Darmowe ebooki » Powieść » Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 64 65 66 67 68 69 70 71 72 ... 117
Idź do strony:
na półkach. Oto wziąłem jeden na okaz.

Mówiąc to, podał Zwycięzcy sporą gałkę z kamienia toczoną, która pokryta była od jednego bieguna do drugiego gęsto zwiniętą linią spiralną, z drobnych plamek różnobarwnych złożoną. Marek wziął kulkę w rękę i przyglądał jej się długo, a potem zwrócił oczy na szerna. Jeniec drżał teraz cały, patrząc z najwyższym niepokojem na ręce Markowe. Zwycięzca począł gałkę podrzucać, jakby bawiąc się nią — oczy szerna biegały za nią, wciąż śledząc niemal każde jej poruszenie w powietrzu.

W tej chwili właśnie doniesiono, że przybywa Nuzar z towarzyszami. Morcy weszli i spostrzegłszy szerna, byli tak jego widokiem poruszeni, że zapomnieli nawet oddać zwykłego pokłonu Zwycięzcy. Patrzyli przez pewien czas na starego potwora, oniemiali i zalękli niemal, spoglądając z widocznym zdumieniem na pęta surowych rzemieni, które się wiły około przegubów jego dłoni, tuż obok lśniących złotych obręczy. Aż nagle Nuzar, rzuciwszy okiem na gałkę, w ręce Marka bujającą, wzniósł ręce w górę i obróciwszy się, runął przed Zwycięzcą twarzą na posadzkę.

— Tyś jest pan — wołał — tyś jest mocarz największy! Wielkiego Szerna pojmałeś, o którym tylko słyszały uszy nasze, bo oczom naszym widzieć go nie było wolno! A oto patrzymy na niego, jak stoi przed tobą, panem, i w pętach!

Dwaj towarzyszący mu morcy padli również na twarz, bełkocąc jakieś niezrozumiałe wyrazy. Po dłuższym czasie dopiero zdołał z nich Marek wyciągnąć niejakie objaśnienia...

Słyszeli oni z dawien wśród szernów, że w mieście jednym niedostępnym jest starzec wszechwiedny, Wielkim Szernem nazwany, stróż tajemnic wszelkich, spisywanych od wieków barwami na krągłych kamieniach. Za świętość i jedyną nietykalną istotę mają go szernowie, choć on nie rządzi ani nie rozkazuje. Oni sami nie chcą nic wiedzieć, uważając to za ciężar niepotrzebny i zapomnienie ceniąc nad inne dobro, ale on wie wszystko, a kiedy czuje zbliżającą się śmierć, wybiera następcę, którego wtajemnicza, aby snadź289 wiedza nie przepadła...

Wielki Szern również spisuje wszystko ważne, co się staje, i ma nad tym pieczę. Morcy poznali go po płaszczu i złotych obręczach, a nadto po okrągłym kamieniu, których w kraju szernów, okrom290 tego dostojnika, pod karą śmierci pismem pokrywać nie wolno.

Marek słuchał ze zdumieniem opowiadania, patrząc na starca ciekawie. A potem zapytał morców, czy zdołają się z szernem porozumieć?

Nuzar się stropił.

— Jeśli on zechce co mówić blaskami, wyrozumiemy może od biedy — rzekł — ale jemu głosem nic się nie powie, jeśli nie był nigdy wśród ludzi. Szernowie między sobą używają głosu tylko tak, jak ludzie ruchów rąk lub głowy, dla wyrażenia rzeczy najprostszych, gdy nie mogą sobie wzajem patrzyć na błyszczące czoła. Cóż mu tedy powiemy?

Mimo to Zwycięzca zażądał, aby spróbowali zapytać szerna, czemu nie uciekał razem z innymi? Nuzar się cofnął, nie czując się na siłach tego wyrazić; tedy dwaj pozostali morcy zaczęli wydawać dzikie i zgrzytliwe głosy, pomagając sobie przy tym pewnymi ruchami. Szern patrzył na nich pogardliwie, a po chwili błysnął czołem. Morcy, umilknąwszy, wpatrywali się z natężoną uwagą w przemykające blaski...

— Co mówił? — spytał Marek niecierpliwie.

— Powiada, że tak mu się podobało — odparł Nuzar z pewnym wahaniem w głosie.

— Jak to? i nic więcej?

— Nic, panie. Mówi, że mu się tak podobało.

Marek powstał i zbliżył się ku stojącemu nieruchomo szernowi. Potworne oblicze pierwobylca spokojne było i z lekka wzgardliwe, kiedy spoglądał na dwakroć wyższego od siebie olbrzyma. Nie znać na nim było ani śladu trwogi lub pomieszania; zaledwie cień ciekawości przeglądał z czworga krwawych, przygasłych oczu...

— Mówcie mu — rzekł Marek, do morców się zwracając — mówcie mu, że będzie żyw i wolny, jeśli zechce odpowiadać na moje pytania...

Morcy jęli znowu wyć i szczekać, gestykulując przy tym żywo, a gdy po pewnym czasie szern im coś odbłysnął, zwrócili się do Zwycięzcy z wyrazem zakłopotania w tępych twarzach.

— Powiada, że gdyby mu było na życiu zależało, byłby uciekł razem z innymi... Chciał tylko zobaczyć...

Morzec urwał.

— Zwycięzcę! — podpowiedział Nuzar szybko.

— Czy tak rzekł? Istotnie?

— Powiedział inaczej, ale nie śmiem...

— Mów!

— Grubego i głupiego psa chciał zobaczyć — dokończył morzec z kłopotliwym uśmiechem.

Wszelkie dalsze usiłowania wydobycia z szerna czegoś ponadto spełzły na niczym. Zdawał się być tak obojętnym na to, co go czeka i co z nim zrobią, że ani groźbą, ani obietnicą nagrody nie można go było zmusić do dawania odpowiedzi. Raz tylko, gdy Zwycięzca zapytał o treść ksiąg kamiennych, będących w jego przechowaniu, uśmiechnął się wyniośle i odparł:

— Idź a przeczytaj — po czym zapadł w niewzruszone już milczenie, cieniem na jego czole się objawiające.

Marek kazał go tedy odprowadzić do sklepionej komnaty na wieży i straż koło niego czujną postawić. Sam zaś, odprawiwszy morców i Jereta, wyszedł na dwór, aby odetchnąć nieco świeżym, mroźnym powietrzem...

Niebo było pogodne i gwiazdami wyiskrzone. Śnieg jeszcze nie padał, szron tylko obfity pokrył ulice i płaskie dachy domów kruchą powłoką. Marek, odkrywszy przy blasku wziętej z sobą latarni na wpół zrujnowane schody na szczyt kopuły gmachu wiodące, począł z wolna wstępować w górę. Głazy wąskiego przejścia zionęły jeszcze ciepłem, za dnia upalnego wessanym, w niepewnym świetle latarni majaczyły na nich resztki rzeźb jakichś i malowań, spełzłych już snadź przed wiekami i wieki całe w zaniedbaniu ginących... Na jednym miejscu, gdzie wznoszący się wciąż w górę korytarz rozszerzał się w rodzaj niskiej kolistej komnaty, zastanowiło Zwycięzcę malowidło dziwne, z szeregu stykających się kół złożone. Wzniósł latarnię i począł się przyglądać pobladłym resztkom...

— Nie omyliłem się — szepnął do siebie — ale to dziwne, to dziwne!...

Koła owe nie były niczym innym, jak mapami ziemskiego globu z różnych stron zdejmowanymi. Zatarty już rysunek nie pozwalał rozróżnić zbyt wielu szczegółów, ale znać było jeszcze, że mapy musiały być niegdyś wcale dokładne. Zarysy lądów, mórz i pasma górskie oznaczone były bez błędu, lubo291 grubymi liniami... A ponad tym wszystkim ciągnął się pas falisty koloru czarnego z ceglastożółtymi na tym tle językami. „Czyżby to miało oznaczać w barwnym języku szernów przekleństwo dla gwiazdy znienawidzonej?” — myślał Marek, wstępując znów wyżej.

Po kilkunastu krokach trafił znów na szerszą niszę i znalazł w niej znowu rysunki podobne, jeno starsze bez porównania, tak że kształty ginęły prawie w szarzyźnie kamienia. I to była Ziemia niewątpliwie, ale jakaś inna niż ta, którą ludzie znają. Wewnątrz jednego z kół można było poznać coś podobnego do Europy, ale Morze Śródziemne było tu tylko wąskim, zamkniętym jeziorem, a głęboka zatoka morska wrzynała się z północy aż po Góry Karpackie...

Dziwne uczucie ogarnęło Marka. Nie wątpił, że ma przed sobą mapę rodzimego globu swojego z owych zamierzchłych epok przedhistorycznych, kiedy może nawet ludzie jeszcze nie istnieli, a oczy szernów patrzyły już na gwiazdę, na niebie czarnym ponad pustynią wiszącą...

Jakaś groza go objęła; przyspieszył kroku, aby się wydostać z tych dusznych korytarzy na szczyt kopuły...

Gdy stanął na niewielkiej platformie u szczytu, noc była na Księżycu nieprzenikniona. Cień gruby legł pod gwiazdami na mieście, na kotlinie całej i na górach, kryjąc przed okiem nawet białość ich śniegów. Jeno w stronie południowej lekki srebrzysty obrzask ponad piłą sczerniałych szczytów się znaczył — a Zwycięzca poznał, że to blask dalekiej Ziemi, tam pod widnokręgiem ukrytej...

Wyciągnął ręce z tęsknotą ogromną — i pociechą mu była myśl, że jeszcze kilka długich dni księżycowych, a poleci w błyszczącym wozie swoim przez niebieskie przestworza tam, do domu, zostawiając ten straszny świat bez żalu za sobą.

II

Słońce ukryte jeszcze było za okólnym wałem górskim i zaledwie śnieżne szczyty na zachodzie różowiły się u czół pierwszymi, złocistymi promieniami, kiedy Marek w towarzystwie Jereta i kilku ze starszyzny wyszedł na zwiedzenie zdobytego miasta.

Rad był, że noc już minęła, długa, ciężka noc, podczas której myśli posępne jak złowieszcze ptaki siedziały u jego wezgłowia, czekając jeno, rychło się z krótkich męczących snów przebudzi, aby go napaść całą chmarą. W tych godzinach czuwania, przy świetle płonącego na kamiennej posadzce ognia, czyn jego i to całe „zwycięstwo” w dziwnie ponurej stawały przed nim postaci. Rozumiał, że się pokusił na rzecz szaloną i zgoła, niestety, bezowocną. Miał miasto w posiadaniu i czuł już, że mimo woli więźniem w nim będzie... Gdy zasnął na krótką chwilę, budziły go zwidzenia nocnych napadów — zrywał się z łoża w przestrachu i biegł na mróz patrzeć, czy straże czuwają i czy nie błyszczą w górze pod zaćmionymi gwiazdami blade ogniki nadlatujących chmurą szernów. Cisza jednak była niezmienna i spokój. Szernowie snadź292 nie chcieli się w cieniu nocnym na niepewną walkę narażać, czy też lękali się zimna, lub przestraszeni jeszcze świeżym pogromem sił dotychczas nie zebrali, dość że nic nie mąciło spokojnego snu zdobywców... Wracał tedy Marek do izby i zapatrzony w płonący ogień, usiłował snuć jakieś plany, przedrzeć myślą ten otaczający go mrok beznadziejny. Ale myśl, w jakąkolwiek stronę wysłana, grzęzła ciągle w jakiejś niemożebności zasadniczej, w niepodobieństwie wysnucia wniosku, mającego bodaj pozory sensu...

W końcu znużył się bezcelowym myśleniem. Nad ranem napadł go sen, blisko dobę trwający, z którego obudził się silniejszym i nadspodziewanie pokrzepionym. Nie zeszło na niego wprawdzie natchnienie i nie miał żadnego planu dalszego działania, ale przez reakcję swej zdrowej fizycznej natury popadł w pewną beztroską obojętność wobec wszystkiego, co może przyjść. Myślał już tylko o chwili obecnej, o tym, że jest w mieście zadziwiającym, kędy każdy głaz i każda budowla mogą mu opowiadać tajemnice nieśnione i nadzwyczajne.

Ubrał się tedy pośpiesznie i nie czekając wschodu słońca, wezwał orszak, mający mu w wycieczce towarzyszyć. Na wstępie jednak otrzymał przykrą wiadomość: Wielki Szern, wieczorem ujęty, znikł był w ciągu nocy bez śladu. Żołnierze czuwający nad nim przysięgali, że stać się to musiało jakąś siłą nieczystą, gdyż pomimo że więzień nie miał pęt nałożonych, drzwi celi zamknione293 były szczelnie i bez przerwy strzeżone. Nadto zniknęły z nim razem malowane kamienie, które izbę wypełniały.

Marek, usłyszawszy tę wiadomość, zadumał się. Chociażby nawet przypuścić, że szern umknął, korzystając z chwilowego niedbalstwa straży, to gdzież się mogła podziać owa „biblioteka” z głazów, ważąca zbyt wiele, aby ją mógł unieść już niejeden, ale stu szernów nawet? A gromadę taką, przybywającą po kamienie, byliby przecież strażnicy niewątpliwie spostrzegli...

Nagłe błysnęła mu myśl, niby promień światła niespodziewanego. Zrozumiał, że Wielki Szern pozostał wyłącznie dlatego, aby ocalić swe „księgi”, których niepodobna mu już było ukryć podczas nagłego i nieoczekiwanego snadź wtargnięcia ludzi. A teraz spełnił swoje zadanie i umknął. Spełnił zadanie, to znaczy, powrzucał cenne kamienie w jakąś tajemną i niewidoczną dla oka kryjówkę, może wewnątrz muru gdzieś wyżłobioną i głazem gładkim w ścianie zapartą, a uczyniwszy to, dostał się również tajemnym przejściem na dach i korzystając z nocy spłynął na szerokich skrzydłach niepostrzeżenie w dolinę.

Pierwszym odruchem woli chciał Zwycięzca wydać już rozkaz swym ludziom, aby celę przeszukali i w razie potrzeby jęli się łupania murów, byle tylko ukryte kamienie odnaleźć, ale zamiar ten zgasł w nim wnet sam, rozpływając się w uczuciu dziwnym i przykrym, a zawiłym.

Pochylił głowę i patrzył w milczeniu na otaczających go ludzi... Przez jedną krótką chwilę miał wrażenie, jakby był spólnikiem294 tych pogromionych295 szernów i bronić miał skarbu ich wiedzy przed niszczycielską ręką ludzkich barbarzyńców. Otrząsnął się wnet z tego, ale zarazem przyszło mu na myśl, że z kamieni owych on, choćby je odnalazł, nic nie skorzysta, nie będzie bowiem mógł snadź296 nigdy odczytać barwnego ich pisma, a trudu będzie musiał i czasu poświęcić wiele na walenie muru, kto wie czy nie bezowocne... Nie odrzekł tedy ani słowa żołnierzom, wieść mu przynoszącym, i szedł wolnym krokiem przez miasto...

Domy wszędzie były kamienne i rzadko który z nich miał drzwi na poziomie ulicy. U największej części okna tylko było widać koliste i płytkie przed nimi balkony, często sterczące tylko belki kamienne, do wzlotu snadź mieszkańcom służące. Budowle to wszystko były stare i od długich wieków snadź niepoprawiane. Kamienie sypały się z górnych piętr, doły obrastał w wilgotnym cieniu mech jakiś, dając gmachom pozór skał samorodnych.

Do jednego z takich domów wszedł Marek i minąwszy sień ponurą i ciasną, znalazł się niespodziewanie w sali okrągłej, z niesłychanym urządzonej przepychem. Posadzkę kamienną pokrywały tu futra strzyżone i barwione wzorzysto297, do tkanych dywanów na pierwszy rzut oka nader podobne. Broń jakaś dziwna wisiała na ścianach i makaty a rzeźby niewysłowionej roboty. Na niskich kwadratowych sofach leżały porzucone tkaniny purpurowe i miękkie, pełne ostrej jakiejś upajającej woni... W skrzyniach, ze składanych kawałków rzezanej kości sztucznie zdziałanych, spoczywały całe bogactwa naczyń drogocennych, pereł i kamieni. Miedziane wygasłe czary na kutych trójnogach stały między sprzętami i pośród zwierciadeł z nieznanego czarnego metalu.

Drzwi nad wysokim kamiennym progiem otworzone wskazywały drogę, którędy uszli mieszkańcy...

Marek, schyliwszy się w zbyt niskim na wzrost jego otworze, wyszedł na balkon, w powietrzu przy szarym murze zawieszony.

Słońce wschodziło właśnie, połową tarczy zza zębatej piły szczytów leniwie się wychylając. Promienie jego złociły już miasto, nie grzejąc jeszcze zbytecznie. W dolinie, u stóp wzgórza, opar się snuł białawy, podobny do morza, pierścieniem gór zamkniętego, pośród którego sterczał jeno samotnie skalisty ostrów, miasto na sobie dźwigający.

Uczucie beznadziejnego osamotnienia ogarnęło Zwycięzcę. Pojrzał po towarzyszach i z twarzy ich zrozumiał, że czuć oni muszą to samo. Oto są tutaj — garstka ludzi zuchwała — doliną i górami, i krajem szerokim, i morzem od domów swoich odcięci; zdobywcami są

1 ... 64 65 66 67 68 69 70 71 72 ... 117
Idź do strony:

Darmowe książki «Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz