Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖
Czerwone i czarne to najsłynniejsza powieść Stendhala. Jej głównym bohaterem jest Julian Sorel, zdolny młody mężczyzna, który marzy o karierze oficerskiej.
Po porażce Napoleona taka ścieżka jest niedostępna dla osób z niskich warstw społecznych, więc Julian decyduje się obrać drogę kapłaństwa. Dzięki pomocy miejscowego proboszcza zostaje guwernerem synów mera, co kończy się gorącym romansem z matką chłopców. Gdy prawda wychodzi na jaw, Sorel wyjeżdża, co jest początkiem kolejnych skandali.
Powieść została wydana po raz pierwszy w 1831 roku, a w 1864 została umieszczona w Indeksie ksiąg zakazanych ze względu na krytyczne treści wobec Kościoła. Polski tytuł, nadany przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego, odnosi się do ciągłej walki wewnętrznej zachodzącej w Julianie — namiętności i konserwatywnego wyrachowania. To również komentarz do sytuacji społecznej we Francji doby ponapoleońskiej.
Czytasz książkę online - «Czerwone i czarne - Stendhal (biblioteka złota .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Świątobliwy ksiądz był bardzo szpetny, a jeszcze bardziej niechlujny. Zimny deszcz, który padał, zwiększał mrok i wilgoć więzienia. Ksiądz chciał uściskać Juliana i zaczął się głośno rozczulać. Obłuda najniższego gatunku przebijała zbyt wyraźnie; w życiu swoim Julian nie był tak wściekły.
W kwadrans po wejściu księdza, Julian uczuł się zupełnym tchórzem. Pierwszy raz śmierć wydała mu się straszna. Myślał o stanie zgnilizny, w jakim znajdzie się ciało w dwa dni po straceniu etc., etc.
Miał już się zdradzić jakimś odruchem słabości lub też rzucić się na księdza i udusić go swym łańcuchem, kiedy przyszło mu do głowy poprosić świętego człowieka o odmówienie zań porządnej mszy za czterdzieści franków tegoż samego dnia.
Było blisko południe, ksiądz pomknął.
Po jego wyjściu Julian długo płakał i płakał, że umiera. Czuł, że gdyby pani de Rênal była w Besançon, wyznałby jej swą słabość...
W chwili gdy najbardziej żałował nieobecności tej ubóstwianej kobiety, usłyszał krok Matyldy.
„Najgorsze z niedoli więzienia — pomyślał — to że nie można się zamknąć”. Wszystko, co mówiła Matylda, drażniło go tylko.
Opowiedziała mu, iż w dzień sądu Valenod, mając w kieszeni nominację na prefekta, ośmielił się zadrwić z księdza de Frilair i zrobił sobie tę przyjemność, aby skazać na śmierć Juliana.
— „Cóż za pomysł miał Julian”, mówił mi ksiądz de Frilair, „aby jątrzyć i zaczepiać drobną próżność tej mieszczańskiej arystokracji! Po co mówić o kaście? Wskazał im, co powinni uczynić we własnym interesie; te dudki nie myślały o tym i gotowe były rozbeczeć się. Ten interes kasty przesłonił w ich oczach zupełnie grozę skazania. Trzeba przyznać, że pan Sorel jest wielkim nowicjuszem w dyplomacji. Jeśli nie zdołamy go ocalić w drodze łaski, śmierć jego będzie po prostu samobójstwem...”
Matylda nie powiedziała Julianowi tego, czego sama nie domyślała się jeszcze; mianowicie, że ksiądz de Frilair, mając Juliana za straconego, uważał za pożyteczne dla swej ambicji starać się o jego następstwo...
— Idź wysłuchać za mnie mszy — zawołał Julian prawie nieprzytomnie z bezsilnego gniewu i podrażnienia — i zostaw mnie chwilę w spokoju. — Matylda, już zazdrosna o odwiedziny pani de Rênal i wiedząc o jej wyjeździe, zrozumiała przyczynę rozdrażnienia Juliana; rozpłakała się.
Boleść jej była prawdziwa; Julian widział to i drażniło go to tym więcej. Czuł nieprzepartą potrzebę samotności; jak ją uzyskać?
W końcu, Matylda, wyczerpawszy wszelkie perswazje, zostawiła go samego, ale prawie w tej samej chwili zjawił się Fouqué.
— Potrzebuję być sam — rzekł do wiernego przyjaciela. Widząc zaś jego wahanie, dodał — Obmyślam memoriał do prośby o ułaskawienie... zresztą... zrób mi tę przyjemność, nie mów mi nigdy o śmierci. Jeśli będę potrzebował w ten dzień szczególniejszych usług, pozwól, abym sam się o nie zwrócił.
Skoro Julian wywalczył sobie wreszcie samotność, uczuł większe jeszcze przygnębienie i lęk niż wprzódy. Niewiele sił, jakie pozostały jeszcze tej wycieńczonej duszy, wyczerpał na ukrywanie swego stanu przed panną de la Mole i Fouquém.
Nad wieczorem pocieszyła go jedna myśl.
„Gdyby tego rana, w chwili, gdy śmierć wydawała mi się tak szpetna, oznajmiono mi o egzekucji, oko publiczności stałoby się bodźcem ambicji. Może krok mój miałby coś sztywnego jak krok nieśmiałego eleganta, gdy wchodzi do salonu. Paru ludzi bystrych — o ile tacy zdarzają się na prowincji — mogłoby się domyślić mej słabości... ale nikt by jej nie widział”.
Czuł, że mu spadło brzemię z piersi. „Jestem w tej chwili tchórzem — powtarzał sobie, nucąc — ale nikt się o tym nie dowie”.
Jeszcze przykrzejsze zajście oczekiwało go nazajutrz. Od dawna ojciec zapowiadał swoje odwiedziny; tego dnia przed zbudzeniem się Juliana stary cieśla zjawił się w kaźni.
Julian doznał uczucia niemocy, spodziewał się najdotkliwszych wyrzutów. Dla dopełnienia przykrości tego rana doznawał ostrego żalu, że nie kocha ojca.
„Przypadek pomieścił nas obok siebie na ziemi — powiadał sobie, gdy odźwierny sprzątał z grubsza celę — i wyrządziliśmy sobie mniej więcej wszystko możliwe zło. Przybywa w chwili śmierci zadać mi ostateczny cios”.
Z chwilą gdy znaleźli się bez świadków, starzec rozpoczął surowe wyrzuty.
Julian nie mógł wstrzymać łez. „Cóż za niegodna słabość! — mówił sobie wściekły. — Będzie rozgłaszał przesadnie mój brak odwagi; cóż za triumf dla Valenodow i dla wszystkich płazów rządzących w Verrières! Są we Francji potęgą, jednoczą wszystkie przewagi. Dotąd mogłem sobie bodaj powiedzieć: «Oni mają pieniądze, to prawda, wszystkie zaszczyty spływają na nich, ale ja mam szlachectwo duszy.»
I oto świadek, któremu wszyscy uwierzą, będzie świadczył w całym Verrières, ba, z przesadą, że byłem słaby w obliczu śmierci! Okażę się tchórzem w tej próbie, którą wszyscy zdolni są ocenić!”
Julian był bliski rozpaczy. Nie wiedział jak się pozbyć ojca. Udawać zaś tak, aby oszukiwać przenikliwego starca, było w tej chwili nad jego siły.
Umysł jego przebiegał wszystkie możliwości.
— Mam trochę oszczędzonego grosza! — wykrzyknął nagle.
To genialne odezwanie się zmieniło fizjonomię starca i położenie Juliana.
— Jak mam tym rozporządzić? — ciągnął Julian spokojniej. Wrażenie, jakie wywarł, odjęło mu wszelkie poczucie niższości.
Stary cieśla płonął żądzą niewypuszczania z rąk tych pieniędzy; Julian przebąkiwał coś o przekazaniu ich części braciom. Mówił długo i z ogniem. Julian bawił się w duchu.
— Zatem Bóg pokierował w ten sposób mą ostatnią wolą: dam po tysiąc franków każdemu z braci, a resztę tobie, ojcze.
— Doskonale — rzekł starzec — ta reszta słusznie mi się należy: ale, skoro Bóg okazał tę łaskę i wzruszył twoje serce, tedy, jeśli chcesz umrzeć jak dobry chrześcijanin, powinieneś spłacić długi. Zalegają jeszcze koszta twego żywienia i wychowania, na które łożyłem; o tym nie myślisz...
„Oto miłość ojcowska!” — powtarzał sobie Julian z goryczą, zostawszy sam. Niebawem zjawił się dozorca.
— Mój dobry panie, po odwiedzinach rodziców przynoszę zawsze moim klientom flaszkę szampańskiego. Trochę to drogie, sześć franków butelka, ale skrzepią człowiekowi serce.
— Przynieście trzy szklanki — rzekł Julian z dziecinnym zadowoleniem — i wpuście dwóch więźniów z gromadki, która przechadza się po korytarzu.
Dozorca wprowadził dwóch recydywistów gotujących się wrócić na galery. Byli to zbrodniarze bardzo weseli i w istocie niepospolici sprytem, odwagą i zimną krwią.
— Jeśli mi pan da dwadzieścia franków — rzekł jeden — opowiem panu szczegółowo swoje życie. Caca!
— Będziesz zmyślał? — rzekł Julian.
— O, ni — odparł — mój kompan, który zazdrości mi tych dwudziestu franków, wydałby mnie, gdybym coś przyłgał.
Historia zbrodniarza była straszna. Przebijało w niej mężne serce, w którym istniała już tylko jedna namiętność: pieniądz.
Po ich odejściu Julian był nie tym samym człowiekiem.
Wszelki gniew na samego siebie ścichł. Okrutny ból zatruty lękiem, który go nękał od rozstania z panią de Rênal, obrócił się w melancholię.
„W miarę, jakbym się nauczył jasno czytać w pozorach — powiadał sobie — ujrzałbym, że salony paryskie zaludnione są uczciwymi ludźmi jak mój ojciec lub zręcznymi łajdakami jak ci galernicy. Mają słuszność; nigdy mieszkańcy salonów nie budzą się rano z tą przeszywającą myślą: «Skąd wezmę dziś na obiad?». I wysławiają swą uczciwość! i powołani na sędziów przysięgłych skazują dumnie człowieka, który ukradł srebrną łyżkę dlatego, że omdlewał z głodu.
Ale jeśli wchodzi w grę Dwór, jeśli chodzi o to, aby zdobyć lub postradać tekę, uczciwi salonowcy popełniają zbrodnie zupełnie podobne do owych, jakie konieczność zdobycia obiadu podsunęła tym dwom galernikom.
Nie ma żadnego prawa naturalnego: to słowo jest jedynie starożytnym bzdurstwem godnym prokuratora, który prowadził na mnie obławę, a którego pradziad wzbogacił się konfiskatą za Ludwika XIV. Istnieje prawo jedynie o tyle, o ile istnieje ustawa zabraniająca czynić taką a taką rzecz pod grozą kary. Przed prawem naturalna jest jedynie siła lwa lub potrzeba istoty, której chce się jeść, której jest zimno, jednym słowem potrzeba... Nie, ludzie szanowni to jedynie hultaje, którzy mieli to szczęście, że ich nie schwycono na gorącym uczynku. Oskarżyciel, którego społeczeństwo wypuszcza na mnie, czerpie zyski z bezeceństwa. Ja popełniłem morderstwo i skazano mnie słusznie; ale z wyjątkiem tego jednego postępku Valenod, który mnie skazał, jest sto razy szkodliwszy.
Tak! — dodał Julian smutnie, ale bez gniewu — mimo swej chciwości, ojciec mój wart jest więcej niż oni wszyscy. Nigdy mnie nie kochał. Dopełniłem miary, bezczeszcząc go haniebną śmiercią. Ta obawa braku pieniędzy, to przesadne pojęcie o niegodziwości ludzkiej, które zowie się sknerstwem, ukazuje mu potężny środek pociechy i bezpieczeństwa w sumie kilkuset ludwików, które mogę mu zostawić. Którejś niedzieli po obiedzie pokaże owo złoto zawistnym sąsiadom. «Za tę cenę, powie im jego spojrzenie, któryż z was nie ujrzałby z radością syna na rusztowaniu?»”
Filozofia ta mogła być prawdziwa, ale była zarazem taka, że mogła obudzić pragnienie śmierci. W ten sposób upłynęło pięć długich dni. Julian był łagodny i grzeczny dla Matyldy, którą pożerała zazdrość. Jednego wieczora Julian myślał serio o tym, aby sobie zadać śmierć. Cierpienie, w które wtrącił go wyjazd pani de Rênal, wyczerpało jego duszę. Nic nie miało już dlań powabu, ani w życiu, ani w wyobraźni. Brak ruchu zaczynał podkopywać jego zdrowie, rodził w nim egzaltację i słabość niemieckiego studenta. Tracił tę męską hardość, która energiczną klątwą odpycha niewczesne myśli oblegające duszę nieszczęśliwych.
„Kochałem prawdę... Gdzie ona?... Wszędzie obłuda lub bodaj szarlataneria u najcnotliwszych, nawet u największych... — tu skrzywił się z niesmakiem. — Nie, człowiek nie może zwierzyć się człowiekowi.
Pani de***, kwestując dla biednych sierot, mówiła mi, że pewien książę dał jej dziesięć ludwików: kłamstwo. Ale co mówię? Napoleon na wyspie Świętej Heleny! Ta proklamacja na rzecz króla rzymskiego, czysta szarlataneria.
Wielki Boże! Jeśli taki człowiek, i to w chwili, gdy nieszczęście powinno by go surowo przywołać do obowiązku, zniża się do szarlatanerii, czegóż można się spodziewać od reszty?...
Gdzie prawda? W religii... Tak — dodał z uśmiechem bezmiernej wzgardy — w ustach takiego Maslon, Frilair, Castanède... Może w prawdziwym chrystianizmie, gdzie księża nie byli płatni, jak nie byli płatni apostołowie?... Ale święty Paweł był płatny przyjemnością rozkazywania, mówienia, rozgłosu...
Ha! Gdyby istniała prawdziwa religia... Ja, głupiec! Widzę gotycką katedrę, czcigodne witraże, moje słabe serce uzmysławia sobie kapłana z tych witraży... Dusza moja zrozumiałaby go, dusza moja potrzebuje go... Znajduję jedynie niechlujnego pajaca, coś w rodzaju kawalera de Beauvoisis bez jego wykwintu...
Ale prawdziwego kapłana, jakiegoś Massilona, Fénelona... Massilon wyświęcił księdza Dubois. Pamiętniki Saint-Simona zepsuły mi Fénelona; — ale wreszcie prawdziwego kapłana... Wówczas tkliwe dusze miałyby punkt zborny. Nie bylibyśmy samotni... Ten dobry kapłan mówiłby nam o Bogu. Ale o jakim Bogu? Nie owym z Biblii, małostkowym, okrutnym, dyszącym zemstą despocie... ale o Bogu Woltera, sprawiedliwym, dobrym, nieskończonym...
Kłębiły mu się w głowie ustępy z Biblii, którą umiał na pamięć... Ale w jaki sposób z chwilą, gdy ludzie zbiorą się we trzech, uwierzyć w to wielkie imię Bóg po straszliwych nadużyciach, jakich dopuszczają się z nim księża?
Żyć samotnie!... Co za męczarnia!...”
— Staję się szalony i niesprawiedliwy — zawołał Julian, uderzając się w czoło. — Jestem samotny tu w więzieniu; ale nie żyłem samotnie na ziemi; miałem silne poczucie obowiązku. Obowiązek, jaki sobie nakreśliłem, źle czy dobrze pojęty... był niby pień drzewa, o które opierałem się podczas burzy; chwiałem się, wahałem. Ostatecznie, byłem tylko człowiekiem... ale nie dało się porwać.
To wilgotne powietrze kaźni zbudziło we mnie myśl o osamotnieniu.
Po cóż jeszcze być hipokrytą, złorzecząc hipokryzji? To nie śmierć ani więzienie, ani wilgoć — to brak pani de Rênal mnie gnębi. Gdybym w Verrières musiał żyć całe tygodnie w piwnicy, aby ją widzieć, czyżbym się skarżył?
— Duch epoki działa we mnie — rzekł głośno z gorzkim uśmiechem. — Mówiąc sam ze sobą, o dwa kroki od śmierci, jeszcze jestem hipokrytą... O, wieku dziewiętnasty!
Myśliwiec strzela z fuzji w lesie, zdobycz spada, on rzuca się aby ją pochwycić. But jego depce mrowisko wysokie na dwie stopy, niszczy mieszkanie mrówek, rozrzuca mrówki, ich jaja... Najwięksi filozofowie wśród mrówek nie zdołają nigdy zrozumieć tego czarnego, olbrzymiego, przerażającego ciała: buta myśliwca, który nagle wpadł do ich mieszkania z nieopisaną chyżością, poprzedzany straszliwym hałasem oraz migotaniem czerwonego ognia.
Tak samo śmierć, życie, wieczność, rzeczy bardzo proste dla kogoś, kto by miał organa dość pojemne, aby je ogarnąć...
Leciuchna łątka rodzi się w upalny dzień o dziewiątej rano, aby umrzeć o piątej wieczór; w jaki sposób zrozumiałaby słowo noc?
Dajcie jej jeszcze pięć godzin, a ujrzy i zrozumie, co to jest noc.
Tak i ja umrę w dwudziestym trzecim roku. Dajcie mi pięć lat jeszcze, aby żyć z panią de Rênal...
Zaczął się śmiać śmiechem Mefistofelesa. „Co za szaleństwo roztrząsać te wielkie zagadnienia!”
1. Jestem hipokrytą, jak gdyby ktoś mógł mnie słyszeć.
2. Zapominam żyć i kochać wówczas, gdy mi zostaje tak niewiele dni... Niestety! Pani de Rênal nie ma; może mąż nie pozwoli jej już wrócić do Besançon i szargać w dalszym ciągu swej czci.
Oto przyczyna osamotnienia, nie zaś brak sprawiedliwego, dobrego, wszechmogącego Boga, wolnego od złości, niełaknącego pomsty...
Ha! gdyby istniał... och! Padłbym do jego stóp: Zasłużyłem na śmierć — powiedziałbym — ale, o wielki, dobry łaskawy Boże, oddaj mi tę, którą kocham!
Była późna noc. Po paru godzinach spokojnego snu zbudził go Fouqué.
Julian czuł się silny i zdecydowany jak człowiek, który widzi jasno w swej duszy.
Uwagi (0)