Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖
Książka opowiada dzieje romansu Natałki Bondarywny, córki zamożnego gospodarza, z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim.
W 1787 roku król przybywa do Kaniowa, aby spotkać się z carycą Katarzyną II w celu zawarcia sojuszu i udziału wspólnie z Rosją w wojnie z Turkami. Podczas tej wizyty poznaje on urodziwą Natałkę Bondarywnę, w której się zakochuje i wdaje się z nią w romans. Dziewczyna jest naiwna i wydaje jej się, że wyda się za króla. Jej matka wspiera ten związek, natomiast ojciec jest mu przeciwny. Nie jest jednak w stanie zatrzymać córki, która wyjeżdża do Warszawy i staje się faworytą królewską.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Jeszcze się kolacya nie skończyła, gdy paź szepnął panu staroście mielnickiemu, że król go do siebie prosi. Starosta, który właśnie wysączał kieliszek węgrzyna i zdawał się w nim smakować, równie jak w wesołej rozmowie z generałem Komarzewskim, dopił wina szybko, namarszczył się trochę, ale wstał i otarłszy usta serwetą, powolnym krokiem powlókł się dosyć niechętnie ku królewskim pokojom.
W pierwszym z nich nie znalazł nikogo, w drugim świeciła przysłoniona lampa alabastrowa. Król Stanisław siedział w fotelu, na pół rozebrany, narzuciwszy na siebie niebieski szlafrok jedwabny, podbity leciuchnem futerkiem.
Starosta wszedł do gabinetu krokiem człowieka, który jest pewnym, że zostanie dobrze przyjęty, wykłuwając zęby maleńkim sztylecikiem ze słoniowej kości, dobytym właśnie z kamizelki.
Pan starosta mielnicki był człowiekiem w sile wieku, bardzo pięknej postawy, budowy olbrzymiej niemal, twarzy przystojnej, ale wszystko w nim wydawało hulakę. Chód, wejrzenie, mowa, ruchy, postawa zaniedbana, miały w sobie coś żołniersko-rubasznego. Umiał być dworakiem w potrzebie, choć natura stworzyła go raczej na myśliwca, siłacza i wesołego kuma. Nawet przy królu, z którym był na bardzo poufałej stopie, nie umiał się zmusić do przyzwoitego zachowania. Słów nie cedził, przymilać się bardzo nie lubił, chyba do kobiet. Nie obawiał się ani ludzi ani niedźwiedzi, i z obojgiem szedł chętnie w zapasy. Walka i wesoła biesiada były dlań najupodobańsze, a w dodatku gra namiętna. Otwarty do zbytku, cyniczny często, starosta mielnicki miał wszystkie wady i cnoty charakterów tego rodzaju. Rzucał pieniądzmi i uczuciami, nie wahał się życia stawić; po swojemu honor rozumiał, płaszczyć się nie potrafił, lecz nie pojmował oporu w ludziach przeciwko sobie. Był mocno przekonanym, że świat dla niego został stworzonym, z naiwnym używał go egoizmem, pewien, że miał prawo do tego.
Król go kochał, słabym był dlań, a że starosta dość miał energii, ulegał mu, bo się go po troszę obawiał nawet.
Jedno spojrzenie na Stanisława nauczyło przybyłego, że powinien go był rozerwać czemś się starać. Król był zmęczony, smutny, roznerwowany.
— Stawię się na rozkazy — rzekł po żołniersku salutując żartobliwie, starosta.
— Siadaj, mój drogi, siadaj — odparł król. Nudno mi było, ty mię może rozerwiesz, a przynajmniej nie dozwolisz, aby mną czarne myśli owładły.
Starosta siadł wygodnie na kanapce, nogę na nogę założył, rękę jednę do góry podniósł nad głowę i w takiej postawie słuchał zamyślony.
— Nie uwierzysz, jak ja jestem nieszczęśliwy — dokończył król i westchnął.
— Ale wierzę, wierzę, bo W. kr. Mość wieczerzy nie jesz i wina nie pijesz, et sans soupers il n’y a pas de bonheur sur la terre — rzekł starosta — to dowiedziona rzecz.
— Bałamut z ciebie — ciągnął Stanisław August — bałamut! Ty nie zestarzejesz nigdy.
— Niech mnie Bóg od tego strzeże! — przerwał starosta.
— Zazdroszczę ci, naprawdę ci zazdroszczę — mówił król dalej. Nie wiesz, co to jest być królem, a jeszcze w takim jak nasz kraju. Gdybyż choć na chwilę można o tych złotych kajdanach zapomnieć i ciężar zrzucić z karku; ale purpura ściga i mści się, mój starosto. Jest to szata Dejaniry.
— Cóż się stało? — zapytał starosta. Mnie się zdaje, że W. kr. Mość miałbyś prawo właśnie w tej chwili się cieszyć; wszystko idzie po myśli, nawet nieprzyjaciele przychodzą do opamiętania.
Król ręką rzucił.
— Pozwól mi na chwilę o nich zapomnieć — rzekł — wszystko to dręczy mnie, wyczerpuje, nuży, a nic nie bawi. Pragnąłbym się czemś odświeżyć.
— N. Panie, nie ma na to innego lekarstwa, tylko się zakochać na dni kilka. Ale w kim?
Spojrzał bystro i szydersko.
— Dodam — rzekł, że dla odmiany trzebaby szukać przedmiotu nie w tych sferach, w których wszystko jest znane i oklepane, gdzie się z góry wie poczynając miłość, którego dnia i jak się ona zakończy.
Król się zarumienił i zmięszał, popatrzał na starostę.
— Słuchaj, ty niepoczciwy już o czemś wiesz. Przyznaj się! — zawołał żywiej.
— A jakże, N. Panie — dosyć obojętnie począł starosta. Wiem, że w ciągu samotnej przechadzki na spaskiej drodze trafiła się chata, żeś W. kr. Mość zaszedł do niej spocząć i wody się napić, że ją podała piękna jak Hebe Ukrainka i że jej obraz utkwił w pamięci królewskiej.
Uśmiechnął się Stanisław August.
— Czy już o tem plotą? czy już wiedzą? toby było fatalnem. Zaprzecz temu, starosto. To nie ma sensu. Nie chcę, aby o tem mówiono.
— Zabronić i przeszkodzić trudno, ale nie ma co dbać o to — rzekł starosta. Pomiędzy królem a dziewką ukraińską zbyt przestrzeń wielka, aby kto W. kr. Mości nawet o fantazyę posądził. Ludzie pogadają i ustaną.
Spojrzał na króla szydersko.
— Widziałeś ją, panie starosto? — zapytał cicho Stanisław — to istne cudo, to kwiat tej bujnej ziemi tak osobliwy, tak nadzwyczaj piękny, tak czarujący.
— Jeszczem jej nie widział, alem ciekawy bardzo — mówił starosta — domyślam się jednak, że znudzonemu N. Panu świeżość i młodość starczyła za piękność istotną, bo w prostej dziewczynie zkądby się znowu wziąć miała taka krasa?
Król podniósł się na krześle i pochylił ku mówiącemu.
— Ale waćpan nie masz pojęcia — zawołał z ogniem. Nie chłopska to piękność, choć silna i bujna; piękność posągu greckiego. Egzaminowałem okiem znawcy wszystkie kształty. Najszlachetniejsza w świecie krew; nóżka, powiadam ci, maluśka, drobna, rączki przedziwnych kształtów, kibić zachwycająca, popiersie bogini Guida, a co za wyraz w tych oczach!
Starosta śmiać się począł.
— I w dodatku lat piętnaście.
— Mylisz się, dziewiętnasty zaczęła; pytałem o to, choć nie wygląda na szesnaście. Znać się tu późno i powoli rozwija to plemię — mówił król z zajęciem wielkiem.
— A głupiutkie to być musi — wtrącił starosta.
— Ani odrobinę nie głupsze jak nasze panie — przerwał Stanisław August — owszem spryt z oczów jej patrzy, na czole rozum. Nie umie po francusku, nie czytała Voltaira, ale ówby sam staruszek Fernejski zachwycił się tą perłą ukraińską.
Starosta śmiał się coraz głośniej.
— Prawda, masz słuszność — począł król — sam to czuję, śmiesznym się staję z tem mojem uwielbieniem dla piękności, alem się urodził artystą. Nie mogę chłodno patrzeć na arcydzieło arcymistrza, na twór bożej ręki.
— Czy ją weźmiemy z sobą do Warszawy? — spytał starosta niedbale — boć dla samego Bacciarellego by się przydała jako model do obrazu i w mieście prędkoby się ukształciła. A kto wie, jakieby ją tam szczęście spotkać mogło. Wydaćby ją tylko trzeba za jakiego poczciwego gapia i męża wysłać do Konstantynopola.
— Nie żartuj — rzekł król — lepszego losu jest warta, a zdaje mi się, że żadnego i najświetniejszego nie przyjmie. Chcę, byś ją zobaczył. Pewien jestem twej dyskrecyi, pójdziesz tam ze mną jutro.
— Za ten zaszczyt mocno jestem wdzięczen — odpowiedział starosta — ale nuż na mnie także uczyni wrażenie. W. kr. Mość nie będziesz zazdrośnym?
Król zamilkł chwilę, jakby nie słuchał lub nie słyszał. Zadumał się.
— Ona budzi we mnie zajęcie wcale innego rodzaju, niż sądzisz — rzekł. To fenomen do obserwacyi.
— A, a! — śmiał się gość królewski.
Stanisław August wstał z krzesła.
— Nie ma większej niewoli nad kajdany panowania — zawołał jakby sam do siebie. Otoczeni jesteśmy szpiegami, kroku swobodnie uczynić nie można. To okropne, to nudne, to nieznośne!
— Abdykujmy — rzekł starosta.
Melancholicznie król nań spojrzał.
— Dawno się z tą myślą noszę — odparł wzdychając. Wyjechać do Włoch i tam pod tym pięknym klimatem, w ciszy, zajmując się sztuką, uwielbiając arcydzieła, dokończyć skołatanego żywota. Toby był raj.
— Którybyś W. kr. Mość z panią jenerałową siostrą swoją, podzielać musiał — szepnął starosta szydersko.
Wspomnienie jenerałowej zdało się króla wytrzeźwiać.
— Niewątpliwie — dodał sucho — uczucia i obowiązki, jakie mam dla niej, naruszonemi być nie mogą.
— A piękna Bondarywna? — niedosłyszanym, pełnym sarkazmu szeptem wtrącił starosta.
Na to nie było odpowiedzi. Król był zamyślony.
— Co to za szkoda — odezwał się — że pod ręką nie mam nikogo. Chciałbym ją malować kazać. Uczyń mi tę przysługę, nieznacznie postaraj się sprowadzić Plerscha. Maluje właśnie w Wiszniowcu kopie z tych ogromnych, mazanin, wystawiających historyę Maryny. Cesarzowa się o nich od kogoś dowiedziała i mieć je zapragnęła.
Ruszył ramionami.
— Historycznie to coś warto, ale malowanie, pożal się Boże! — dodał król. Plersch mógłby tę robotę na jakie dni kilka porzucić i odmalować mi tę śliczną Ukrainkę. Takich twarzy mało jest na świecie, a wprędce to zwiędnie. Niechby choć na płótnie pamięć po niej została.
— O Plerscha najłatwiej, rzekł Szydłowski; powiedzieć pani Marszałkowej, każe go pod ciupasem dostawić natychmiast, bo nie ma nic do odmówienia W. kr. Mości...
Z pewnym przekąsem wyrzekł te wyrazy starosta, król bystro nań spojrzał i przekąsu niechciał zrozumieć, dodając prędko:
— Kochana marszałkowa w istocie jest najmilszą z siostrzenic moich, ale niemniej kobietą; nie wytrzyma, żeby o tem nie powiedziała komu co na ucho, a tego ja nie chcę..
Szydłowski się uśmiechnął.
— Plerscha dla samych tabakierek z portretami, które W. kr. Mość tak hojnie rozdajesz, sprowadzić by należało, więc podejrzenia nie będzie. Zobaczy wypadkiem piękną Ukrainkę i jako malarz, zdejmie sobie jej konterfekt na wzór kochanki Pygmaliona...
Zadumany król nie odpowiedział nic... a starosta sądząc, że się rozmowa skończyła, wstał z kanapki, — pilno mu było wrócić do kieliszka i rozmowy, — ziewnął bez ceremonii.
— Cóż to ci tak pilno? spytał król chłodno — starosta usiadł znowu, ale głowę podparł na ręku, jak by był bardzo znużony.
Oba razem westchnęli i spojrzeli sobie w oczy. Poniatowski wzdrygnął się niby od dreszczu, — wieczór wiosenny był dość chłodny — i otulając szlafrokiem padł na krzesło.
— Okropne życie, począł półgłosem — panowanie ma chwile miłe i upajające, to prawda, ale je drogo opłacać potrzeba — wierzaj mi, mój drogi, na bok odłożywszy ambicyę, ani warto ono tego, co się za nie płaci. Panujemy, ale niewolnikami jesteśmy, ani dnia ani godziny nie mamy swobodnej. Wymagania, obowiązki, zwyczaje, żelazną ściskają obręczą — uśmiechać się musimy, gdy się najbardziej chce płakać — całować, gdyśmy uderzyć powinni, a do koła fałsz, obłuda, pochlebstwo...
— Stare dzieje — przerwał ziewając znowu Szydłowski, wiemy o tem dawno, przecież śmieje się każdemu ta łaźnia, o której jeden z poprzedników W. kr. Mości powiedział, że się najmocniej poci, kto w niej najwyżej siedzi.
— I miał słuszność, mówił król — bo nam ludźmi być nie wolno, posągami być trzeba i stać okurzani kadzidłem, na niewygodnym postumencie.
— A co najgorzej, uśmiechnął się Szydłowski, nie można, gdy się zechce, pójść incognito do pięknej Bondarywny...
Król się rozśmiał, ale jakby z przymusem i dla uznania dowcipu pana starosty...
— Proszęż cię jutro ze mną... ale we dwu solo basso, we dwu tylko — będziesz mi adjutantował, pójdziemy po obiedzie. Nikomu o tem ani słowa...
A teraz — dobranoc.
Szydłowski wstał żywo, skłonił się nisko i daleko spieszniejszym krokiem podążył do drzwi, niż wprzódy od nich do kanapki; — król już dzwonił na starostę Piasoczyńskiego.
Szydłowski nie zastał nikogo w pokojach; wieczerza była skończona, trzech tylko opóźnionych graczów, a między nimi podkanclerzy, grało jeszcze w bilard i nie uważało, gdy się przesunął, tak swą grą byli zajęci.
Starosta mieszkał z innymi w nowej oficynie, w której miał apartamencik, jak na Kaniów, bardzo przyzwoity. Stał obok niego generał Komarzewski. Gdy Szydłowski do swojego wszedł pokoju, zapukał doń przez ścianę.
Kaszlnieniem mu odpowiedziano. Ściany były drewniane i cienkie, tak, że rozmawiać przez nie wybornie było można.
— Czy już do snu, jenerale?
— Gdzież tam; listy jeszcze do pisania.
— Mam dwa słowa...
— Proszę.
Szydłowski zawrócił się w korytarzu i otworzywszy drzwi, zajrzał do Komarzewskiego, który nad stołem papierami zarzuconym już siedział. Dwie świece woskowe paliły się na nim i oświecały silnie piękną, myślącą i pogodną twarz jenerała.
— Quid novi fert Africa? — śmiejąc się zapytał Komarzewski. Czy co przyszło z Kijowa?
— O niczem nie wiem — odparł starosta — alem się was chciał spytać, co to królowi? Zajechała mu w głowę jakaś piękność ukraińska. Proszęż cię!
I począł się śmiać serdecznie, trzęsąc ramionami.
— A! a! cóż dziwnego? jabym się już w starej pomywaczce zakochał z nudów, siedząc tu na tym nie partykularzu, ale istnej pustyni. Król jest rzeczywiście godzien politowania, wiele mu przebaczyć należy, a przytem — artysta! artysta! To jego natura. Dobry i rozumny, nasz pan urodził się na malarza lub rzeźbiarza... powołanie chybione. Wszędzie widzi piękność naprzód, a przez nią dopiero i po niej resztę. Część piękna stanowi jego życie.
— A szczególniej część piękna niewiasty — dodał Szydłowski.
— Bo kobieta jest na ziemi najwyższem uosobieniem piękności — rzekł jenerał.
Uwagi (0)