowym wybudowanym po wojnie, więc dzisiaj bar­dzo już staroświeckim, z mieszkaniami ciasnymi i dość mrocznymi, zwłaszcza gdy mieszczą się na parterze, jak dwupokojowe miesz­kanie Emilii Czaplickiej.

Emilia pokazuje córce trochę już podniszczony zeszyt zło­żony z pięciu kartek grubego, czerpanego, kremowego papieru i ok­ładki z kremowego kartonu, związanych zielonym kordonkiem. Na zewnętrznej stronie okładki dedykacja niebieskim atramentem „Miłej Joasi Perłowskiej ofiarowuje w dniu imienin Krzysztof Czaplicki”. Na pierwszej, nienumerowanej kartce — imię i naz­wisko autora, tytuł tomiku: 3 wiersze, a u dołu stronicy: „1942. Wydano w 1 egzemplarzu na papierze czerpanym. Przepisał autor”.

Ten zeszycik sprzed lat prawie trzydziestu Emilia Czaplic­ka otrzymała przed paroma dniami wraz z listem od Joanny Golde, w którym dawna Joasia Perłowska pisze, że przez długie lata przechowywała tę pamiątkę po Krzysiu, z którym kolegowała na tajnych kompletach uniwersyteckich, teraz jednak, gdy okolicz­ności zmuszają ją do wyjazdu na stałe z Polski, uważa, że ze­szycik powinien pozostać w kraju, przekazuje go zatem matce poety.

W pewnym momencie Emilia: wiesz, Halinko, ja już nie pa­miętam twarzy Krzysia, pamiętam go tylko z fotografii... i gło­su jego nie słyszę.

13.

Podwieczorek u Panków, ale podwieczorek tylko z nazwy, po­nieważ Pankowa, chcąc upłynnić bodaj część zapasów przygotowa­nych na przyjęcie, podała tartinki i alkohol. Oboje starzy, Monika oraz brat Zofii Pankowej, prałat Stanisław Motyl, który na życzenie siostry przyjechał z Opola, aby swojej siostrzeni­cy udzielić kościelnego ślubu.

Monika ma wszelkie powody, aby czuć się w pełni usatysfak­cjonowana: na jej kategoryczne żądanie ojciec jeszcze przed po­łudniem skomunikował się osobiście ze Stefanem Raszewskim i uzyskał od niego solenną obietnicę, że paszport Monika będzie mogła odebrać w poniedziałek. Bilet lotniczy do Rzymu został zarezerwowany we wtorek. Sprawę przeniesienia Moniki do Teatru Ludowego też załatwiono od ręki, dzięki paru telefonom Minis­tra Kultury i Sztuki.

 

Pod wieczór budzi Nagórskiego z ciężkiej drzemki telefon.

NIKE

To ja, dobry wieczór.

W pierwszej chwili chce bez słowa odłożyć słuchawkę, lecz nie czyni tego. NAGÓRSKI

Gdzie jesteś?

NIKE

Chcesz, żebym przyjechała?

NAGÓRSKI

A gdzie jesteś?

NIKE

Daleko.

NAGÓRSKI

Gdzie?

NIKE

Jeżeli wezmę taksówkę, mogę być za kwadrans.

NAGÓRSKI

Myślisz, że to ma sens?

NIKE

Mogę przyjechać autobusem. Tylko, czy chcesz mnie widzieć?

NAGÓRSKI

Jest ci źle?

NIKE

Nie, dlaczego miałoby mi być źle?

NAGÓRSKI

Zwykle odzywałaś się po rozstaniach, kiedy było ci źle.

NIKE

Teraz nie. A może? Może trochę. Ale nie dlatego dzwonię.

NAGÓRSKI

I po tygodniu znów się pokłócimy?

NIKE

Nie wiem, może. Ale nie chciałabym.

NAGÓRSKI

Teraz.

NIKE

Mam przyjechać?

NAGÓRSKI
po chwili milczenia

Tak, kocham cię.

Problemy Adama Nagórskiego:

 

1) powiedziała, że dzwoni z daleka, skąd? z Mokotowa, z Bielan? może spoza Warszawy? od kogo? to nie był telefon z ulicz­nej budki telefonicznej, powiedziała prawdę, że może przyjechać taksówką? pewnie ją ktoś odwiezie prywatnym autem, ale nie war­to wychodzić przed dom, aby sprawdzić, bo jeżeli ją ktoś odwozi, zatrzyma się na pewno nie przed domem, ale gdzieś w okolicy Ryn­ku, nigdy się nie dowiem, jak było naprawdę.

2) na kolację: anchois z kaparami, zostały jeszcze oliwki faszerowane papryką (dolarowy import), trochę młodej rzodkiewki, indyk na zimno, prawie cały tort orzechowy, szampan, wszystko dzięki temu, że małżeństwo Konrada nie spełniło się, a co tutaj się spełnia czy nie spełnia?

3) jestem spocony i zmęczony, będę musiał wziąć tusz, po­winienem zrobić to teraz, ale mogę nie zdążyć, zresztą to nie­potrzebne, zdążę, nim pójdzie do łóżka, będzie pół godziny le­żeć w gorącej wannie, i kiedy się położy przy mnie naga, jej skóra będzie bardzo ciepła i jeszcze cokolwiek wilgotna, wtedy, gdy po raz pierwszy powiedziała: cieszę się, że mnie masz, też miała taką rozgrzaną skórę i kruchą wilgoć na brzuchu i plecach.

4) list tego chłopca (ze Stefanem Raszewskim chyba nie ma nic wspólnego?) bardzo ładny, prawie wzruszający, ciekawe, co tam napisał?

5) Co za dziwaczny dzień!

15.

Tak gdzieś trochę po siódmej (wciąż wiatr i wilgotny śnieg, na trotuarach błoto) Zygmunt Raszewski po zebraniu swojej Orga­nizacji Partyjnej, w drodze powrotnej do domu (mieszka na Mura­nowie), chcąc coś zjeść w barze mlecznym w sąsiedztwie placu Dzierżyńskiego, stoi chwilę przed czerwonymi światłami na placu i czując nagle, jakby mu przez wnętrze głowy przeszła ciemna fala, niepewność własnych ruchów — stoi dalej bezradny, na skra­ju trotuaru, gdy zapalają się światła zielone, wreszcie z tym mrocznym i coraz natarczywiej głośnym zamętem, ostrożnie, jakby szedł wąską ścieżynką wśród przepaści, przechodzi lekko się za­taczając na drugą stronę, odległość, jaka go od mlecznego baru dzieli, nie jest duża: sto najwyżej kroków, lecz jemu wydaje się przestrzenią nie do przebycia, zatrzymuje się więc na środ­ku chodnika i wówczas zauważa go Julia Singer, która też wraca do domu, zmęczona i przygnębiona ogromem dużych i małych spraw, które ma do załatwienia w związku ze zgodą Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na jej podanie o uzyskanie zezwolenia na emigrację.

Julia Singer i Zygmunt Raszewski nie widzieli się od dawna, lecz znają się jeszcze z lat trzydziestych. Stary Raszewski orientuje się w ostatnich przejściach Julii. Poznaje ją ostat­kiem zanikającej przytomności, chce się uśmiechnąć, chce powie­dzieć, że się z nią solidaryzuje — — — — —

wtorek, 30 czerwca

Prawie krok od końca. Liczyłem, że jutro, najdalej poju­trze dobrnę do tej ostatniej kropki, to znaczy do tego zapapranego świtu w Jabłonnie, gdy przed frontem pałacyku bawią się członkowie Bractwa Żółwiowego i chyba tańczą kozaczoka, właś­nie wchodzącego w modę w roku ubiegłym. Ale generalny remont naszej kamienicy, który już trwa od kilku tygodni, jutro wkracza do naszego mieszkania, na razie ograniczony do wymiany całego centralnego ogrzewania, więc kucie ścian, sufitów i podłóg we wszystkich pomieszczeniach, ma to trwać dwa, trzy dni. Udało mi się, na szczęście, dostać od jutra pokój w Bristolu.

środa, 1 lipca

Po kilkudniowych upałach gwałtowne ochłodzenie i od rana ulewny deszcz. Kują już pod naszym mieszkaniem i odgłosy wiert­niczych świdrów kojarzą się z dentystycznym żądłem warczącym w ustach Gargantui. W południe, z torbą i maszyną do pisania przeniosłem się do „Bristolu”.

wtorek, 7 lipca

Wczoraj wróciłem do domu, jednak cały tydzień stracony, w hotelu praca mi nie szła, kilka stronic napisanych wyrzuci­łem do kosza. Ciężki kłopot ze sceną śmierci starego Raszews­kiego. Dialog Stefana Raszewskiego z umierającym ojcem wyszedł sztucznie, chyba należy zrezygnować z dawnego pomysłu, że stary Raszewski przed śmiercią oddaje synowi partyjną legitymację. Także notatki do projektowanego dialogu na ulicy pomiędzy Zyg­muntem Raszewskim i Julią Singer chyba niepotrzebne.

Szpital (może Przemienienia Pańskiego na Pradze?). Prawie panika wśród personelu, gdy się okazuje, że starzec w agonii (wylew krwi do mózgu), przywieziony karetką Pogotowia, jest oj­cem sekretarza Komitetu Centralnego. Telefony. Zaalarmowany na­czelny dyrektor szpitala. Z separatki pośpiesznie zostaje usu­nięty dogorywający na uremię słynny u schyłku lat czterdzies­tych przodownik pracy, murarz warszawski, odznaczony najwyższym orderem: Budowniczego Polski Ludowej. Stefan Raszewski jest domu i natychmiast przyjeżdża. Stary Raszewski jest częściowo sparaliżowany, lecz przytomny.

OJCIEC

Stefek...

SYN

Jestem, tato.

OJCIEC

Ciężko mi mówić...

SYN

Nie męcz się, tato.

OJCIEC

Powiedz... pomyliliśmy się?

SYN
po chwili

Tato, myślisz, że mi jest dobrze?

OJCIEC

Pomyliliśmy się.

SYN

Ja się też męczę, tato.

OJCIEC

Ludzie się przez nas męczą, synku. Wszyscy się pomyliliśmy — — — — —

 

Poprawiałem Życiorysy przepisane na czysto. Zmęczenie, nie­zadowolenie, dużo troski w związku z myśleniem o przyszłości.

 

16.

Zgodnie z informacją na zaproszeniach na wieczorne przyję­cie w Jabłonnie, o godzinie dwudziestej na placu Zamkowym ocze­kuje gości duży, wycieczkowy autokar „Orbisu”. Sprawność organi­zacyjna Bractwa Żółwiowego zdała świetnie egzamin: około sześćdziesięciorga członków i członkiń „Bractwa” stawiło się punk­tualnie na miejscu zbiórki. Przybywa również mała grupka owych „nienadążających za życiem”, jak się w rozmowie z Konradem Kellerem wyraził Łukasz Halicki; są to zasłużeni i leciwi wetera­ni sceny, którzy na skutek nieprzyjaznych warunków atmosferycz­nych zrezygnowali z udania się na któryś z dwóch zapowiedzianych obrządków zaślubin, nie mogli sobie przecież odmówić, że­by nie skorzystać z zaproszenia na przyjęcie w Jabłonnie. Zna­lazłszy się w autokarze, są cokolwiek zdziwieni, nie odnajdując wśród zebranych ani jednej twarzy znajomej, a czują się także trochę stropieni, że weselni goście są tak bardzo młodzi, mniej niż trzydziestoletni. Chociaż jak wszyscy przy zajmowaniu mie­jsc w autokarze pokazywali zaproszenia, jeden z aktorów, amant z lat trzydziestych, chcąc się upewnić, czy się znaleźli we właściwym autobusie, zwraca się z zapytaniem do jednego z mło­dych ludzi. Ależ tak! — uspokaja go uprzejmie Andrzejek Wajs — autokar jedzie do Jabłonny, a większość obecnych, w tej liczbie i on sam, zawdzięcza zaproszenie na weselne przyjęcie nie­zwykle demokratycznym obyczajom ojca panny młodej, prezesa Pań­stwowego Instytutu Prasowego, Leopolda Panka, który do swoich pracowników, szczególnie młodych i na niższych stanowiskach, żywi uczucia prawdziwie ojcowskie, w zamian za co i oni obda­rzają go wielkim szacunkiem i przywiązaniem, są też szczerze wzruszeni, że będą mieli okazję wziąć udział w przyjęciu tak uroczystym, wśród tylu znakomitości, jest to jeszcze jeden do­wód, jak wiele, a właściwie wszystko zawdzięczają — oni młodzi — Polsce Ludowej, socjalizmowi oraz sojuszowi z bratnim Związkiem Radzieckim, który jest gwarantem naszego wszechstronnego rozwo­ju oraz przodującą siłą postępowej ludzkości w jej walce z im­perializmem... Stary aktor wysłuchuje tego żarliwego przemówie­nia z kamienną twarzą, wreszcie dziękuje dość chłodno i wyniośle za informacje, po czym nachyliwszy się ku swoim koleżankom i kolegom mówi na donośnym, scenicznym szepcie: uważajcie, to komuniści.

Natomiast w ostatniej chwili przed odejściem autokaru zjawia się na placu Zamkowym Maciej Zaremba w rozpiętym kożuchu i z gołą głową, wypoczęty i odmłodzony, dokładnie cały dzień przespał u siebie w domu, budząc się co kilka godzin tylko po to, aby włączyć telefon i dowiedzieć się w szpitalu, czy Tomasz już się urodził, pojęcia zatem nie ma, jak nieprzewidziane wy­darzenia miały miejsce w ciągu minionych godzin.

17.

O tej samej mniej więcej porze, w hotelowym barze Bristo­lu, Marek Kuran, zresztą doskonale zorientowany, że do ślubu Konrada z Moniką nie doszło, namawia większe towarzystwo (dwóch zaprzyjaźnionych play-boyów, młody krytyk literacki oraz dwie dziewczyny z Akademii Sztuk Pięknych — jedna z nich to przyrodnia siostra Andrzeja Wajsa, Krysia Formińska) na jazdę do Jabło­nny. Lekko podpici ruszają spod „Bristolu” dwoma autami.

Przy skręcie z Krakowskiego Przedmieścia w Miodową (wciąż popaduje wilgotny śnieg i jest bardzo ślisko) pod auto, którym jedzie Marek Kuran, omal nie wpada pijany mężczyzna w średnim wieku. Kuran natychmiast z auta wyskakuje, podnosi człowieka leżącego na skraju trotuaru (również jego teczkę, typową dla ludzi podróżujących na delegacji) i dostrzegłszy w głębi Miodo­wej dwóch milicjantów szybko wciąga ofiarę wypadku do wnętrza samochodu. Nie zdążymy zwiać — mówi play-boy

1 ... 67 68 69 70 71 72 73 74 75 ... 79
Idź do strony:

Darmowe książki «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz