Darmowe ebooki » Powieść » Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖

Czytasz książkę online - «Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 18
Idź do strony:
podkomorzyna, której nieboszczyk mąż kupił wioskę ostatnią od Darskiego, zapomniała zupełnie o starcu, którego Jarowina odległą była od dworu i położoną w drugim końcu majętności. Nigdy też żadna szkoda, żaden spór sąsiedzki nieprzypomniał jej Darskiego. —

Sąsiedzi, którzy widywali czasem siwą jego kapotę, i siwy wąs, w kościele, gdzie przez chrześcijańską pokorę, stawał w kruchcie z żebrakami, ledwie niektórzy wiedzieli jak się nazywał, w okolicy nazwisko prawie było nieznane.

Syna oddał był starzec naprzód do szkół publicznych, bo mawiał: — Trzeba żeby chłopiec był tam, gdzie są wszyscy, i nie sądził się potem w czemś lepszym od innych, dla tego że go rodzice możniejsi inaczej wychowali. Wielu trutniów, co mieli prywatnych nauczycieli lub wysłani byli za granicę, pozawracali sobie tem głowy i myślą, że on czemś lepszem. — Niech syn mój raczej mniej umie, a wyjdzie na uczciwego i pracowitego człowieka. Zresztą w szkołach najgorszych, kto chce i może się uczyć, nauczyć się potrafi. —

Ze szkół Jan Darski poszedł do wojska, a gdy na rewji przypadkiem w rękę lewą upadkiem z konia silnie uderzony, służbę porzucić musiał; — ojciec niepozwoliwszy mu wracać do domu, wysłał za granicę, potem chciał znów oddać do wojska, gdy bezdzietna siostra umierając, bardzo znaczny, bo zapisami dwóch mężów pomnożony majątek w Litwie — przekazała Janowi. — Jan miał na czem gospodarzyć i usilnie chciał do siebie pociągnąć ojca, ale starzec oparł się temu stanowczo.

— Jak będziesz mógł bywaj u mnie, a chce ci się, to i posiedź, rad będę z duszy — małośmy z sobą żyli — kocham cię jak jedynaka. — Ale ztąd wynieść się — bodaj dla ciebie — nie mogę. —

Chce się umrzeć w swoim kącie, gdzie się żyło, gdzie się pracowało. Nie! nie! nie wyniosę się, umarłbym z tęsknoty.

I całując w głowę syna, starzec tak się opierał, tak tłumaczył, że Jan nie śmiał nalegać. Postanowił tylko dwa lub trzy razy do roku odwiedzać ojca, resztę czasu pędząc w swoim majątku.

Okolica jak niewiedziała o Darskich, tak i o synu i o losie jego wyobrażenia nie miała. Jan przyjeżdżał do ojca, bawił z nim, polował i nie ukazując się w sąsiedztwie odjeżdżał; żeby zaś starcowi nie robić ludźmi i końmi wrzawy i zachodu w domu, zostawiał je w blizkiem miasteczku. —

Pierwszy raz teraz dłużej nieco zabawiwszy w Jarowinie, a mając z sobą ulubionego wierzchowca, wymknął się parę razy na przejażdżkę i polowanie; potem w nadziei może zobaczenia Julji do miasteczka na ów bal. —

Dotąd w dwudziestym szóstym roku życia, przewędrowawszy już nie mało świata, bo w ośmnastym wstąpił do wojska, — Jan jak nie wielu młodych całkiem był prawie obojętny dla kobiet. Czynne życie niedozwalające marzyć i latać myślami, pragnienie nauki i udoskonalenia, zabezpieczyły go od zajęcia uczuciem, któreby oderwało go od celu. Ale serce to nie było zimne, biło już oczekiwaniem i nadzieją. —

Pospolite miłostki, rodzące się szybko i mijające chyżo, nie były dla Jana. Czuł że kochać musi i czuł że kochać będzie jedną wielką i całego życia miłością. W sercu miał jakby przeczucie jej, ale malujące mu to uczucie czemś poważnem, uroczystem i stanowczem w życiu. Żadna dotąd kobieta nie zrobiła na nim tego wrażenia, które on uważał za zwiastowanie miłości swej; przed żadną nie zadrżał do głębi duszy, nie przestraszył się przyszłości, nie uczuł głosu wewnętrznego co mówi: — Ta lub żadna.

A głosu tego właśnie Jan czekał cierpliwie — i doczekał się nareszcie.

W pierwszem wejrzeniu Julji było objawienie magnetyczne przyszłości, która ich połączyć musiała lub nieszczęśliwymi uczynić. Dziwnym trafem, gdy ujrzał Marję i Julję, choć ostatnia większe na nim zrobiła wrażenie, pierwsza także utkwiła mu w pamięci i sercu.

W drugiem spotkaniu potwierdziło się pierwsze: oczy Julji i oczy Marji razem uniósł z sobą jeszcze, pędząc zamyślony do domu.

— Miałżebym kochać obie? pytał siebie — czy żadnej?

I chciał obie zapomnieć, a niemógł. —

Z kolei czarowne wejrzenie Julji, smutne oczy Marji przesuwały się przed nim we snach i na jawie, pierwsze wstrząsając sercem, drugie wzbudzając nieopisane litości i zajęcia uczucie.

Bal do reszty go rozmarzył: znalazł je znowu razem obie, obie zarówno piękne, zarówno go ku sobie magnetyczną jakąś pociągające siłą. Julja czarowała go wejrzeniem, któremu nic oprzeć się nie mogło, zachwycała go wyrazy, których słuchał jak pięknej pieśni anielskim nuconej głosem; — Marja jak zagadka niedocieczona, jak coś dawno znanego, niewiedzieć gdzie i kiedy, jak siostra z niebios wyciągać się zdawała ręce ku niemu. Myślał, walczył, usiłował sam siebie zrozumieć, niemógł — nareszcie powiedział sobie. — Dwie! to być niemoże! Julję kocham. Tak, Julję!

I wyrzekłszy się Marji, czuł taki żal, taką rozpacz po niej, że wracał jeszcze, mówił znowu — kocham Marję.

Ale wejrzenie Julji odrywało go od smutnej kochanki.

Tak sam już marzył. Czas było wracać do Litwy, gdzie go dość pilne powoływały zajęcia, sam ojciec go wyprawiał — wyjechać niemógł, wyrzec się tych kobiet, z których jedna miała, musiała być jego, nie miał siły.

Po balu cały dzień pozostał w domu, smutny nadzwyczaj, zamyślony, niepewien co pocznie. Stary Darski wyprawiał go na polowanie. To cię rozerwie mój Janie, mówił — dla mężczyzny nic szkodliwszego jak siedzieć w izbie; jemu potrzeba powietrza, ruchu koniecznie. Pod piecem babieje; pocznie się zamyślać, stękać, chorować i po nim. Potem choć weź nim w piecu podpal, na nic się niezdał.

Ale Jan niemógł się wywlec z domu, czuł się bezsilnym. Stary dumał i wydumał nareszcie, że czas było Janowi się ożenić, począł tedy w tym przedmiocie gawędę; ale syn odpowiedział, że niema wcale ochoty do ożenienia.

— Jakto żebyś asan nie miał do tego ochoty, co Pan Bóg przykazał? rzekł stary powoli. Toć to i czas, choćeś nie przestarzały jeszcze; ale człek bez towarzysza, to strzelba bez kolby. — Jużciż mi taki na starsze lata wnuka potrzeba, umierać tak niechcę.

— O mój drogi ojcze, rzekł Jan całując go w rękę — pożyjesz jeszcze i da Bóg doczekasz. —

— Ale coś bo waść mi dziś nie w swoim sosie, powiedz no co to jest?

— Nic mi ojcze — tak coś niezdrowo. —

— A na niezdrowie, to znowu niema jak koń i świeże powietrze. To jak ręką ujmuje chorobę — rzecz doświadczona.

Jan ulegając staremu, kazał osiodłać siwosza i zdawszy się na jego wolę, wyjechał z Jarowiny ku Dąbrowie. Koń który kilka razy w tę stronę chodził, po zwierzęcemu puścił się znajomszą już sobie ścieszką.

Tego mu Jan nie bronił. —

W pół godziny stanął w lesie, z którego widać było w oddaleniu dwór, ogród i topolową długą ulicę. Ale w Dąbrowie nikogo — zielone stare dęby szumiały tylko i Jan oprzeć się nie mógł pokusie, zsiadł z siwego, aby pochodzić po murawie.

Dwa krzywe najstarsze drzewa, u których najeżonych pni było siedzenie z darni, wstrzymały chwilę Jana; zwiędły bukiet kwiatków leżał na ławeczce. Podjął go i schował — pierwszy raz w życiu przywiązując wartość do rzeczy, której pochodzenia mógł się tylko sercem domyślać. Coś mu mówiło, że jedna z dwóch pięknych dziewcząt rzuciła tu te kwiaty jeszcze wczora — a może, któż wie? nie bez myśli.

Trzymając siwego na licach, usiadł na darniowej kanapce, schylił głowę i nie patrząc przed siebie zadumał się głęboko. — Życie dotąd tak zajęte, tak pełne, zdawało mu się nudne, czcze i bez celu.

Pierwszy raz postrzegł, ze sam jeden był na świecie — pierwszy raz uczuł, że potrzebuje się do kogoś przywiązać raz; ale na wieki. I obie — jasnowłosa i czarnooka prześliznęły się przed jego oczyma, uśmiechając mu się różowemi usty. — Obie! zawsze obie?

Niewiedział i ja niewiem jak długo trwało to dumanie, gdy głos bardzo mu już znajomy, przestraszył młodego chłopca i siwosza paść się poczynającego. — Koń targnął się, szarpnął silnie, wyrwał i uciekł, Jan podniósł głowę — przed nim stały Julja i Marja. —

— A! pan nasze miejsce zająłeś! zawołała pierwsza śmiejąc się prawie wesoło, głosem jednak, w którym przymus znać było — my pańskie. — Teraz myśmy go przestraszyły.

— Mnie, nie — odpowiedział Jan, ale siwego to prawda — poleciał jak szalony.

— Byleby mu się co nie stało!

— O! ręczę że nie — pobieży wprost do stajni. —

— A pan pójdziesz piechoto. —

— A ja — pójdę piechoto — nie ma w tem nic nadzwyczajnego — jestem myśliwy.

— Widać, że pan jak my polubiłeś to miejsce, odezwała się Julja, pomimo cichych prośb Marji, która dalszą odradzała rozmowę. —

— Dziś jestem tu zupełnie przypadkiem; koń, któremu puściłem cugle, sam mnie tu zaniosł.

— Mamy więc podziękować koniowi. —

— Nie — ale ja za mego konia powinienem przeprosić.

— Przeprosić, za co?

— Za natręctwo, za włóczęgę. —

— Któż może panu zabronić chodzić i przesiadywać gdzie zechcesz?

— O! najpierwszy pan Łada — rzekł młody człowiek, uśmiechając się.

— Jakto? pan go znasz? wielkie robiąc oczy spytała Julja.

— Ja znam wszystkich.

— Tak — a pana nikt. —

— Zdaje mi się, nawet pani podkomorzyna.

— W istocie zręcznieś się pan wymknął kozakowi, którego za nim posłano.

— Nic nadto nie mogło być łatwiejszego. Widziałem jak dawano rozkazy panu Kazimirzowi, jak p. Kazimierz oddawał je Mikicie, a juściż zwyciężyć kozaka, nie wielka sztuka.

— Dla czegoż to okrywanie się tajemnicą.

— Powtarzam pani, ja wiele na tem zyskuję. — Zagadki zajmują. —

— Ale mi się zdaje, że czasem i straszyć mogą?

— Doprawdy? mógłżebym kogo sobą przestraszyć?

— Niewiem, ale mi się zdaje, że kiedy ktoś znając tych co go otaczają, sam przywdziewa na siebie maskę — jest w tem coś jakby walka nierówna. —

— Jestże walka? któżby chciał mną się tak dalece zajmować.

Julja mocno się zarumieniła; Marja zmięszała się za nią i za siebie.

— Wracajmy, rzekła po cichu.

— O! nie! nie, nie uciekajcie panie, żywo przerwał Jan, nie będę przerywał przechadzki, wiem jak nieprzyzwoicie zrobiłem, żem się tu dziś znalazł znowu — odchodzę — i pod dęby nie powrócę. —

— Chwilkę tylko jeszcze — zawołała pospiesznie Julja — nie wezmiesz mi pan za złe tego, co większa część jego rówieśników potępiłaby we mnie?

— Nierozumiem czy bym miał siłę potępić co w pani. —

— A! dziękuję za grzecznośc! — Więc nie będziesz pan mi miał za złe, że naszą dziwaczną znajomość lepszem poznaniem — przedłużyćbym chciała. —

— Pani! wezmę to tylko — za grzeczność także. —

— Lub za ciekawość tylko! dodała Julja, nieprawdaż? — ale nic więcej. —

— Cóż mi pani rozkaże?

— Będę go tylko prosić. —

— Przysięgam posłuszeństwo. —

— O! niecierpię przysięgi. —

— A więc — przyrzekam. —

— Nie lubię przyrzeczeń. —

— Cóż mam zrobić?

— Nic nie przysięgać, nic nie przyrzekać, ale być u mojej babki i dać się nam poznać.

Jan widział się w miłem, ale trudnem położeniu. O majątku jego, który wszystko ozłaca, nikt nie wiedział, ojca ledwie znano z ubóstwa, w które popadł (jak mówili sąsiedzi) przez własne głupstwo. Z rodziny jego oddawna nikt w sąsiedztwie niemiał stosunków. — Któżby go wprowadził? ktoby mógł moralnie ręczyć za niego.

— Rozkaz pani nadto mi pochlebia, żebym mógł pomyśleć nawet sprzeciwić mu się. Muszę więc obszernie i zrywając maskę z siebie, wytłumaczyć się pani. Ale zawczasu boleję, bo wkrótce stracę urok tajemniczości, a przestawszy być zagadką, nie będę nawet pewnie pożądanym gościem.

Julja czekała niecierpliwie końca, nawet Marja czarne swe łzawe oczy z ciekawością wlepiła w młodzieńca, który z kolei obie dziewczęta obejmując ognistym wzrokiem, coraz smutniejszą przybierał winowajcy postawę. —

— Chciałaś pani — jestem posłuszny, mówił po przestanku. Ojciec mój, ledwie tu komu w okolicy znany, dawniej majętny obywatel, dziś ubogi kawałka pola posiadacz, mieszka na granicy Dąbrowej i dożywa pięknych, spokojnych dni starości — zowie się Darski!

— Darski! zawołała Julja — a! nazwisko mi znajome — ojca pańskiego nikt niezna, ale słyszeliśmy o nim. Widać żeś się pan nie wychował w tych stronach.

— Mało tu byłem, dla tego nietylko nikt mnie tu niezna, ale że żyję, nikt niewie prócz poczciwych dawnych naszych włościan. Dawniej młodym bardzo, służyłem wojskowo, potem podróżowałem, teraz — mieszkam daleko ztąd w Litwie i jestem tu tylko parę razy w rok, żeby starego ojca, który się do mnie przenieść niechce, zobaczyć.

Gdy wspomniał o Litwie, Marja pobladła, zmieszała się, zadrżała i zmieniła się tak strasznie, że Jan poskoczył ku niej, sądząc iż mdleje.

— To nic, to nic — cicho szepneła — trochę mi się zakręciło w głowie.

Julja miała z sobą flakonik, któren otrzeźwił nieco nagle zmięszaną i osłabłą Marję.

— Teraz wiesz pani wszystko,

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 18
Idź do strony:

Darmowe książki «Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz