Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖
Książka opowiada dzieje romansu Natałki Bondarywny, córki zamożnego gospodarza, z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim.
W 1787 roku król przybywa do Kaniowa, aby spotkać się z carycą Katarzyną II w celu zawarcia sojuszu i udziału wspólnie z Rosją w wojnie z Turkami. Podczas tej wizyty poznaje on urodziwą Natałkę Bondarywnę, w której się zakochuje i wdaje się z nią w romans. Dziewczyna jest naiwna i wydaje jej się, że wyda się za króla. Jej matka wspiera ten związek, natomiast ojciec jest mu przeciwny. Nie jest jednak w stanie zatrzymać córki, która wyjeżdża do Warszawy i staje się faworytą królewską.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Spoglądali na siebie z Szydłowskim i mówili oczyma. Starosta uznawał się zwyciężonym.
Natałka, jak Sydor jej ojciec, który w gniewie i poruszeniu wielkiem nigdy innego języka jak polski nie używał, mówiła też nim dobrze; rozmowa zawiązała się, jak pospolicie naówczas na Rusi, obu językami razem, pomięszanymi z sobą. Jeszcze się były nie pokłóciły i żyły w zgodzie braterskiej.
— Cóż moja śliczna panno — odezwał się król — jakże wam tu życie płynie?
Matka z przestrachem spojrzała na dziecko, jak też sobie da radę z rozmową.
Natałka wcale się nie strwożyła.
Za drzwiami alkierza słuchano pilnie. Otwór okrągły od kołka dozwalał pani Mniszchowej nawet okiem ciekawem badać króla, którego miała przed sobą.
— A cóż, a cóż? — poczęła śmiało Bondarywna, ręce w tył założywszy i główką pokręcając, jak ptaszki, gdy są w dobrym humorze. Nasze życie, jak nie potrzeba lepszego. Królby go mógł zazdrościć.
— O, pewnie — wtrącił Poniatowski.
Dziewczę zerknęło nań i nieulęknione mówiło dalej:
— Chwalić Boga i was, naszego pana, teraz na Ukrainie spokój, rola czarna dobrze rodzi, grad nie bije, susza nie wypala, chleba mamy, czego więcej pragnąć?
— No, a jak przyjdzie jesień — dodał król — obżynki, zabawy wiejskie, tańce, ładne chłopcy...
Natałka oczy spuściła, jedną rękę dobyła z za siebie i poczęła nią męczyć fartuszka końce.
— E, co ma być! — mruknęła — my tam nie żyjemy z tutejszymi ludźmi. Obżynki u nas ciche, a cała zabawa, gdy się wyspiewa; u nas dla chłopców wrota zaparte.
— U nas wara komu postać — dorzuciła Sydorowa — mój stary ludzi nie lubi.
— Ale młodym się zabawić, poruszać i poskakać i pośmiać potrzeba — rzekł król.
— Chwalić Boga, moja donia natury tej nie ma — mówiła za córkę Sydorowa. My doma siedzieć lubimy i niełatwo się z kim wdajemy.
Machnęła ręką, Natałka milczała, ale z królem rozmawiała oczyma ogniście. Widocznie majestat pański i uśmiech ujmujący chwyciły ją za serce; roiła może, Bóg wie co. Król! jakież to słowo, pełne znaczenia dla prostego dziewczęcia, które w swej krasie po biblijnemu sądziło się godnem tronu, gdyby owa pokłośnica szczęśliwa.
— A jakże dni płyną? — zapytał król łagodnie. Nie nudno wam?
— Jest dużo do roboty — odparła Natałka — bo ja ogród i kwiatki bardzo lubię.
— I sama jesteś jak kwiatek — szepnął stary kusiciel, wzdychając.
Z radości dziewczę się zarumieniło. Szydłowski, który oczy napasł, rozmowy nie bardzo był ciekawym, a królowi, wiedział, że tem dogodzi, wstał z krzesełka i powoli wysunął się za drzwi. Mrugnął od progu na matkę, ażeby za nim wyszła, przekonany, że sam na sam z Natałką rozmowa pójdzie raźniej N. Panu; lecz Sydorowa tego zrozumieć nie chciała i nie ruszyła się z pod pieca.
Natałka nieco po wyjściu śmielszą się stała. Od pieca postąpiła kroków parę. Król dał znak, ażeby przybliżyła się ku niemu. Szukał czegoś w kieszeni. Dziewczę oparło się rączką jedną o stół i pochyliło nieco. Poniatowski popatrzał na tę rękę mało co opaloną, pięknego kształtu, czystą, niewielką, i oczów od niej oderwać nie mógł. Zkąd taka ręka wzięła się w pokoleniu, co pracowało od wieka?
Wszystko w niej było tajemnicą.
— Powiedzcież mi — rozpoczął po chwili — czyście wy tutejsi?
Sydorowa i córka jej potrzęsły głowami.
— A zkąd? — spytał gość.
Kobiety spojrzały po sobie i zamilkły.
— My nie tutejsze — poczęła Natałka, która ręki nie mogąc utrzymać w spokoju, to fartuszek męczyła, to stół skrobała bezmyślnie. Ojciec tu przywędrował z daleka, ale to nie nasza rzecz pytać, zkąd? kiedy nam o tem nie mówi. My nie wiemy. Jam się tu rodziła i Dniepr kocham jak ojca.
— A! — uśmiechnął się król.
— I pewniebyś krasawico całe życie pragnęła zostać nad jego brzegami?
Dziewczę westchnęło.
— Albo to dola nasza — poczęła śmiało. My to wiemy z pieśni, że gdy wybije godzina, biorą nas od rodzonych, od ojca i matki, a niewolnica musi iść, gdzie ją nowy pan prowadzi.
Wymówiła to z pewną smutną egzaltacyą, tak że król mocno się zadumał.
— Ou le sentiment va-t-il se nicher? — zapytał się w duchu sam siebie po francuzku, bo gdy myślał i mówił sam z sobą, innego języka nie używał.
Natałka spoglądała nań i uśmiechała się. Stary był oczarowanym, czuł, że mu tu długo nazbyt pozostać nie wypadało, a oderwać się nie mógł od tej czarodziejki. Ona tak ciekawie rozpatrywała się w królu, jak on w niej. W oko jej wpadła ręka pańska, jakby z kości słoniowej utoczona, i pytała się w duchu siebie, jak mężczyzna mógł mieć taką rękę niewieścią? Gdyby go znała lepiej, mogłaby była zapytać jeszcze, jak mąż mógł mieć takie serce kobiece?
Żaden szczegół stroju nie uszedł jej wejrzenia, żaden pukiel ubielonej peruki. Rzekłbyś, że chciała odgadnąć myśl, co pod tem czołem białem w tej chwili się wiła.
Król był zakłopotany; drugą ręką oddawna szukał czegoś w kieszeni i nareszcie dobył sznur korali — już drugi — i położył go przed nią na stole.
Dziewczę popatrzało nań, ręką wzięło za te, które miało na szyi, potrzęsając niemi, jakby powiedzieć chciało: mam ich dosyć, jakby dawało zrozumieć, że się czegoś innego spodziewało.
— Nie zawadzi i ten drugi sznur na pamiątkę.
Sydorowa szeptała:
— W rękęż króla pocałuj i podziękuj.
— A pewnie, że dziękuję — odezwało się dziewczę z jakąś dumą — ale po co mnie te dary? ja tego nie potrzebuję. Wy jesteście królem, koło was się tam dużo takich zwija, co są na to łakomi, a Natałka Bondarywna ma tego dosyć, o, aż nadto! Do kogo się tu stroić, kiedy chyba Zabój i stary krywonogi mnie zobaczy.
Ruszyła ramionami.
Nagle myśl jej przyszła jakaś. Pobiegła do bodni zamkniętej, która stała w kącie, otworzyła ją pospiesznie, rzuciła pokrywę na ziemię i kożuch, co był na wierzchu, dobyła chustę zawiązaną i przybiegłszy do króla, rozplątała ją na stole, patrząc nań, jakby go zdumieć chciała.
Chusta pełną była jakichś klejnotów, razem zsypanych, jak garniec grochu. Sznury korali, bursztynu, krzyżyki, medale złote, pierścienie staroświeckie, naszyjniki bogate, kólce z kamieniami, wszystkiego tam było pełno.
W istocie zdziwiony król spojrzał i zawstydził się swego ubogiego sznurka korali, twarz mu pokraśniała. Niejedna z bogatych pań jego dworu nie miała tyle ni tak drogich rzeczy.
Zkąd się to mogło wziąć w tej chacie kozaczej na chutorze?
Król patrzał długo i milczał. Sposępniał nawet. Mimowolnie przyszło mu na myśl, że taki zamożny, choć prosty Kozak, niełatwoby był wszelkiej pokusie przystępny.
Machinalnie wśród tego mnóstwa błyskotek, król spostrzegłszy pierścień staroświecki z krwawnikiem, ujął go i do światła obróciwszy, zobaczył na nim herb Dębno.
Sydorowa w czasie tej sceny pobladła była i niespokojna zbliżyła się do stołu. Gdy król pierścień wrzucił nazad w chustkę, pospieszyła ją coprędzej związać, gniewnie prawie rzuciwszy okiem na córkę i corychlej chustkę do bodni nazad odniosła.
— Zkądże to takie precyoza? — zapytał król po cichu.
— E, co to tam dziwnego! — szybko zaczęła Bondarowa. Zwyczajnie na Ukrainie... po jarmarkach u żydzisków wszystkiego dostać można, a Sydor ciekawy i dla córki to lat dwadzieścia zbierał może.
Król pokręcił głową. Natałka tymczasem jego sznur korali, stanąwszy przed ścianą, na której było kawałek zwierciadełka, przywiązywała sobie pod szyją.
— Oczewista rzecz — po cichu dodał Poniatowski — że moje korale dla takiej krasawicy bogatej nie przystały. Chodźże tu, moja panno.
W głosie króla słychać było drżenie. Na piątym palcu lewej ręki miał pierścionek z soliterem, pamiątkę, nie wiem już czyją. Zdjął go powoli, popatrzał nań, westchnął. Natałka śmiało doń przystąpiła.
— Rękę mi daj, waćpanno — rzekł głosem drżącym.
Pierścionek błyskał jak oko szatana i iskrzył się do niej. Sama nie wiedząc, co czyni, Natałka przyklękła przed królem, który na palec włożył jej solitera.
Z blizka tak spojrzeli sobie oko w oko. Pobladł stary, wzruszony, dziewczę pokraśniało.
— Jam stary — rzekł Poniatowski żywo — mógłbym być ojcem twoim, więc mi wolno...
I nie pytając o pozwolenie, schylił się, na czole dziewczyny składając wcale nie rodzicielski pocałunek. Natałki twarz jakby krwią się oblała, chwyciła gwałtownie rękę pana i przycisnęła do niej usta gorące.
W tej chwili twarz królewska zmieniła się jakby czarem; wystąpił rumieniec na nią, zaczął drżeć, powstał z ławy, oczyma obłąkanemi potoczył po izbie, jakby przeciwko sobie samemu szukając ratunku. Dziewczę jeszcze jego białą rękę trzymało.
Z lekka wyrwał ją król, patrząc na nią i szepnął cicho:
— Do widzenia.
Ale głosu mu prawie brakło. Dziewczę spojrzało mu w oczy.
— Starosto! — odezwał się Poniatowski głośniej, jakby wzywał ratunku.
Szydłowski się pokazał w progu, a Natałka powoli ustąpiła. Sydorowa stała pod piecem ciągle, oczyma wodząc przestraszonemi, bo się lękała wzroku męża.
Król żegnał się już i wychodził z chaty, nie mogąc znaleźć do drzwi drogi, tak był pomięszany. Dziewczę szło za nim.
Przez dziurkę we drzwiach, pani Mniszchowa, przytulona do nich, widziała wszystko.
Gdy król wyszedł na świeże powietrze, odetchnął, był milczący i zamyślony. U progu stał Sydor z założonemi rękami; do niego się obrócił.
— Bóg zapłać za gościnę — rzekł — a jeślibyście czego od króla waszego żądali, powiedzcie, uczyni to chętnie.
Kozak jakby się lękał za nadto powiedzieć, głową tylko potrząsł i ust nie otworzył, a Poniatowski też nie czekając odpowiedzi, spojrzawszy na zegarek, który miał w guziku na rękawie, zawołał:
— Krisy z Warszawy nadejść musiały. Szydłowski pospieszajmy.
Krok w krok za nimi idąc Sydor i naszczekujący pies, odprowadzili ich aż do wrot, które Kozak z taką siłą zatrzasnął, że się w kawałki rozleciały, ale nikt nie zważał na to.
Postał Bondar chwilę, patrząc na odchodzących i na podwórze powrócił.
W chacie z alkierza właśnie się dobywała po przydługiej niewoli pani Mniszchowa, otrząsając suknię pomiętą. Dwaj satellici jej opatrywali fraki i poprawiali fryzury.
Oprócz siostrzenicy królewskiej, nikt sceny z Bondarywną nie widział, nikt rozmowy nie słyszał.
Pod wrażeniem jej wybiegła z chaty marszałkowa, zarumieniona, ożywiona wielce. W przechodzie popatrzała z zajęciem na Natałkę, która w sobie cała, mało na nią zwracała uwagi i pospieszyła ku wrotom.
Sydor ani na nich nie spojrzał, padł zaraz na przyzbę, podparł na ręku i dumał. Natałka stała pod piecem, przyglądając się pierścionkowi na palcu. Obracała go różnie do światła... błyszczał jej jak królewskie wejrzenie.
Matka się do niej zbliżyła po cichu.
— A co bat’ko powie? — szepnęła.
Jak przebudzona Natałka z przestrachem na nią popatrzyła.
— Zrzuć i schowaj! — rzekła stara.
— O, nigdy w świecie! nigdy! — gorąco odparła dziewczyna. Król mi go włożył na palec! Nigdy!
— Ojciec ci go razem z palcem wyrwać gotów! — zawołała matka przelękła.
Natałka się zamyśliła i wnet rozdarłszy fartuch, paskiem białego płótna milcząc palec obwinęła.
— Ja z nim umrę! — szepnęła po rusku i nie wiedzieć dlaczego, łzy się jej z oczów puściły; siadła pod piecem i płakała długo, a Sydor sumował przed chatą, a matka dumała, stojąc u ognia i brodę podparłszy na ręku, ani widziała, jak szumowiny z garnków w ogień sycząc płynęły.
Za panowania Stanisława Augusta, szambelanów J. kr. Mości było więcej niż wszelkich innych dworskich dygnitarzy. Tym tanim tytułem król obdarzał wielu niewymagających biedaków, co się doń po jakieś odznaczenie cisnęli. Czynnych szambelanów było przy nim kilku, a honorowi siedzieli po wsiach, nasycając się kopertą.
Miło było szambelanem się zwać i klucz nosić, choć nic nie otwierał. Przybywszy do stolicy, ułatwiało to przystęp do N. Pana i pewne stosunki.
W sąsiedztwie Wiszniowca mieszkał jeden taki szambelan in partibus, pan Koronat Ostoja Rzesiński.
Był to stary kawaler, człowiek majętny, a że wiecznie grosza żądnym magnatom pożyczał, często po kilka tysięcy złotych, pan marszałek Mniszech, wdzięczen za jednę taką przysługę, szambelanem go kreował.
Rzesiński był niezmiernej ambicyi człowiekiem. Do szambelaństwa brakło mu orderu, a choć mu się to na nic nie zdało, aspirował też, choćby do drążkowej kasztelanii.
Dlaczego jej pragnął, co mu przyszło z szambelaństwa, na co mu był order, tego pewnie jasno sam sobie nie umiał wytłumaczyć; lecz rozbudzona ambicya pchała go w tym kierunku.
Z początku robiło się to — dla koperty, później — dla nagrobku. Dobrze było choć na kamieniu w kościele stawić się jako Koronat Ostoja z Rzesina na Wałach Krasnych Rzesińskim, Szambelanem J. K. Mości S. Stanisława, Kawalerem i — ewentualnie — kasztelanem jakimś tam. Dochodów z kasztelanii nie potrzebował, miał bowiem więcej daleko, niż zjeść, wypić, wyczęstować nawet zdołał, lecz są w człowieku niebezpieczne żyłki, które gdy raz drgać zaczną, już mu do grobu spoczynku nie dają.
Rzesiński wobec wielkich układając się do niesłychanej
Uwagi (0)