Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Książka przedstawia burzliwe losy młodego polskiego szlachcica Michała Kaniowskiego, buntownika i rewolucjonisty. W warstwie fabularnej stanowi opowieść o niezgodzie na krzywdę, o zaangażowaniu w walkę z niesprawiedliwością i gotowości płacenia za to najwyższej ceny, odzwierciedlającą dzieje rosyjskiego ruchu rewolucyjnego w latach 70. i 80. XIX wieku.
Płomienie, nazwane „pierwszą polską powieścią intelektualną”, zostały napisane jako polemika z jednostronnymi Biesami Dostojewskiego. Brzozowski stara się przedstawić panoramę ówczesnych idei, racje zarówno tradycjonalistów, konserwatystów, klerykałów, jak i zwolenników przebudowy społeczeństwa, także radykalnych rewolucjonistów, niekiedy unikając jednoznacznych ocen. Refleksje i dyskusje bohaterów Płomieni na temat kształtu polskości, konfliktów społecznych, ideologii, znaczenia jednostki wobec historii, egzystencjalnych problemów, jakie rodzi materializm, inspirowały kolejne pokolenia intelektualistów i pisarzy, m.in. Miłosza, Kołakowskiego i Tischnera.
- Autor: Stanisław Brzozowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski
Kibalczyc wstał.
— Muszę iść zobaczyć się z Sonią — rzekł. — Jej ciężko. To trudno opisać. Przecie ona teraz musi czekać, tygodnie całe czekać na jego śmierć. Wie, że on już ma nałożoną na szyję pętlicę, że sznur się zaciska. Trzeba iść.
Chciałem iść z nim, ale mnie powstrzymał.
— Razem pokazywać się niepodobna. Im nas mniej jest przy spotkaniu, tym bezpieczniej.
Zostałem sam. Słyszałem, jak w przedpokoju szeptał ktoś, żegnając się z Kibalczycem.
— Proszę się strzec i oszczędzać na miłosierdzie boże.
Gdy drzwi się zamknęły, usłyszałem za drzwiami kobiecy płacz. Przeszło kilka godzin. Przetrwałem je w jakimś zapamiętaniu, w którym wszystko przeżyte zwarło się w jedno poczucie kamiennego osamotnienia. Nie doświadczałem nigdy jeszcze takiej tęsknoty: nieprzemożonej potrzeby zobaczenia tych właśnie, co zginęli na wieki. Rwało się coś w głębi duszy i buntowało przeciw potwornemu gwałtowi śmierci. Tak to więc jest, takie więc jest życie! Nie byłem w stanie ująć tego w słowa, nie mogłem myślą nawet ogarnąć treści uczucia. Był tępy, bezwzględny, nierozumujący ból.
Otóż cię mam, dostałem cię, wbiłem na pal — wij się i cierp.
Myślę, że pradziad mój, którego wbito na pal w Stambule, musiał doświadczać czegoś podobnego. To już nie była potrzeba szczęścia — nic prócz gniotącego poczucia, nieprzeminionego, głuchego cierpienia. To musi czuć człowiek żywcem pogrzebany, myśląc w ostatniej sekundzie o utraconym życiu.
Ja nie myślałem już nawet o tym.
Kto nie wie o tym, że może istnieć bezimienna męka duchowa, głucha i bezwzględna jak ból fizyczny, a wyżerająca sam rdzeń duszy, zbyt silna, aby mogła być związana z jakimś pragnieniem, męka, słowem, a nie pragnienie już, nie jakaś forma woli, lecz samo rozdeptanie duszy, poczucie bezgranicznej klęski — ten nie wie jeszcze nic o naturze bólu.
Cierpienie określone jest zawsze optymistyczne, związane ono jest z tym lub innym przedmiotem. Jest ono zawsze czymś dopuszczającym choćby tylko myśl ulgi, polepszenia, zmiany. Tu nic podobnego.
Człowiek męczy się bezcelowo, jak bezcelowo świeci słońce.
To jest wszystko.
Drzwi otworzyły się cicho.
Stała w nich młoda dziewczyna, siostra pani domu. Znaliśmy się z nią nieco z widzenia.
— Można z panem posiedzieć? — zapytała Kitty; była bardzo blada.
— Boję się — rzekła, zwracając się do mnie — boję się strasznie o niego.
Kochała ona Kibalczyca.
Była to piękna i niezwykła miłość. Cała natura Kibalczyca, pogrzebana przez wolę rzewna jego dusza wypowiedziały się w tym stosunku.
Nie wiem i nikt nie wie, czy Kibalczyc kochał Kitty. On sam od razu sprawę swojej miłości postawił tak, że nie wchodziło to pytanie w grę. On nie chciał i nie mógł jej losów wiązać ze swoimi, które już były w zasadzie rozstrzygnięte. Patrzył na tę młodą i piękną dziewczynę jakby już spoza grobu, a raczej z tej swojej spokojnej, pięknej krainy, w której przebywała jego myśl. Przychodził do niej mówić z nią o wszystkim, co kochał. Dawał jej wszystko, co miał najdroższego. Nie mógł dać osoby swej, bo ona nie należała do niego. Było to tak, jakby czytała ona listy zmarłego narzeczonego. Tylko był on jeszcze przy niej, słyszała jeszcze jego głos, widziała uśmiech. Wiedzieć powinna była, że przyjdzie chwila, w której zostanie jej tylko pamięć, tylko wspomnienie ukradzionych losowi chwil. Wiedzieć powinna była, że on już gości tylko tu z nią — że w myśli już zamknął swoje osobiste rachunki.
— Mogę żyć bardzo, bardzo długo — mówił Kibalczyc — ale to nie zmieni rzeczy. Na mnie jako na osobie, na moim życiu nie mogę budować nic, gdyż już wiem, jak jest. Może się łudzić, kto nie widzi; świadomie łudzić siebie i innych — to słabość.
I tak trwał ten stosunek jesień i zimę. Smutny i głęboki jak romantyczna legenda. Tylko nie było tu żadnego rozkoszowania się smutkiem. Kibalczyc nie przychodził mówić o sobie, mówił jej o niej samej, o życiu, o prawdzie swojej. Tu Kibalczyc odpoczywał. Ten nieubłagany rewolucjonista i matematyk miał w sobie zatoki wielkiej ciszy. W jego myśli zestrajały się takie nawet sprzeczności, dla których nie widział on sam w życiu innego rozwiązania prócz krwi i śmierci. Gdy teraz, już w wiele lat, w pismach pewnego amerykańskiego filozofa napotkałem wyrażenie: „kosmiczny patriotyzm”665, stanęła mi żywo w pamięci ta godzina, kiedy opowiadała mi o myślach Kibalczyca kochająca go, piękna i czysta dziewczyna, kiedy z jej ust spływały te wypalone przez myśl zdania; miłość i młodość nadały im czar, jakiego nie ma zwykle mądrość. Były one świeże i szemrzące jak wiosenny strumień.
Ludzkość nieustannie i wszędzie, walczy o jedno — o poddanie myśli swej natury, o zamianę całej natury na myśl, na wewnętrzną własność człowieka. Gdy nie będzie już nic w przyrodzie, czego by nie znał człowiek, będzie on miał w myśli wszystko i będzie mógł tworzyć. Tworzyć swój świat. To jest zasadnicze dążenie ludzkości. Żyć — to znaczy brać udział w tej niezmordowanej pracy. Pożałowania godni ci, którzy pozostają poza granicami tej jedynej ojczyzny człowieka. To są prawdziwi pariasi ludzkości. Prawdziwi beznadziejni, osamotnieni. Gdy się ocenia znaczenie moralne naszych uprzywilejowanych warstw, doznaje się wrażenia, że jakiś majtek, opuszczony przez towarzyszów na bezludnej wyspie oceanu, nie może być bardziej samotny niż ci ludzie żyjący pośród nas. Może opisać swą wyspę i cisnąć opis swój w morze w butelce, może zrobić cokolwiek bądź. Jeżeli to będzie praca, pozostanie, my zaś mamy pomiędzy sobą barbarzyńców, dzikich — ludzi absolutnie niezdolnych do związania w jakikolwiek bądź sposób swego istnienia z żywym duchem człowieczeństwa. Nasi bogacze, nasi władcy, nasze duchowieństwo — to piaski pustyni bezpłodne i na zawsze opuszczone. Człowiek uprzywilejowany, posiadający dzięki danemu ustrojowi prawnemu możność żyć z cudzej pracy, skazany jest na zdziczenie. Majątek — to po większej części wygnanie z łona ludzkości. Człowiek, który coś ma, staje się o tyle właśnie, o ile rośnie to jego posiadanie, samotniejszy, bardziej opuszczony, mniej związany z życiem. W walce przeciwko przywilejowi widział Kibalczyc jedną z faz rozwoju moralnego, obejmującego i tych, przeciwko którym toczy się walka. Mniej okrutny względem danej jednostki jest człowiek, który ją zabija za to, że była tyranem, niż ten, który jej tyranię znosi. Pierwszy walczy z siłami upośledzającymi ludzkość, a więc i samego tyrana, drugi skazuje swego władcę na demoralizację przez to właśnie, że pozwala sobą władać.
Kibalczyc mówił skrótami, wyciosanymi w głębi myśli niby kamienie przydrożne, drogowskazy. Gdy ze swojego jasnego świata wracał do rzeczywistego, gdy rzucały mu się w oczy podeptanie, uciemiężenie, deprawowanie człowieka, dusza jego rozpłomieniała się. Gwiazdy ciskały pioruny i harmonia sfer głosiła wyroki potępienia. I myśl Kibalczyca właśnie dzięki tej głębokiej bezinteresowności, dzięki rozległości przestworów przez nią obejmowanych, dzięki swej błękitnej szerokości i głębi nie znała kompromisów ani wahań. Trzeba było to zrozumieć, aby pojąć, dlaczego uczony i filozof stał się terrorystą. Zresztą tłumaczyć to trzeba dzięki tym sofistom, którzy nauczyli nas, że rozum powinien ćwiczyć się i zaprawiać w wynajdywaniu usprawiedliwień dla nieustannego uciemiężenia, podeptania, pohańbienia rozumu. Rozum nauki oficjalnej zamyka oczy na otaczające go panowanie gwałtu i bezmyślności. Zagadką stają się dla niego ludzie, dla których władza myśli nad światem, sumienia nad społeczeństwem i historią nie jest czczym słowem. W duszy Kibalczyca godność ludzka żyła jako zbrojne, urągające śmierci bóstwo.
Teraz, w opowiadaniu Kitty, wyrastała jego postać. Mimo woli doznawało się wrażenia, że składa ona wieńce na grobie. I wtedy właśnie przyszedł Wołczok. Stanęła w drzwiach bez ruchu i nie swoim, zmienionym głosem powiedziała:
— Wzięli ją przed chwilą na ulicy i jego w jej mieszkaniu.
Kitty opuściła głowę na splecione ręce. Płakała cicho, bez słowa skargi, bez jęku. Spleciony już był wieniec śmiertelny i tylko zapach wspomnień więdnących pozostał w jej dziwnej miłości. Wiera powtarzała raz po raz:
— Sonia, Sonia!
— Lepiej by było, gdybyśmy i my poszli z nimi — powiedziałem.
Czułem coś podobnego w tym czasie, jak wtedy w syberyjskim lesie po odjeździe Myszkina. Po kamiennej puszczy jeździła śmierć i zazierała666 lodowatym wzrokiem w okna domostw. W martwocie tej cała istota była jakby przedmiotem zewnętrznym, przykrym, jakby jakimś obmierzłym widokiem, który trzeba zniszczyć; własne życie dogasało gdzieś jak śmierdząca głownia i czarny dym pełzał po kamieniach. Słyszy się, widzi wszystko i na próżno szuka w sobie samym wzruszeń, nienawiści, gniewu, chociażby rozpaczy. Rozpościera się zimny bezwład. Mrok wali się na myśli i serce.
Wiedzieliśmy, że zabiją naszych przyjaciół, wiedzieliśmy, że są oni we władzy okrutnego wroga, że już straceni są dla nas na zawsze, wiedzieliśmy, że taki sam koniec czeka nas, wiedzieliśmy, że my mamy słuszność, że nie moglibyśmy, wróciwszy do początku tej drogi, która nas tu doprowadziła, wybierać inaczej. Ale teraz przyszedł kres, do któregośmy dążyli bezwiednie. Od tej chwili było dla mnie rzeczą jasną, że właściwie życie nasze zostało już zamknięte. Weszliśmy na nagi szczyt, z którego nie prowadziła żadna ścieżka. Siedzieliśmy na nim otoczeni przez drapieżne ptactwo: słyszeliśmy, jak kracze ono i jak zwołuje się tam na dnie przepaści, gdzie leżały ciała przyjaciół. Aleksander II, ginąc, i nas ciągnął za sobą. Nie chcieliśmy przecież dokonać aktu zemsty na jego osobie, biednej, opuszczonej przez myśl ludzkiej duszy. Nie. Chodziło o stworzenie prawa w piersi ludu. Teraz on już był w myśli ludu, ten czyn. I myśmy pozostali w niej jako to jedno poczucie dokonanego czynu: prawo, które zatargało skałami przemocy. Lud musiał dojrzeć do tej myśli. Wielomilionowa masa, oślepiona, ogłuszona przez strach, wieczną nędzę, wszystko to bierne, rozpuszczone, musiało skupić się w tym twardym poczuciu, zahartować. Sam czyn był tylko fermentem męskości, wprowadzonym w duszę narodu.
A my? Cóż pozostało nam? My dokonaliśmy już całej drogi i czułem, że pomiędzy nami a życiem jest przepaść. Nie to martwe ciało nas przedziela, lecz ta cała droga, która nas doprowadziła do tego momentu, cały nasz przebyty, bolesny rozwój. Nie mogliśmy cofnąć się wstecz do złudzeń młodości. Wiedzieliśmy już, czym jest ta walka, i stoczyliśmy ją w najgroźniejszej postaci. Z wolna w ten wieczór zbierali się ci spośród naszych, którzy ocaleli jeszcze i byli w Petersburgu. Wszyscy czuliśmy potrzebę skupiania się w sobie, zajrzenia w głąb serc własnych, zrozumienia, co w nich jeszcze pozostało.
Orlenko przyniósł nam wiadomość od Wiery. Pallada mścicielka nie straciła ani na jedną chwilę nawet królewskiej pewności myślenia. W tym czasie, gdy w wężowej pieczarze konali najdrożsi nasi, w tym czasie, gdy byliśmy jak załoga opuszczonego bastionu, która widzi, jak tryumfuje wróg po ulicach zdobytego miasta, jak włóczy poza swoimi zwycięskimi wozami ciepłe trupy, w tym czasie Wiera układała plan dalszych walk i zwycięstw. Nie umrze, nie zginie Narodna Wola aż do chwili przebudzenia ludu. Jest ciągle jak piorun zawieszony nad głową bezprawia, a jednocześnie hartuje, zestala myśl ludu. Na wyłomie opuszczonym przez najdzielniejszych, którzy legli, stawała i mocą męstwa obejmowała kierownictwo. Kwestie kierownictwa rozstrzygają się w takich razach przez samą siłę wewnętrzną. Kto ma odwagę, gdy słabość dławi serce najsilniejszych, ten przez to samo dźwiga i podnosi sprawę.
Cała historia Narodnej Woli jest szeregiem tego rodzaju samodoborów. Historia stwarza pozycję i pozycja szuka człowieka. Tak po godzinie Michajłowa przyszła godzina Perowskiej i Żelabowa. Tak nadszedł teraz dzień Wiery F.667, Antygony, która wiedziała, że u boków pomordowanych braci były miecze. Dla mnie z tego czasu pozostała przede wszystkim jej postać. Nie każdej zbiorowej akcji udaje się w momencie zgonu ocalić jeszcze duszę swą piękną. Pragnąłem, aby jeśli ginąć ma Narodna Wola, ginęła w szyszaku i zbroi. Aby nie przestawała budzić grozy i szacunku. Nad pobojowiskiem, nad ciszą kazamatu, nad skrzypem szubienic panował w tym czasie jej głos, mocniejszy niż samo zwycięstwo. Zwycięstwo to nie jest przywidzenie. Takimi, jakimiśmy chcieli, pozostaliśmy w historii życia. Nie odebrano nam naszego celu, pozostał on na zawsze, wychowując dusze, tworząc mężne serca. To jest zwycięstwo jedyne: kształtować przyszłość. Że Narodna Wola nie zginęła wśród zgiełku, że nie zgasła w więziennym mroku, jaki rozlał się po powierzchni życia, że pozostała stalowa i groźna, spiżowa i niecofniona, że czuli sędziowie prawdę w słowach Żelabowa: „Narodna Wola pozostaje nietknięta, niedosiężna”, to już przede wszystkim było zasługą Wiery F. Była ona jak ta wróżka z poematu Słowackiego, która rządzi ostatnim śmiertelnym bojem Wenedów668.
Dzisiaj łatwiej jest mi widzieć cale piękno i olbrzymią grozę tych czasów. Wtedy przepływały koło mnie wypadki i ludzie na kształt cieniów. I być może tragizmem nienajmniejszym tej naszej walki była ta jej, że tak powiem, nieplastyczność. Nasze pola walk nie miały nad sobą słońca, nasze odwroty nie dokonywały się w cieniu drzew, wśród szumu lasów, nad brzegami strumieni i rzek. Nasze klęski i zwycięstwa, nasze przeprawy i odwroty strategiczne — wszystko to odbywało się w głębi dusz. Prowadziliśmy życie ciemne i nerwowe. Głosy towarzyszów i przyjaciół dochodziły tłumione przez odległość. Witaliśmy się i rozstawali wśród mroku i w pośpiechu, zaledwie czas mając na uściskanie dłoni.
W tym czasie to właśnie rozegrał się olbrzymi dramat Żelabowa i Perowskiej, a wtedy ja nie miałem dla
Uwagi (0)