Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖
Julka i Maria, dwie młode kobiety, przyjaciółki, spotykają podczas spaceru nieznajomego młodzieńca. Julia postanawia dowiedzieć się kim jest tajemniczy jeździec — rozpytuje w okolicy, ale nikt nie zna mężczyzny. Dziewczęta spotykają go po raz drugi w tym samym miejscu, ale i tym razem nie dowiadują się kim jest i gdzie mieszka. Po raz trzeci spotykają nieznajomego na balu dobroczynnym. Czy tym razem uda im się dowiedzieć kim jest mężczyzna?
Znakomita powieść obyczajowa pisarza, który za swoje dokonania trafił do księgi rekordów Guinnessa jako autor największej liczby napisanych powieści.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka dla dzieci txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Dobrze pani. —
— Pamiętajże, zrób jak ci mówiłam — a konie twoje każę wziąść na paszę do mojego stada.
Kuzynek który na dwóch chłopkach siedząc, wypasu nie miał, i dawno o tę łaskę się dopraszał, uszczęśliwiony że jego chabety utyją, wytrzeszczył oczy na nieznajomego.
Ten ze swego miejsca widział wszystko i uśmiechnął się tylko. W uśmiechu tym było coś boleśnego.
Po odejściu podkomorzynej, znowu się z Julją rozmowa poczęła. — Julja wprawdzie tańcowała w mazurze, ale że ten składał się z trzydziestu par, nieprędko na nię kolej przyjść miała. Ten trzydziesto-parowy mazur urządzony był przez samego marszałka, któren chciał we wszystkiem zaćmić sąsiednie miasteczko, gdzie ledwie dwanaście par w sali pomieścić się mogło.
Rozmowa, której powtarzać nie będziemy, przerywana to tańcem, to mieszającemi się do niej osobami obcemi, tak niepospolite zdradzała myśli i dobre wychowanie nieznajomego, że Julja co chwila bardziej zaciekawioną się nim czuła.
— Jednak, mówiła w duchu rozpieszczona, chcieć czegoś jak ja chcę, będąc piękną, młodą, bogatą i nie głupią, — chcieć żywo i nie módz dokazać — o! to bardzo upokarza. A chcę tak małej rzeczy! tak małej! wiedzieć tylko, kto on jest? Wezwana do koła w figurze Julja, powróciwszy na miejsce, nieznalazła już swojego nieznajomego i spojrzawszy po sali, nigdzie dopatrzyć go nie mogła. Nie ukontentowana, podraźniona, poczęła się skarżyć na gorąco, na ból głowy i widocznie okazywała, że ją zabawa ta nudzi.
Napróżno Marja prosiła i błagała, żeby choć udała wesołość, z którą tak naturalnie objawiała się przed chwilą; napróżno szeptała jej, że tysiące oczów na nią patrzy, — nic nie pomogło. —
Podkomorzyna także niewidząc tajemniczego swego gościa, poszła się upewnić, czy Kazio zrobił co mu poleciła, a Kazio zaręczył, że nieznajomy tylko co był wyszedł i Mikita już miał rozkaz nie spuszczać go z oczów.
Bal przeciągnął się dosyć długo, ale z powodu bolu głowy Julji, podkomorzyna zmuszona była go opuścić nawet przed kolacją. Napróżno marszałek zaklinał łamiąc ręce i najpocieszniej w świecie swoje ananasy, pomarańcze, lody i cukry dla znęcenia wywoływał — odjechały.
Z wielkiem podziwieniem ciekawej matrony, na stancyi w miasteczku, gdzie rozbierać się miały przed odjazdem panie, znalazł się zaspany Mikita.
— A toż co? wróciłeś? spytała podkomorzyna — wszakże kazałam ci. —
— I pojechałem — odparł kozak.
— A cóżeś się dowiedział?
— Nic — rzekł tymże głosem Mikita.
— Gdzież się ten pan podział?
— A djabli go wiedzą. —
— Jakże?
— A taki tak. Naprzód piechoto poszedł na miasto, ja za nim, on do karczmy, ja w ślad. Siedzi, siedzi, i ja siedzę, czatuję — czekam. — Aż kiedy ja patrzę, a on zemknął.
— Jakto?
— Kaciż wiedzieli, że konno miał jechać, a ja bryczki lub powozu czekałem.
Na tem spełzły usiłowania podkomorzynej, która jednak jak zaraz zobaczymy, nie dała za wygranę.
Na samej prawie granicy majątku starościnej, w lasach dębowych, od których miejsce to nazwanem zostało, ciągnęły się wzgórza zaroślami i z rzadka staremi krzywemi dębami pokryte. Pomiędzy niemi był jar długi, środkiem którego wiosną spływały wezbrane z okolicznych wyniosłości wody. W lecie strumień prawie wysychał i porwane tylko brzegi gdzie niegdzie ściśniętego wąwozu, świadczyły o gwałtowności z jaką tędy pędziły wody ku rzece, co je w sobie chłonęła. Jar ten, kawał lasu, łąki i pola otaczające, stanowiły zupełnie osobną posiadłość, bez wsi, zwaną w okolicy Jarowiną.
Na Wołyniu rzadkie są podobne nieosiedlone posiadłości, i ta też winna była szczególnym okolicznościom powstanie swoje.
Dawniej majętność obszerna przytykająca z tej strony do Dąbrowy, a rozciągająca się na parę mil w głąb, z kilką wsi i folwarków, należała do rodziny od kilku wieków tu osiadłej Darskich. — Byli to bogaci ludzie, ale z ojca w syna wszyscy domatorowie: żaden z nich dobrowolnie nie wyszedł na świat szukać losu, to jest większej majętności i znaczenia. Powołani do służby spieszyli w potrzebie kraju, ale dopełniwszy obowiązku wracali w cichy kąt rodzinny. Darscy spokrewnieni byli z wielą domami znakomitemi dawniej, z czego nie szukając chluby, a majętnością swą wcale nie szafując na zbytki; pozostali prawie pogardzeni, a przynajmniej zaniedbani od tych co ich otaczali. — Wszyscy oni zapaleni byli myśliwcy, dobrzy gospodarze, ojcowie swoich poddanych; ale pomimo zamożności kochali się w prostem życiu, skromnej sukni i żyli bardzo oszczędnie. Dwór ich odwieczny dosyć obszerny wśród rozłożystych drzew stojący, rzadko był nawiedzany. — Kobiety żyły w nim i dożywały lat swych, niewyjeżdżając dalej nad nabożeństwo do parafialnego kościoła, gdzie nawet mało kto je dojrzał, bo się mięszały w tłumie i nie cisnęły do pierwszych ławek. Mężczyźni ledwie wśród zagrodowej szlachty rozpoznać się dali szlachetną postawą, pięknym wzrostem, męzką twarzą.
Oddawna sąsiedztwo pojąć nie mogąc rodzaju życia Darskich, wyszukiwało powodów najdziwniejszych, żeby sobie wytłómaczyć odosobnienie i samotność w jakiej żyli.
— To coś nizkiego pochodzenia być musi — mówili jedni.
— Chamy albo mechesy — powtarzali drudzy.
— Kto wie co to za jedni? wszyscy śniadzi, mogą być i cygańskiego rodu. Wszakże niedarmo tak konie lubią.
I tysiączne tym podobne wymysły.
Tym czasem nie troszcząc się wcale oto, co ludzie o nich powiedzą, Darscy żyli po swojemu. Włościanie osiadli w ich wioskach, drobna szlachta, której w każdej potrzebie pomagali po pańsku, jedni błogosławili ich i kochali.
I gdy sąsiedztwo zmieniało powoli obyczaje, przestrajało się, francuziało, traciło majętności i spadlało trzymając ostatka fortunek zrujnowanych, Darscy żyli po swojemu, po staremu, w ciszy, w ustroniu, w zapomnieniu.
Ostatni z Darskich za panowania Stanisława Augusta odegrawszy niepospolitą rolę w nieszczęśliwych wypadkach ówczesnych, poświęciwszy wszystko prawie co miał, zmuszony po stracie żony sprzedać majętności odłużone, z powodu ofiar jakie czynił dla kraju, pozostał na jednej tylko wiosce wkrótce, a i z tej jednej, ostatniej nowe poświęcenia go spędziły. Sprzedając najpiękniejszą ze swoich wiosek, która tak rozległe miała grunta, że nowy nabywca ludźmi osiadłemi obrobić ich nie był w stanie, stary Darski wylączył dla siebie posiadłość, którą później nazwano Jarowiną. Było to kilkanaście włok ziemi na pograniczu Dąbrowej rozciągających się, złożonych z ornych gruntów, trochy lasu, sianożęci i opisanego jaru. Niewielki kapitalik umieszczony w pewnych rękach i kawał ten ziemi składał ostatek już, wielkiej niegdyś i pięknej fortuny, straconej bez żalu, poświęconej bez westchnienia.
Starzec, któremu syn jedynak pozostał, zbudował sobie na wyniosłym brzegu jaru swego, niewielki szlachecki dworek, w którym zaledwie komu znany, ledwie postrzeżony w okolicy, zamieszkał. — Kilka odwiecznych dębów i sosen otaczały domek ubogi ale schludny, objęty do koła niewielkiemi budowlami gospodarskiemi. — Stodoła, obora, stajenka, gołębnik, loch, studnia z żurawiem, ogródek owocowy, opasywały dworek podniesiony nieco i wyżej stojący.
Słomą poszyty, z ganeczkiem na dwóch dębowych słupkach, z ławkami w ganku; dworek starego Darskiego, jak on już się był postarzał, nie zapadł jednak w ziemię i nie skrzywił się jeszcze — trzymał się sztywnie i prosto. Kilka gniazd bocianich na sąsiednich drzewach i dachach ożywiały tę pustynię, w której czterej tylko ludzie zamieszkiwali. Stary Darski, wierny jego dawniej pisarz, dziś jedyny sługa Kasper, stara gospodyni i nie wielki wyrostek, co koni pilnował. — Pastusi sąsiedniej wioski, przywiązani do dawnego pana ludzie, zabierali mu jego bydełko i trochę prostych owiec na paszę. —
Od dworku posunionego na sam brzeg wyniosły jaru, drożyna wykopana na urwisku, z poręczem, wiodła w głąb do studeńki i strumyka. Na przeciwnym brzegu do Jarowiny jeszcze należącym, wprost dworu, nad przechodzącą tędy drogą stał piękny krzyż drewniany, osadzony krzewami i świrkami. — Pod nim leżał prosty kamień, na którym stary Darski lubił siadywać, mówiąc wieczorny różaniec. Myliłby się ktoby sądził, że zubożały i przywalony latami odludek żałował dawnego bagactwa lub uskarżał się na ludzi. Skromne i proste życie, jakie wiódł za młodu, tak było podobne do dzisiejszego, że Darski mógł tylko stęknąć na to chyba, iż mniej dobrego czynić był w stanie. — Nadewszystko dokuczliwem było, że polować i nie bardzo gdzie miał, i nie zdużał. Nudził się starowina, gdy się nie modlił, lub z Kasprem i z dawnemi swemi poddanemi o dawnych nie gawędał czasach. Pomimo to nie zasępiła się twarz jego smutna, ale pogodna spokojem wewnętrznym, piękna rezygnacją i jakąś chrześcijańską odwagą, a dumą szlachetnej duszy, co się czuje na obraz Boga stworzoną. Darski był słusznym mężczyzną, atletycznej budowy, ani wychudłym — ani otyłym; pracowite ale poczciwe życie, ani mu rozlać się i roztyć, ani wyschnąć nie dało. Trzymał się pomimo podeszłego wieku prosto, sił nie tracił i gdyby nie włos srebrzysty na wysoko podgolonej czuprynie, gdyby nie zmarszczki na twarzy, nie dałbyś mu zdaleka połowy lat jego. — Siwe oczy tylko wpadły głębiej, a brew niegdyś czarna i gęsta, teraz siwa i przerosła, zwieszała się długiemi kosmykami włosów aż na powiekę. To mu nadawało wyraz ponury, choć usta z pod potężnego wąsa łagodny uśmiech rozjaśniał. Niemogąc polować z hartami, ani wiele psów trzymać, chodził jeszcze z wyżłem, i mimo lat siedmdziesięciu strzelał celnie, a nogi tak mu służyły, że rzadko zdrowy chłop mógł mu dorównać. Na konia czasami już tylko wsiadał, ale pieścił konie i lubił jeszcze, a choć niewiele ich miał, to pięknych. Były to ostatki niegdyś sławnego polsko-wschodniego stada.
W domku starca czysto było, ale ubogo. Niektóre tylko szczątki bogactw przodków zeszły pod słomianą strzechę. — Dworek składał się z izby dużej, sypialnego pokoju, naprzeciw czeladnej, spiżarni i przybudówki w tyle, która mieściła w sobie skład rzeczy niemogących się rozstawić w ciasnym domku. Były tam kufry papierów, stroje dawne, sprzęty pamiątką oznaczone, dużo xiąg starych, rzędy na konie bogate, siodła wspaniałe i tym podobne pozostałości. W wielkiej izbie domku, która się niczem nieodznaczała od pospolitych folwarcznych izb, bo i belek nie pokrywał sufit, i podłoga była z tarcic, i piec z białych kafel, i stoły a stołki z czystego drzewa prostej roboty; — kilka familijnych portretów dziwiły na ścianach, a piękne szkła i porcelana w staroświeckiej rzezanej i sadzonej szafie u drzwi stojącej, zwracały oczy bardziej jeszcze.
Pomiędzy portretami wisiały trofea myśliwskie i wojenne, rozpięte na lamparcich i końskich skórach. — Świeciły w nich stare łuki, krasne sajdaki tatarskie, buzdygany, krzywe szable, napierśniki, noże w sadzonych pochwach i wspaniałe złocone hełmy. Były to pamiątki, z któremi stary Darski, w ubóstwie nawet, co mu zresztą wcale nie ciężyło, rozstać się niechciał.
Na kominie trzy misterne i kosztowne kielichy srebrne rozstawione przy zegarze, zatanawiały wielkością bajeczną. Pojąć było trudno jak ludzie z nich pić mogli. Jeden paw’ najmniejszy prawie ze wszystkich, trzymał dobre pół garnca. Ława szeroka dębowa osłoniona dywanikiem tureckim, przed nią stół zawieszony wzorowaną makatą. — Stoły po lewej stronie u drzwi sypialnego pokoju.
Tu u jednego okna stolik biały lakierowany z szkatułką, dalej wązkie i twardą skórą łosią pokryte łoże; nad niem broń, krzyż i gromnica. Po kątach kilka kufrów gdańskich, strzelby, wędki, siatki i berło dla ptaka, którego oddawna niemając, zawsze sobie unosić jeszcze obiecywał pan Darski.
Bogactwa te, któreśmy opisali, tylko jako pamiątki cenione i dla tego przed oczyma zawsze będące, mogły fałszywe obcemu dać wyobrażenie o starcu. Wśród nich odziany w szara kapotę, jadł co jedli słudzy jego, a na posłanie nie potrzebował innego łóżka nad tapczan kilką skórami przysłany i sukienny wałek w głowy. — Nie myśl też pochwalenia się ostatkiem dostatku, wywiodła te sprzęty na ściany dworku, — nikt do niego nie zaglądał, chyba wieśniak ze wsi sąsiednich staremu panu, bo go dotąd tak zwali, przynoszący kurę lub jaj kilka.
Kilka pokoleń panów i wieśniaków przeżywszy w świętej zgodzie i patriarchalnym z sobą stosunku, nie dozwoliły ostatniemu z Darskich, ani włościanom, co jeszcze rządy jego pamiętali, zerwać od razu węzłów, które wdzięczność i przywiązanie wzajemne ścisnęły. Pomimo sprzedaży majątku ludzie wiosek Darskiego zwali go zawsze „starym panem,” szli do niego na radę w każdej potrzebie, w święto przynosili mu ubogie podarki, przyprowadzali dzieci, żeby je błogosławił. A że dawny dziedzic znał wszystkie swoje dzieci po imieniu, po twarzy, wiedział ich stosunki, potrzeby, może też iż pomagał im jeszcze chętnie, nie było wesela bez jego porady, nie było przesiedlenia, na któreby się nie zgodził, a często gdy stodołę z miejsca na miejsce przyszło przenosić, starzec i o tem musiał wiedzieć. Szacunek, wdzięczność, jakiemi go otaczali dawni poddani, świadczyły najdowodniej, ze nie są to wcale serca niewdzięczne i niepamiętne, jak się wielu zdaje. Ubogi pamięć ma aż nadto dobrą; prawda że pomnąc dobre, o złem też zapomnieć nie umie. —
Zdziwić to może, iż tracąc majątek, starzec ani dla siebie, ani dla syna, którego kochał za siebie i matkę umarłą — nie pożałował dostatków. Tak było przecież, a gdy Kasper i stary Semen, wielki przyjaciel Darskiego, dawniej leśniczy dziś dziad oślepły, dziwili się temu nie raz, on im ze swoją zwykłą odpowiadał spokojnością.
— Czy to w tem szczęście? Bedzie pracował, to będzie miał kawałek chleba. — Ot lepiej może, boby go majątek na próżniaka wykierował. Albo to wiele człowiekowi trzeba, gdyby miał rozum? — Byle dach, byle strawa, a koń dobry — bo to grunt, a strzelba, i jeszcze zdrowiu w dodatku — ot i po wszystkiem.
— A jak się ożeni i da Bóg wnuki.
— Toć i wnukom powiem toż samo. —
I stary brał rożaniec w ręce, szedł obchodzić gospodarkę, modlił się i dumał.
Długie tak lata ubiegły w tym kątku, o którego istnieniu mało kto wiedział w okolicy. Nawet
Uwagi (0)