Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖
Trylogia Księżycowa to najsłynniejsze dzieło Jerzego Żuławskiego, prozaika, poety, dramaturga i eseisty tworzącego na przełomie XIX i XX wieku. W jej skład wchodzą trzy tomy: Na srebrnym globie, Zwycięzca i Stara Ziemia.
Żuławski przedstawia historię pierwszych ludzi na Księżycu oraz kolejnych pokoleń, które Ziemię znają tylko z legend. W powieściach porusza kwestie tworzenia się kultu religijnego, postrzegania bóstwa i konfrontacji z nim, przestrzega przed realizowaniem utopijnych wizji przyszłości. Żuławski ściera swój świat z różnymi problemami natury filozoficznej, teologicznej i socjologicznej. Choć autor ulega dekadenckiemu nastrojowi epoki, niektóre z poruszanych kwestii i dzisiaj wydają się niepokojąco bliskie…
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
Bractwo Prawdy zdziałało także swoje. Wprawdzie niewielu stosunkowo członków liczyło, ale byli to wszystko ludzie młodzi i najzapaleńsi, na których w innym przypadku mógłby był Zwycięzca liczyć najwięcej...
Wieczorem tłum dosyć liczny odprowadzał ochotników do sań przygotowanych, ale więcej wśród niego słychać było płaczu i pożegnań niż okrzyków zachęty, które rozbrzmiewały niegdyś szeroko, gdy sam Zwycięzca sanie na południe prowadził.
Z górnego tarasu świątyni patrzyła za odjeżdżającymi Ihezal. W białe puszyste futro szczelnie przed mrozem owinięta, poglądała zadumanymi oczyma, jak światła sań niknęły cicho w oddali — i chociaż zgasły już, patrzyła jeszcze długo w stronę, kędy zginęły. Potem weszła do wnętrza świątyni i wolnym, sennym krokiem zwróciła się ku wejściu do podziemnego sklepu, gdzie szern Awij był zamknięty.
A tymczasem na północy, na szerokiej równinie Roda z Mataretem i dziewięciu towarzyszami rozbijali obóz na nocne leże.
Mistrz, w miarę jak się zbliżano do celu wyprawy, snuł plany coraz fantastyczniejsze. Opowiadał szczegółowo, jak zamierza wozem zawładnąć i w jaki sposób uczynić go niezdatnym do użytku. A potem wymieniał warunki, na których gotów będzie zawrzeć pokój z przybywającym Zwycięzcą. A więc przede wszystkim odkrycie drogi do tajemniczej krainy na „tamtej stronie”...
Niegdyś żądał od przybysza, aby wszystkim tę drogę obwieścił, całemu ludowi — obecnie jednak po namyśle doszedł do przekonana, że lepiej będzie, gdy tajemnicę poznają tylko członkowie Bractwa Prawdy, a potem dopiero wedle potrzeby i uznania lud będą objaśniali... A nawet nie wszyscy stowarzyszeni muszą się od razu dowiedzieć. Są między nimi ludzie różni. Na razie wystarczy, gdy oni, jedenastu, usłyszą... Wreszcie, gdyby Zwycięzca się temu opierał, to niechże powie przynajmniej jemu i Mataretowi, a chociażby już tylko jemu. Ale od tego już nie odstąpi. On, Roda, znać musi wszystko, całą prawdę, którą zna i dzisiaj, ale jeszcze nie tak dokładnie, jak trzeba. W ogóle, jak tylko Zwycięzca powróci...
— A jeśli nie powróci? — przerwał mu Mataret.
— Jak to?
— Jeżeli zginie w kraju szernów, on i jego ludzie?
— Byłoby to fatalnie! — rzekł Roda skłopotany — naprawdę fatalnie! Nie mielibyśmy już środka, aby się dowiedzieć...
— I nic ponadto? — zapytał Mataret.
— Nie rozumiem cię.
— Przecież to jasne. Co się z nami stanie wtedy, jeśli szernowie będą w końcu górą? Czy myślałeś o tym?
— Po cóż takie rzeczy przypuszczać!
— Zapewne. Ja tylko zastanawiam się, czy nie słusznie by było naprzód wesprzeć Zwycięzcę, a potem dopiero stawiać mu żądania...
— Odkądże to takie rzeczy przychodzą ci do głowy?
— Od niedawna. Ale mniejsza!...
Roda zamyślił się.
— Wszakże Jeret, mówiłeś, miał zebrać posiłki — rzekł po chwili.
— Tak, posiłki. Zapewne. Nie mówmy już o tym.
Roda kilkakrotnie jeszcze wracał uporczywie do tego tematu, ale Mataret już nie odpowiadał. Uśmiechał się tylko wedle zwyczaju i patrzył wyłupiastymi rybimi oczyma na góry czerniejące w dali na tle łuny pozachodniej, pomiędzy które wieść miała jutro ich droga...
Noc przepędzili na jednym miejscu w spokoju, nie posuwając się naprzód nie tyle z obawy mrozów, do których, jak wszyscy ludzie księżycowi, byli przyzwyczajeni, jak raczej z powodu nader obfitych śniegów, zaścielających cały kraj dokoła. Na tym puszystym i utrudniającym wszelki pochód całunie niepodobna się było orientować w nieprzeniknionej ciemności „księżycowej” nocy.
Następny dzień nie miał już dla nich wieczoru, bo nim słońce przechyliło się w stronę, kędy zwykle zachodzi, oni przedostawali się już krętym wąwozem w kotlinę wiecznego świtu na północnym biegunie Księżyca.
Tutaj przed wejściem w kraj otwarty złożono radę wojenną. Wszyscy byli zaopatrzeni w broń, w palną broń, której tajemnicę Zwycięzca przywiózł na Księżyc, i gotowi do czynu. Nie wątpili ani na chwilę, że przyjdzie im stoczyć ciężką walkę. Nie wiedzieli, jak liczna jest straż przy wozie, ale przypuszczali, że w każdym razie będzie liczniejsza od ich szczupłej garstki. Tę straż należało rozbroić albo pokonać.
Wprawdzie mistrz Roda nosił się przez pewien czas z zamiarem, aby wystąpić wobec czuwających żołnierzy z płomienną a ścisłą mową, w której by ich niezbicie przekonał o słuszności stanowiska Bractwa Prawdy i skłonił do uległości wobec swych planów, ale Mataret oparł się temu stanowczo.
— To nie prowadzi do niczego — mówił do mistrza — wyśmieją cię tylko i obiją w końcu, a tego próbowałeś już tyle razy, że nie warto jeszcze raz próbować dla próżnego popisania się wymową...
Roda zżymał się275 zrazu, ale w końcu ustąpił, sam niezbyt snadź276 pewny skutku swego kazania.
— Ale to tylko dlatego — mówił — że nie mam zgoła pewności, czy żołnierze na straży postawieni są ludźmi dość rozumnymi, aby słowa moje mogli pojąć, bo gdyby nie to!...
Ostatecznie postanowiono użyć siły. Zbliżyć się w przyjazny sposób do straży i wedle możności zabrać jej broń lub gdyby się to nie udało, na dany przez Matareta znak wymordować. Roda w zasadzie potępiał tę ostateczność i oświadczył stanowczo, że on sam zabijać nie będzie, ale przyznawał, że w danym razie może nie być innej drogi wyjścia. Zresztą cel Bractwa Prawdy jest tak wysoki, mówił, że można dla niego nawet nieco krwi poświęcić.
Trzeba było teraz przede wszystkim wóz wyszukać na rozleglej równinie.
Z opowiadań świadków wiedzieli, że spadł on był w pobliżu dawnych namiotów Braci Wyczekujących, które znajdowały się ongi u stóp wzgórz oddzielających biegunową kotlinę od Wielkiej Pustyni. Oni przybyli ze strony przeciwnej i aby się tam dostać, musieliby przejść środkiem rozległej i gładkiej płaszczyzny, narażając się na to, że obudzą przedwcześnie czujność strażników. Dla uniknięcia tego błędu postanowiono tedy wybrać drogę okólną, łańcuchami wzgórz, przedstawiającymi z powodu nierówności gruntu aż nadto dobrą zasłonę dla szczupłej garstki.
Droga była uciążliwa. Przedzierano się z wolna między omszałymi głazami, po śliskich, wilgotnych zboczach, nigdy słońcem nieoświetlonych. Chłód zionął z każdej szczeliny, przejmując dreszczem znużonych wędrowników. A płaszczyzna przed nimi była ciągle gładka; oczy, szkłami nieuzbrojone, nie mogły wyśledzić niczego, co by wskazywało miejsce, gdzie upragniony wóz Zwycięzcy mógł się znajdować.
Po kilkudziesięciu godzinach nad wyraz przykrego przedzierania się po bezdrożach, przez głazy i zarośla jakichś nibyskrzypów ogromnych, których mięsiste łodygi łamały się pod nogą przechodnia, kiedy już zatoczono większą część półkręgu ponad dnem kotliny, ukazały się oczom znużonych wzgórza obłe i łyse, na których niegdyś były groby Braci Wyczekujących.
Na grzbiecie, widne z dołu, czerniły się jeszcze kamienie ogromne, służące niegdyś trupom za oparcie. Za radą Matareta tutaj porzucono uciążliwy pochód stokami i postanowiono wydostać się śmiało na grzbiet w tej myśli, że stare grobowe kamienie wystarczą dla zamaskowania ich osób.
Na wysoczyźnie uderzyło ich w oczy słońce czerwone, idące już nad Wielką Pustynią w stronę Ziemi, wąskim, ku słońcu wygiętym sierpem błyszczącej na widnokręgu.
Oprócz Matareta i Rody jeden tylko z uczestników wyprawy widział niegdyś świętą Ziemię, kiedy go jeszcze jako chłopca nieletniego zabrali z sobą rodzice w pobożną pielgrzymkę do Kraju Biegunowego, gdzie Bracia Wyczekujący obiecanego Zwycięzcy wyglądali. Toteż cała gromadka stanęła w cichym podziwie, patrząc na ostry srebrzysty sierp wrzynający się w niebo czarne prawie z tej strony.
Jakieś onieśmielenie nagłe, niezmiernie do lęku podobne, ogarnęło tych ludzi. Przecząc wszystkim „bajkom” o Ziemi, poczęli z wolna i nieświadomie uważać ją samą także za bajkę i stanęli teraz w zdumieniu mimowolnym i dla siebie samych niespodziewanym, widząc ją jaśniejącą i ogromną na nieboskłonie. Młodzik, który widział ją był niegdyś jako dziecię wierzące, podniósł odruchowo dłoń do czoła, aby nakreślić Znak Przyjścia...
Zatrzymał rękę dość wcześnie i obejrzał się ze wstydliwym lękiem, czy kto nie spostrzegł podejrzanego ruchu. Ale nikt nie zważał na niego; wszyscy patrzyli na Ziemię w milczeniu. Naraz w ciszę wpadły słowa Rody:
— Tak, tak, to zupełnie naturalne, że ta bajka powstała, że musiała powstać nawet...
Głos jego brzmiał zrazu niepewnie, jak wymówka czy usprawiedliwienie raczej, ale wnet dźwiękiem własnych słów obudzony z ciężkiego uroku, począł mówić ze zwykłą sobie swadą i pewnością:
— Człowiek, aby dodać sobie we własnych oczach znaczenia i wynieść się ponad marność, którą czuje, szuka rad dla siebie początku wyższego niż to, co go otacza. Nie zdziwiłbym się nawet zgoła, gdyby bajka o ziemskim ludzi pochodzeniu starsza była niźli nasze wygnanie z raju, do którego drogi powrotnej właśnie szukamy. Może już tam, w miastach rozkosznych, pod Pustynią ukrytych, śniło się ludziom w długie, srebrnym blaskiem Ziemi rozjaśnione noce, że zeszli na Księżyc z tamtej pustej i bezpłodnej gwiazdy, która tak łatwo uwodzi oczy dziwną zaiste pięknością...
Mówił jeszcze długo w ten sposób, a uczniowie i towarzysze słuchali go w nabożnym skupieniu, usiłując śmiało poglądać na Ziemię uwodzicielkę.
Roda wyciągnął rękę:
— Patrzcie na te głazy dookoła nas i pomyślcie o dziwnym obłędzie człowieka! Popęd samozachowawczy i żądza jedynie rozumnego szczęścia, księżycowego, ustępują czasem przed myślą fałszywą, a jednak zdolną wbrew naturze określić czyny człowieka. Pokolenia całe spędzały życie w tej tu kotlinie, modląc się do martwej gwiazdy srebrnej, i całe pokolenia patrzyły spod tych głazów zmarłymi oczyma na tarczę jej zmienną, wyczekując razem z żywymi posła stamtąd, Zwycięzcy...
— Czyżby nie przybył w istocie? — bąknął Mataret półgłosem, w myślach zatopiony.
Roda dosłyszał i odwrócił się żywo ku mówiącemu:
— Z Ziemi?
Zapanowało milczenie. Po chwili dopiero Mataret wstrząsnął głową i uśmiechnął się.
— Nie! mimo wszystko uważam to za niemożliwe.
Roda chciał coś odpowiedzieć, ale przerwał mu lekki okrzyk jednego z towarzyszów.
— Wóz! — wołał, wyciągając rękę w stronę zacienionej kotliny.
Odkrycie to wstrząsnęło wszystkich obecnych. Ci, którzy byli usiedli, zrywali się i biegli ku mówiącemu; tłoczono się i wytężano wzrok, aby zobaczyć ten upragniony cel wyprawy.
Jakoż wkrótce dostrzeżono go. Stał u stóp wzgórza, na łące, podobny z dala do lśniącego kamyka, na wpół ukrytego pośród zieleni. Straży nie było widać. Nieopodal jeno stał mały, niezdarnie sklecony namiot, niby szałas pasterski, także do połowy niskich ścian bujającą zielenią zarosły.
Niepodobna było przypuścić, aby w tej marnej lepiance wszyscy strażnicy się mieścili — ukryli się oni widocznie — rozumował Roda — w wygrzebanych dołach z góry zasłonionych w pobliżu wozu i czuwają tam bez przerwy wedle rozkazu Zwycięzcy. Jeżeli się ich nie uda zajść niespodziewanie, trzeba się przygotować na ciężką walkę.
Po krótkiej naradzie ruszono w dół, nie tracąc czasu. Każdy z jedenastu uczestników wyprawy, z gotową bronią, ukrytą pod odzieniem, szedł inną drogą, korzystając z każdego załomu gruntu, z każdego głazu i szczeliny, ażeby się ukryć przed bacznym okiem śledzących niewątpliwie okolicę strażników. Czołgano się na brzuchu i przystawano z zapartym oddechem, kiedy kamień jaki potrącony przypadkiem w dół się stoczył, mogąc obudzić czujność straży.
Wedle planu mistrza Rody zbliżyć się mieli wszyscy do wozu najwięcej, jak tylko będą to mogli zrobić bez zwrócenia na siebie uwagi, a potem na dany świstawką znak rzucić się do walki... Znak miał dać Mataret. On jeden nie krył się — miał owszem iść prosto w stronę lepianki z góry widzianej i zająć wyłącznie swoją osobą ludzi wozu pilnujących.
Po godzinie Roda podpełznął tak blisko, że zaledwie kilkadziesiąt kroków dzieliło go od wozu. Ukrył się w kępie bujnego zielska, które wyrosło na zgliszczach stosu, kędy277 niegdyś ciała pomarłych członków Zakonu spłonęły, i czekał umówionego znaku, drżąc na całym ciele. Przygnębiało go i rozstrajało to, że nie widzi przeciwników. Wychylał co pewien czas głowę ostrożnie spoza mięsistych i bujnych badyli, śledząc niespokojnym okiem przestrzeń, dzielącą go od wozu. Nie dostrzegł jednak nikogo — naokół278 pustka była zupełna, a nadto nic nie wskazywało, aby tutaj przebywała jaka żywa ludzka istota. Zielsko bujało zewsząd swobodnie, nogą nieprzydeptane; okrom279 rozpadającego się szałasu po drugiej stronie wozu nie było widać żadnej kryjówki, gdzie by się człowiek mógł przytulić.
Naraz dostrzegł Roda Matareta. Szedł on, brodząc w chwastach po kolana, ku lepiance i rozglądał się ze zdziwieniem dokoła. Roda widział, jak przystawał i schylał się niekiedy, badając grunt pod nogami. Doszedł wreszcie do chaty i zapukał pięścią w zaparte drzwi. Otworzono mu nierychło. Kto stał na progu, Roda z kryjówki swej nie mógł zobaczyć, ale widział plecy Matareta, rozmawiającego żywo z kimś, który był za drzwiami. Po chwili Mataret cofnął się i usiadł spokojnie na kamieniu pod ścianą. Z domu wyszła jakaś kobieta i opowiadała mu coś, pokazując na wóz rękoma.
Roda nie mógł dłużej wytrzymać. Nie bacząc, że plan cały może popsuć przedwczesnym ukazaniem się, wyskoczył z kępy zielska i pobiegł szybko ku lepiance. Mataret dostrzegł go i począł mu dawać znaki, wołając głośno, aby się zbliżył.
— Pójdźcie wszyscy! — zakrzyknął — nie ma niebezpieczeństwa.
Kobieta, spostrzegłszy wyskakujących nagle z zarośli ludzi, rzuciła się z przerażeniem do ucieczki, ale Mataret chwycił ją za rękaw...
— Nie bój się, przezacna! — zaśmiał się — oni ci nic złego nie zrobią!
Roda stał już przy nich.
— Co to jest? co to jest? — wołał.
Mataret patetycznym ruchem ręki wskazał trzęsącą się jeszcze ze strachu kobietę.
— Mam zaszczyt, mistrzu, przedstawić ci straż wozu Zwycięzcy! — rzekł.
Ale Roda się nie śmiał. Wściekłość jakaś się
Uwagi (0)