Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖
Bezprzykładny prostak i wszechstronny ignorant robi zawrotną karierę polityczną, obiecując w cudowny sposób uzdrowić polskie rolnictwo. Przy tym z niezbadanych przyczyn mimo swego chamstwa działa magnetycznie na najwytworniejsze kobiety. Jak to możliwe?
Surowy krytyk funkcjonowania struktur państwowych za czasów Najjaśniejszej II Rzeczpospolitej, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, barwnie przedstawił możliwy scenariusz takiego zdarzenia — ku przestrodze.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
„Co robić?”
Myślał nad tym długo i postanowił w żadnym wypadku nie kapitulować bez walki.
„Przeciągnąć jak najdłużej, a może tymczasem przyjdzie skądś ratunek”.
Było już po ósmej, gdy Kunicki zastał Dyzmę przy biurku wśród porozkładanych ksiąg i papierów.
— Kochany panie Nikodemie — zawołał z udawanym oburzeniem — co pan wyprawia! Przecie pan wcale nie spał! Pracowitość pracowitością, a zdrowie zdrowiem.
— Nic mi nie będzie — odparł Dyzma — jak coś zacznę robić, nie lubię sobie przerywać.
— To z pana zawzięta sztuka. No i jakże?
— A no, nic.
— Ale przyzna pan, kochany panie Nikodemie, że cały materiał utrzymany pierwszorzędnie. Przejrzysty, systematyczny, ścisły...
Dyzma zdusił w gardle jakieś przekleństwo.
— Rzeczywiście — odparł — bardzo porządnie prowadzony.
— Co? Prawda? Sam to robię. I ponieważ znam każdy patyczek i każde kółko w tej maszynerii, jak własną kieszeń, mam najlepszą gwarancję, że mnie nikt z mego personelu nie okpi. No, ale niechże pan już teraz da pokój tej robocie. Zaraz podają śniadanie. Będzie pan miał jeszcze dość czasu, bo dziś nie będę panu zawracał głowy. Mam w papierni komisję budowlaną, a później jadę obejrzeć las w Kociłówce.
Gdy weszli do jadalni, panie siedziały przy stole.
— Blado pan wygląda — zauważyła pani Nina.
— Głowa mnie trochę boli.
— No, bo wyobraźcie sobie, moje drogie — powiedział Kunicki — że pan Nikodem ani oka nie zmrużył. Całą noc przesiedział nad książkami.
— Może weźmie pan proszek od bólu głowy? — zapytała pani Nina.
— Chyba nie warto...
— Niech pan weźmie, to dobrze panu zrobi.
Kazała służącemu przynieść pudełko z proszkami i Dyzma musiał połknąć lekarstwo.
— Wiesz, Nino — odezwała się Kasia — pan Dyzma będzie mnie uczył gry bilardowej.
— A pan dobrze gra?
— Średnio — odparł Nikodem — kiedyś grałem nieźle.
— Może zaczniemy zaraz po śniadaniu? — zaproponowała Kasia.
— Będę się przyglądała waszej lekcji — dorzuciła pani Nina.
— Ho, ho — zaśmiał się Kunicki — obawiam się, że zechcecie zagarnąć mi pana Nikodema całkowicie.
— Mąż mój jest zazdrosny o pana — uśmiechnęła się pani Nina, a Dyzma zauważył, że patrzy nań życzliwie.
„Ona musi być bardzo dobra” — pomyślał.
Zaraz po śniadaniu Kunicki pożegnał się z nimi i drobnym kroczkiem wybiegł do oczekującego samochodu.
Kasia kazała przygotować bilard i wszyscy troje przeszli do pokoju bilardowego.
Nauka zaczęła się od pokazania postawy117 ręki i sposobu trzymania kija. Później Dyzma tłumaczył, jak należy uderzyć bilę118.
Kasia szybko orientowała się, że miała pewną rękę i dobre oko, Dyzma zawyrokował:
— Będzie pani dobrze grała, tylko trzeba dużo praktyki.
— Więc Kasia jest pojętną uczennicą? — zapytała pani Nina.
— Jak na pierwszy raz, bardzo pięknie.
— A co jest w bilardzie najtrudniejsze? — zapytała Kasia.
— Najtrudniejszy jest karambol119.
— Niech pan pokaże, jak się to robi.
Dyzma rozstawił bile i powiedział:
— Niech pani uważa, teraz tak uderzę swoją bilę, że ta dotknie obu pozostałych.
— Ale przecie to niemożliwe, one stoją nie na jednej linii.
— Właśnie — uśmiechnął się, zadowolony z efektu — cała sztuka karambolu polega na tym, że moja bila, uderzając o bandę120 w różnych miejscach, będzie nabierała różnych kierunków. Karambol tak wygląda. — Lekko uderzył swoją bilę i karambol udał się wspaniale ku podziwowi pań.
— Ależ to geometria — zdziwiła się pani Nina.
— Ha — dorzuciła Kasia — ja do takiej wprawy nie dojdę.
— A może pani spróbuje? — zwrócił się Dyzma do Niny.
— O, ze mnie to nic nie będzie — powiedziała, biorąc jednak kij do ręki. Nie wiedziała, jak ustawia się lewą dłoń, by zrobić z niej podpórkę, i Dyzma musiał ułożyć jej palce. Zauważył przy tym, że pani Nina ma bardzo gładką skórę. Przyszło mu na myśl, że te ręce na pewno nic nigdy nie robiły. „Jakie to szczęście — pomyślał — być tak bogatym, człowiek nie potrzebuje palcem ruszyć, wszystko zrobią za niego...”
— No, proszę pana — odezwała się Nina — mnie pan uczyć widocznie nie chce?
— Przepraszam. Tak sobie zamyśliłem się.
— Ciekawam, nad czym?
— Ee, nic. Po prostu dotknąłem teraz pani ręki i pomyślałem, że tak delikatne ręce żadnej pracy pewno nie znają.
Pani Nina zarumieniła się.
— Ma pan rację. Wstydzę się tego od dawna, ale brak mi siły woli, by raz wreszcie zająć się jakąś robotą. Próżnuję może i dlatego, że okoliczności tak się składają.
— Oczywiście, po co pracować, gdy się ma tyle pieniędzy — powiedział Dyzma po prostu.
Pani Nina zagryzła wargi i spuściła oczy.
— Pan jest bardzo surowym sędzią, ale przyznaję, że zasłużyłam w zupełności na tę gryzącą ironię.
Dyzma nie zrozumiał i zaczął się głowić121, o czym właściwie ona mówi.
— Pan Dyzma jest weredykiem122 i wali prawdę prosto z mostu — zaopiniowała Kasia.
— To jednak jest zaletą rzadką — dodała Nina.
— Chociaż nie zawsze miłą dla otoczenia — zastrzegła się Kasia.
— Ale pożyteczną. Wolę szorstką prawdę od nieszczerych komplementów.
— O, te nie wydają się mi dziedziną pana Dyzmy. Niech pan powie — chciała go sprowokować Kasia — czy pan mówi paniom komplementy?
— Owszem. Jeżeli ktoś jest ładnym, mogę mu to powiedzieć.
— Tylko tyle? No, a na przykład mnie co by pan powiedział?
— Pani?... Hm... — Dotknął z namysłem swej wystającej szczęki.
Kasia wybuchnęła śmiechem.
— Widzisz, Nino, z jakim trudem panu to przychodzi! No, proszę pana, niechże pan coś powie. Jeżeli o całości nie może pan wyrazić się pochlebnie, może znajdzie się jakiś szczegół w mojej osobie, dla którego będzie pan łaskawszy.
Pod jedwabistym meszkiem jej brzoskwiniowej cery zaróżowił się lekki rumieniec. Pomyślał, że jest śliczna, lecz jakaś bardzo cudza, i że ma coś dziwnie drapieżnego w intensywnym spojrzeniu orzechowych oczu, wpatrzonych w Ninę.
— Owszem — odparł — ma pani ładne oczy.
— O!... — zdziwiła się — nie przypuszczałam, że to od pana usłyszę. Wie pan, że sam mistrz Bergano zaszczycił mnie ubiegłej zimy na Riwierze tym samym komplementem.
„A kto to jest Bergano? Wpadłem” — pomyślał Dyzma i dodał głośno:
— Nie znam się na malarstwie. Nigdy się tym nie interesowałem.
— Co jednak nie przeszkadza panu — uprzejmie powiedziała Nina — mieć gusty takie jak wielcy artyści.
Kasia odłożyła kij i orzekła, że na dziś ma dość bilardu.
— No, teraz idę się przebrać. Nie pojechałby pan ze mną konno?
— Bardzo dziękuję, ale mam jeszcze dużo roboty — odparł Nikodem.
— No, to jadę sama. Pa, Ninuś. — Objęła ją za szyję i pocałowała w usta.
Gdy zniknęła za drzwiami, Dyzma powiedział:
— Pani pasierbica123 kocha panią nie jak macochę124...
Pani Nina nagle odwróciła się i podeszła do okna.
— Kochamy się jak siostry.
— Bo też — zauważył Nikodem — różnica wieku między paniami jest chyba bardzo mała. Ja sam początkowo wziąłem panie za siostry. Tylko w typie panie są zupełnie różne.
— O, tak — potwierdziła Nina — i usposobienia, i charaktery, i poglądy nasze są diametralnie przeciwne.
— A jednak panie się kochają.
Pani Nina nic nie odpowiedziała i Dyzma, nie wiedząc, co by tu jeszcze wymyślić dla podtrzymania konwersacji, zdecydował się pójść do siebie.
— Muszę już iść. Moje uszanowanie pani.
Skinęła mu głowa i zapytała:
— Może pan czegoś potrzebuje?
— O, dziękuję pani.
— Pan będzie łaskaw nie krępować się i wydawać polecenia służbie...
— Dziękuję...
Ukłonił się i wyszedł. Nina widziała jeszcze kilka chwil jego szorstką w ruchach, robiącą wrażenie kwadratowej figurę i szeroki, czerwony, gruby kark, gdy twardym krokiem szedł w długiej amfiladzie pokojów.
„Więc tak wygląda silny człowiek? — pomyślała. — Dziwne. A jednak... Ach, ty wieczna marzycielko!...” — roześmiała się i splótłszy dłonie, przeciągnęła się całym ciałem.
Dyzma znowu zabrał się do studiowania materiałów Kunickiego, lecz szło mu bodaj gorzej niż w nocy. Żadną miarą nie mógł zorientować się w tym lesie cyfr.
— Psiakrew! — klął. — Widać, jestem głupi jak but.
Przypomniało mu się gimnazjum. Tam przynajmniej, gdy czegoś nie rozumiał, mógł wykuć na pamięć. Orka, bo orka, ale było zawsze to wyjście. Zresztą gdy nie wykuł, mógł zawsze udać chorego i nie iść na lekcje... A tu nie ma żadnej rady, żadnej... Bo przecie tego wykuć nie można, a zachorować...
Nagle zastanowił się:
„A żeby tak zachorować?”
Ale co z tego?
„Zawsze można odwlec wylanie na parę dni... może nawet na parę tygodni...”
To jest myśl! Dobra myśl! Tymczasem może coś się zdarzy, coś się zmieni...
„Tak — zdecydował — nie ma gadania. Od jutra rana zachoruję i koniec”.
Długo namyślał się nad wyborem odpowiedniej choroby. Żadna zaraźliwa nie nadawała się, bo wysłaliby go może do szpitala. Żołądek też musi być zdrowy, bo mu jeść nie dadzą...
„A żeby tak reumatyzm?...”
Ucieszył się.
„To będzie najlepsze, bo choćby i doktora wezwali, to i ten nie pozna się”.
Gdy przyszedł lokaj prosić go na obiad, Dyzma miał już gotowy plan ciężkiego ataku reumatycznego w prawej ręce i w prawej nodze. Dziś przy kolacji zacznie się skarżyć na ból, a jutro wcale nie wstanie z łóżka.
Był tak kontent125 z pomysłu, że wpadł w doskonały humor.
Przy stole panował nastrój wesoły. Widocznie nieobecność pana domu wpływała dodatnio na usposobienie pań. Rozmawiano o projektowanym wyjeździe Kasi do Szwajcarii, gdzie miała studiować medycynę.
— I zamierza pani po ukończeniu uniwersytetu praktykować? — pytał Dyzma.
— Oczywiście.
— Będziemy twoimi pacjentami — zaśmiała się pani Nina.
— Ty tak — odparła Kasia — ale pan Dyzma nie.
— Pani jest nielitościwa. A gdybym zachorował, a nie byłoby w pobliżu lekarza?...
— Ależ pan mnie źle zrozumiał. Ja będę lekarzem chorób kobiecych.
— Ach tak? To szkoda. Ja cierpię na reumatyzm, a to chyba choroba męska.
— To zależy — zauważyła pani Nina — czy została nabyta po męsku.
— Na wojnie — odparł Nikodem.
— Pan był oficerem?
— Nie, zwykłym szeregowcem.
— To pięknie — powiedziała Nina. — Wielu wybitnych ludzi służyło wówczas w szarych mundurach żołnierskich.
— Mundury były zielone — sprostował Dyzma.
— Oczywiście, kolor nadziei, bardzo to pan subtelnie zaznaczył. Czy może był pan ranny?
— Nie. Tylko reumatyzm zostawiła mi wojna na pamiątkę.
— No i na pewno ordery? — zapytała.
Nikodem nie miał żadnych odznaczeń, ale skłamał:
— Virtuti Militari126. A poza tym miałem i awans, omal nie zostałem generałem.
— Jak to?
— Mianowano mnie starszym szeregowcem i na pewno doszedłbym aż do generalskiej szarży, gdyby nie to, że akurat wojna się skończyła.
— Ma pan jednak, widzę, miłe o niej wspomnienia.
— To był najpiękniejszy okres mego życia — powiedział szczerze.
— Rozumiem pana. Chociaż sama, jako kobieta, nie umiałabym czuć się szczęśliwą wśród umierających i rannych, jednak zdaję sobie sprawę, że prawdziwy mężczyzna może znaleźć na wojnie środowisko pobudzające najbardziej męskie instynkty. Braterstwo, walka...
Dyzma uśmiechnął się. Przypomniał sobie koszary baonu127 telegraficznego, kury hodowane przez sierżanta, ciepłą kawę i monotonne dni próżnowania...
— Taki, dziki zwierz — potwierdził.
— Moja droga — powiedziała pani Nina, jakby nawiązując dawniej przerwaną rozmowę — jednak musisz przyznać, że i w tym jest urok, który zwłaszcza na kobiety działa silnie.
Kasia wzruszyła ramionami.
— Nie na wszystkie.
— Kobiety — powiedział Nikodem — na ogół wolą brutalną siłę niż ślamazarność.
— Niech się pan nie reklamuje — roześmiała się Nina.
Rozmawiano jeszcze kilka chwil, po czym Dyzma poszedł do swego pokoju. Pamiętał, że umówił się w parku z tym zwariowanym hrabią, od którego można wielu ciekawych rzeczy dowiedzieć się o całym towarzystwie koborowskim.
Sprawdziwszy, że nikogo w pobliżu nie ma, otworzył drzwi na taras i wybrał aleję, która wydała się mu najprościej prowadzącą do owej kamiennej ławki pod starą lipą.
Nie mógł jej wszakże odszukać i już zaczął tracić nadzieję, że zobaczy się z tym Ponimirskim, gdy usłyszał w pobliżu ujadanie ratlerka128.
„Jest”! — ucieszył się.
Istotnie, w pobliżu ujrzał pokracznego pieska obskakującego dookoła pień rosochatego129 kasztana i szczekającego zawzięcie. Podniósł wzrok i ku swemu zdziwieniu zobaczył młodego hrabiego usadowionego w rozwidleniu gałęzi.
— A, jest pan — zawołał ten z góry — to doskonale.
Zeskoczył lekko na ziemię i skinął Dyzmie głową.
— Nie zadenuncjował130 mnie pan przed Kunikiem? — zapytał nieufnie.
— Broń Boże. Zresztą nie ma go w domu.
— To dobrze. Zdziwił się pan, że siedziałem na drzewie?
— Nie, dlaczego...
— Widzi pan, to atawizm131. Czasami odzywa się w człowieku nieprzeparta chęć powrotu do pierwotnych form bytowania. Nie zauważył pan tego, ten... No, jak się pan nazywa?
— Dyzma.
— Aha, Dyzma. Głupie nazwisko, a imię?
— Nikodem.
— Dziwne. Nie wygląda pan na Nikodema. Ale mniejsza o to. Zresztą mój Brutus też nie wygląda na Brutusa, a ja na Żorża. Powiadasz pan, że ten łajdak wyjechał?
— Na jeden dzień.
— Pewno jakiś nowy szwindel132 szykuje. Czy pan wiesz, że on nam Koborowo wydarł?
— Nic nie słyszałem — odparł Dyzma.
— Uważasz pan, Kunik trudnił się lichwiarstwem133. A że mój ojciec wydawał dużo pieniędzy, zaś wojna mocno nadszarpnęła stan naszych finansów, Kunik łatwo oplątał nasze interesy i wmówił w końcu papie niby fikcyjną sprzedaż Koborowa.
— Jak to fikcyjną? Taką na niby?
— Nie wiem, nie znam się na tym. Dość że zrobił jakieś grube szachrajstwo i przywłaszczył sobie majątek. Ale to nic. Wsadzę go jeszcze do kryminału.
— No, dobrze — zapytał ostrożnie Dyzma — a dlaczegóż w takim razie siostra pana
Uwagi (0)