Jędza - Eliza Orzeszkowa (gdzie można czytać książki przez internet za darmo .TXT) 📖
Społeczno-obyczajowa powieść Elizy Orzeszkowej, ukazująca egzystencję i problemy dziewiętnastowiecznej biedoty. Wnikliwy obraz ludzkich zachowań, będących skutkiem ówczesnych warunków ekonomicznych.
Tytułowa Jędza to młoda szwaczka mieszkająca ze zgorzkniałą matką, na próżno wyczekującą wiadomości od synów, którzy opuścili rodzinny dom, aby już nigdy nie zainteresować się losem najbliższych. Beznadzieja, ubóstwo, wrogość matki — wszystko to sprawia, że Jadwiga postrzega swoje życie jako pasmo udręk i cierpienia. Nieoczekiwana wizyta kuzynów odmienia codzienność kobiet, przywracając im radość i nadzieję. Rodzi się miłość, a wraz z nią Jadwiga rozkwita.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jędza - Eliza Orzeszkowa (gdzie można czytać książki przez internet za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Dosyć już ja o to przed Bogiem na kolana padałam i dosyć przez to nocy przepłakałam! Nietylko od szycia mię bolą, ale i od płakania. Gdybym mogła cała roztopić się we łzy i ze świata zniknąć, niech mama będzie pewna, że zrobiłabym to natychmiast, tak mi na świecie dobrze!
— Niedobrze! Niedobrze! Jezus Marya! a któż temu winien, że tobie na świecie niedobrze? Miałaś przecież konkurenta porządnego, przystojnego, młodego człowieka, mogłaś była za mąż wyjść, o nic nie dbać, tak jak i inne szczęśliwą być. Ale, czy ty taka, jak inne! Skaranie boskie, nieszczęście! Czy ty tak jak inne potrafisz dobrocią, łagodnością, grzecznością ująć; podobać się? Jezus Marya! Czy ty taka? Nadęłaś się na niego, naindyczyłaś, jednego miłego słowa powiedzieć mu nie chciałaś, i zraziłaś go, zraziłaś... Uciekł! Chorągiewkę zwinął i uciekł! Zyg, zyg, marchewka, zyg, zyg marchewka, jaśnie oświeconej pokazał i uciekł!
— A niechaj sobie choć na drugi koniec świata ucieka! Dbam ja o niego tyle, co o śnieg przeszło roczny. Nie pierwszy to już raz mama mi tym utraconym konkurentem oczy wypieka..
— A wypiekam! Jezus Marya, wypiekam! bo o twoje szczęście, o twoją przyszłość troszczę się...
— Dziękuję za taką troskliwość...
W tej chwili rozległ się w powietrzu, za oknami, przeraźliwy i długi gwizd nadlatującego do miasta pociągu kolei żelaznej, ale one go nawet nie usłyszały.
Głosy dwóch kobiet, jeden stary i chrapowaty, drugi dźwięczny, lecz w coraz ostrzejsze tony wpadający, podniosły się, napełniły sobą ściany pokoju i wydobywały się na dziedziniec, gdzie w szmer złożony z dźwięków harmonijki i fortepianu, śmiechów kobiecych i dziecinnych, brzęków szkła i fajansu, wpływały strugą nie oliwy i miodu, lecz żółci i kwasu.
Nakoniec, Jadwiga z szuflą pełną śmieci wyszła do sieni, a gdy wróciła i fartuch z siebie zdejmowała, matka jej wniosła wazkę z dymiącą zupą, i na stole ją postawiwszy, powoli jeden opłatek z leżącej na stole paczki wyjęła, z opłatkiem w palcach do córki podeszła. Wargi jej były mocno zaciśnięte, a z oczu łzy jak groch sypały się na policzki. Zapomnieć nie mogła, ach! ani na chwilę zapomnieć nie mogła, że ich, synów jej, tych, których lat tyle namiętnie, bez granic, bałwochwalczo kochała, przy wigilijnym stole nie było, że ona z nimi opłatkiem przełamać się nie może, że oni to czynią gdzieś daleko od niej, z kimś innym, obcym... Rozdzierająca tęsknota, smutek bezdenny, trawiąca zazdrość względem tych niewiadomych, nieznanych, z którymi oni w tej chwili zapewne opłatkiem się łamali, odbierały jej siłę, mowę i prawie przytomność...
Jedną ręką o poręcz krzesła wsparta, bo nogi jej uginały się tak, jakby wnet na klęczki upaść miała, drugą rękę z opłatkiem ku córce wyciągnęła.
— Życzę tobie... Życzę tobie, Jadwisiu... — zaczęła i dokończyć nie mogła. Ręka jej, trzymająca opłatek, trząść się zaczęła jak liść przez wiatr miotany.
Jadwiga popatrzała na nię nieruchomemi oczyma, z których głębi jedna po drugiej wypływały i na rzęsach zawieszały się błyszczące w świetle lampy krople. Palcami dotknęła opłatka i zcicha zaczęła.
— Życzę mamie.. życzę kochanej mamie... i dokończyć nie mogła.
Osunęła się na krzesło, twarz obu dłońmi zakrywając.
Szyszkowa także usiadła, i z głową spuszczoną, z rękoma na kolanach splecionemi, ponuro patrzała w ziemię. Tak obie siedziały przy stole, niedaleko okna, za którem już w tej chwili szmer głosów i dźwięków umilkł. Wszyscy już teraz, za owemi dwoma, trzema, czterema, jak pochodnie wesela wśród ciemności jaśniejącemi oknami, siedzieli przy stołach rodzinnych i świątecznych, tocząc z sobą rodzinne, poufne, niegłośne rozmowy. Na wielkim, śniegiem zasłanym dziedzińcu panowała cisza głęboka i senna, która jest wielkim dziękczynnym głosem, od spracowanych a spoczywających bijącym w niebo. Niebo zaś, nad czworobokiem dachu i nikłemi cieniami kominów ciemną płachtą rozciągnięte, ubrało się w mnóstwo złotych, przyjaźnie i cicho ku uciszonej ziemi migających gwiazd.
Nagle, Szyszkowa i Jadwiga, jak sprężyną podrzucone, na równe nogi się zerwały. W tej wielkiej ciszy, pośród której siedziały ze zwieszonemi głowami, tylko w gorzkie swe myśli zasłuchane, tuż, tuż w ich okna, głośno, hucznie, radośnie, dwa silne męskie głosy zaśpiewały:
Drugi wiersz nie przebrzmiał jeszcze, gdy Szyszkowa z rozmachanemi ramiony ku oknu przypadła. Przez okno wyraźnie widać było prawie do samych szyb przyklejone dwie męskie, wąsate twarze. Rysy ich zacierały się w ciemności i tylko zaiskrzone oczy błyszczały.
— Plaga egipska! śmierć, nieszczęście, wstyd, złość, skaranie boskie, zgryzota! A któż to takie żarty z nas sobie stroić pozwala? Niegrzeczność! impertynencya! Jezus Marya! Łobuzy jakieś, łotrzyki, uliczniki, awanturniki... próżniaki!...
Za oknem wybuchnął głośny śmiech, dwie twarze z za szyb zniknęły, i słychać było dalszy ciąg piosenki:
Zarazem dało się słyszeć otwieranie drzwi od sieni i męskie kroki w sieniach.
— Masz tobie! Jezus Marya! Drzwi nie zamknęłaś, Jadwisiu! Klęska, niedola, nieszczęście! Idą tu, łobuzy...
Nie domówiła ostatniego wyrazu, gdy drzwi od sieni otworzyły się szeroko, i próg przestąpiwszy, stanęli tuż przy drzwiach dwaj wysocy, barczyści młodzieńcy, w krótkich kożuszkach, wysokich butach z czapkami w rękach; stanęli i pełnemi, silnemi głosami huknęli znowu:
— Jezus Marya!... Łobuzy... uliczniki... łotrzyki... czy to myślicie z nas facecye sobie stroić! cudze domy napadać! kobiety straszyć! Jezus Marya! Plaga egipska, choroba...
Ale oni śpiewać przestawszy, i u drzwi ciągle stojąc, gromkiemi głosy obaj razem mówić zaczęli:
— Rekomendujemy się i o gościnne przyjęcie prosimy. Ślusarze jesteśmy, kotlarze, druciarze, nożowniki, bronzowniki, wszystko, co się metalu tyczy, to nasze. Zamki i klamki reparować, rondle łatać, noże ostrzyć, garnki drutować możemy...
Śmiechem parsknęli, a Szyszkowa z rozpostartemi ramiony formalnie rzuciła się na nich.
— Proszę wyjść! proszę natychmiast wyjść sobie! Jezus Marya! plaga egipska! Policyi zawołam! Policya! policya! policya!
Jadwiga przeciwnie, stała nieruchoma, a w przybyłych wpatrywała się tak uparcie i z takiem zdziwieniem, jakby ich poznawała, lecz oczom swoim wierzyć nie mogła. Oni też, więcej na nią, niż na starą patrzali, filuternie ku niej mrugając i białe zęby w uśmiechach szczerząc.
— Staś! Oleś! — zawołała w końcu Jadwiga.
Oni, jakby tylko tego wykrzyku oczekiwali, ku dwom kobietom poskoczywszy, ręce ich całować zaczęli.
— Co to? jak to? Jezus Marya! Kto to? — domyślając się jakby czegoś, rozpoznając kogoś, ale jeszcze oszołomiona i do siebie przyjść nie mogąca, mówiła Szyszkowa.
— Staś i Oleś, babuniu dobrodziejko! Stanisław i Aleksander Ginejkowie.. Staś i Oleś, te malcy, na których babunia niegdyś łaskawą była, a którzy teraz na takie dęby powyrastali, i przez to miasto przejeżdżając, nie mogli wytrzymać, aby na jeden dzień tutaj się nie zatrzymać, aby babunię i kochaną Jadzię wynaleźć i odwiedzić... Wynaleźli, na Wigilijną wieczerzę przyszli, nastraszyli, rozgniewali, ale teraz bardzo pięknie za swoją swywolę przepraszają, i proszą, aby babunia była łaskawa pomacierzyńsku, podawnemu ich przyjąć, i aby kochana Jadzia także przyjęła ich, jak braci, jak krewnych, którzy zawsze o niej mile wspominali, i teraz przez to miasto przejeżdżając, koniecznie pragnęli zobaczyć ją i podawnemu, pobratersku ją ucałować...
Wszystko to mówili jednym ciągiem, jednogłośnie, prędko. Gdy jeden na sekundę mówić przestawał, drugi zaczynał, a tamten wnet z wtórem mu przybiegał. Gdy jeden opuszczał ręce Szyszkowej, drugi ku nim z pocałunkami przypadał, a tamten do Jadwigi się przyklejał, i znowu na odwrót i znowu! A śmiali się przytem prawdziwie pomłodemu, świeżo, serdecznie. Taka świeżość, serdeczność, wesołość biły z grubych i ogorzałych ich twarzy, z żywych ruchów, z młodzieńczych głosów, że zdawać się mogło, iż nagły błysk słońca napełnił pokój i spłynął na twarze dwóch kobiet.
— Ginejkowie! Staś i Oleś! Jezus Marya! To wy... doprawdy wy?... Przypomnieliście sobie o nas! Ktoś na świecie przypomniał sobie o nas! Śmierć, utrapienie, męka, zgryzota... kochani chłopcy!...
Ramiona Szyszkowej, w rękawach kawowego koloru, objęły szyję Stasia, a ustami, temi ustami, które od tak dawna zaciskały się tylko od gniewu lub słone łzy z oczu ciekące połykały, przylgnęła do jego czoła. Oleś zaś, Jadwigi ręce w swoich trzymając i w oczy jej patrząc, zapytał:
— Czy można podawnemu Jadzię pocałować? Tyle lat nie widzieliśmy się z sobą, to może już nie można?
Przez chwilę, z trochą niepokoju i zawstydzenia, patrzała w jego siwe, serdecznie na nią patrzące oczy.
— Można — rzekła nakoniec z uśmiechem, i zapłonione czoło do pocałunku mu podała.
Wesołość, gwar, rozmowy, wzajemne zapytania, przypomnienia dawnych czasów, słowem blask słońca i świegot ptaków, nagle powstałe w posępnej i głuchej ciemnicy — wszystko to było dobre, piękne, miłe, ale... co będzie z wieczerzą, na którą krewnych, jak z nieba spadłych, koniecznie zaprosić trzeba? Gdzie oszczędnie na dwie osoby gotowano, tam cztery nasycić się nie mogą, szczególniej gdy w ich liczbie znajdują się dwaj młodzi, tędzy, przed godziną z wagonu wysiedli chłopcy!
Szyszkową chwilowy dobry humor znowu zupełnie opuścił. Ponuremi oczyma patrzała na wazkę z trochą ostygłej już zupy, a zaciśnięte jej usta w prawo i lewo poruszać się zaczynały.
Ale przybliżyła się do niej Jadwiga i, korzystając z chwili, w której przybyli zdejmowali i na wieszadłach umieszczali swoje kożuszki, prędko szepnęła:
— Niech mama tymczasem zupę do kuchni odniesie, a ja do miasta pobiegnę. Wszystkiego, co trzeba, w żydowskich sklepach dostanę. Samowar niech mama nastawi.
— Śmierć! męka! nędza! zgryzota! — zamruczała stara, ale pocichu; Jadwiga zaś do komody poskoczyła, i zręcznie, nieznacznie, z szuflady papierek trzyrublowy wzięła. Przez głowę jej przemknęło, że znaczny wydatek poniesie, ale wnet potem przybiegła myśl: „Mniejsza o to! niech choć raz w życiu i mnie wesoło będzie! Poczciwi, kochani chłopcy!” Z papierkiem ściśniętym w dłoni prędko futerko na sobie zapinała i na głowie zawiązywała chusteczkę.
Ginejkowie obaj ku niej poskoczyli.
— Dokąd to? po co? Aha! Wiemy! wiemy. Z kucyą (tak w ich stronach nazywała się wigilijna wieczerza) narobiliśmy ambarasu! Ale co prawda, to prawda! Jeść, jak Boga kocham, chce się wściekle...
Aleksander za rękę ją schwycił.
— Nie pozwolę samej jednej iść do miasta... Wieczór ciemny i różni ludzie włóczą się po ulicach..
Jadwiga śmiechem parsknęła.
— Jakiś ty śmieszny, Olesiu! Myślisz, że to dla mnie nowina samej jednej o różnych porach dnia i nocy po mieście chodzić?
— To nic! Musisz chodzić, to i chodzisz! Co trzeba to trzeba! Ale kiedy my tu jesteśmy, jak Boga kocham, sama nie pójdziesz.. Staś! ty z babunią zostań i przepraszaj ją, żeśmy takiego ambarasu narobili! Pamiętaj, abyś przez cały ten czas, dopóki nie powrócimy, babunię przepraszał! A ja z Jadzią pójdę. Sam jeden poszedłbym, ale naprzód nie wiem ani po co, ani dokąd, a potem, jak Boga kocham, we dwoje przyjemniej...
Już byli za drzwiami, i szybkie ich kroki skrzypiały po śniegu na dziedzińcu, a osamotniony nagle Stanisław stał na środku pokoju. Wolałby on o wiele biedz z kuzynką do miasta, niżeli babunię przepraszać, ale z łatwością pogodził się z losem. Babunia z kuchni nie wracała, więc on sam, pocichu, skradającym się krokiem wszedł za przepierzenie i do kuchenki, w której paliła się mała lampa. Zaglądając nieśmiało, pokornym głosem przemówił:
— Oleś do miasta z Jadzią pobiegł, a mnie kazał babunię przepraszać za to, żeśmy ambarasu narobili... Czy można?
Szyszkowa z kuchni odpowiedziała:
— Proszę tu nie wchodzić. Jezus Marya! Tu nieporządek taki! Bieda, męka, wstyd...
— To ja babunieczce uporządkować pomogę... A może w czem dopomódz? wody przynieść? ogień rozpalić? rondle wyszorować? podłogę zamieść? Wszystko potrafię! Jak Boga kocham, potrafię!
Z temi słowami był już w kuchni, i przedewszystkiem Szyszkową, która suszone śliwki pośpiesznie gotować zaczynała, w pół objął, i nietylko w ręce, ale w szyję i twarz całował.
— Oleś przepraszać kazał! Przepraszam, babunieczko! za to, że narobiliśmy ambarasu... Przepraszam, babunieczko...
— A puśćże! A dajże mnie pokój! Jezus Marya! trzpiocie ty jakiś, będziesz ty mnie jak swoją równą wycałowywał... garnek ze śliwkami łokciem wywrócisz! Jezus Marya! Złość, utrapienie, choroba, bieda!
Po raz pierwszy od lat wielu pierś jej i wargi nie od gniewu drżały, ale od śmiechu.
— Cóż mam teraz robić, babuniu?
— Drzewa pod maszynkę przyrzucać... bo ogień słaby... Tam, za piecem, narąbane drzewo leży... Jezus, Marya! plaga egipska! Pieca nie widzisz przed sobą, czy co? No, za piecem, nie poniemiecku mówię, że za piecem..
Z wiązką polan w ramionach Staś zza pieca się wydobył i, przyklęknąwszy, ogień żywo rozpalać zaczął.
— Żeby babunia i poniemiecku do mnie mówiła, tobym zrozumiał. Przecież przez trzy lata obaj z Olesiem u majstra Niemca uczyliśmy się ślusarstwa, a potem, pieszo obeszliśmy całą Kurlandyę i dobry kawał Prus. Pfu! a pfu! a pfu!
Na ogień dmuchał, który też istotnie, jakby pod tchnieniem potężnego miecha, rozpalił się w wielkie płomię.
Powstał z klęczek.
— A teraz co robić?
— Jezus, Marya! Zginienie wieczne! Wyjm z szafki talerze i czystą ściereczką powycieraj. Tam ściereczka wisi... ot, tam... na stołku... cóż, nie widzisz? Mówię, że na stołku! Jezus, Marya! to może i pofrancuzku już
Uwagi (0)