Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖
Książka opowiada dzieje romansu Natałki Bondarywny, córki zamożnego gospodarza, z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim.
W 1787 roku król przybywa do Kaniowa, aby spotkać się z carycą Katarzyną II w celu zawarcia sojuszu i udziału wspólnie z Rosją w wojnie z Turkami. Podczas tej wizyty poznaje on urodziwą Natałkę Bondarywnę, w której się zakochuje i wdaje się z nią w romans. Dziewczyna jest naiwna i wydaje jej się, że wyda się za króla. Jej matka wspiera ten związek, natomiast ojciec jest mu przeciwny. Nie jest jednak w stanie zatrzymać córki, która wyjeżdża do Warszawy i staje się faworytą królewską.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król i Bondarywna - Józef Ignacy Kraszewski (złota biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Bondarowa zmilczała.
— Na pohybelby im! Trzeba żeby się i tu wcisnęli... Teraz pokoju od nich nie będzie, a Natałka...
— Co ty już i na nią się sierdzisz — przerwała kobieta.
— Taż to moja jedyna, nie pleć, babo! — zawołał stary. Sierdzić się na nią nie mogę, a no strach mię ogarnia. Czuję, że się jej w głupiej głowinie przewróciło; ona myśleć gotowa, że z niej królowę zrobią. Albo ja to nie wiem, ile było takich królowych za jego panowania? Boże chroń, trzeba temu drzwi zamknąć, choć uciekać.
Bondarowa rękę mu położyła na ramieniu.
— Tsyt, tsyt, stary, nie szalej, niechaj się dziecko zabawi. Mamy na nią oko, kroku od siebie nie puścim, złego jej uczynić nie damy, a drzwi zamykać przed królem nie godzi się.
Pokiwała głową.
Sydor miał brew namarszczoną i lice chmurne, oczy w ziemię wlepił i milczał.
— Są między nimi źli ludzie, ale jest i dobrych wiele, dodała stara.
Sydor się z przyzby zerwał nagle i jakby oburzony pięść ścisnąwszy, krzyknął:
— Ani jednego! ani jednego!
Chwila milczenia była; pies szczeknął, ku Kaniowu zwróciwszy głowę.
— Hody, hody! — po cichu zbliżywszy się doń, poczęła kobieta. Na co tobie stare rany rozkrwawiać.
Stary nie słuchał i mówił jakby sam do siebie:
— Pod ziemię się od nich nie skryć! Uciekłem za kraj, siermięgęm wdział, języka zapomniał, nazwiska zbył, rodziny się zaparł... myślałem, że spokój kupię; po trzydziestu latach mnie znaleźli.
Oczy mu się zaiskrzyły. Stara zdawała się przestraszona, zwłaszcza, że niedaleko chód i jakąś mowę słychać było.
— Sydor, milcz! — zawołała nakazująco — milcz. A nuż kto, choćby Natałka, choćby Maksym, albo krywonoga dosłyszał, co pomyślą? Zapomniałeś, że tyś już nowy człowiek i że z tamtego, co było, nic nie pozostało, utopione wszystko.
— Oprócz gniewu i pomsty — zamruczał Sydor. Z serca wyrwać, co w niem uwięzło, nie można. Milcz, babo! Gdy na nich patrzę, kipi we mnie!
— Tsyt! — poczęła kobieta, klepiąc go po ramieniu — rany Chrystusa Zbawiciela, milcz! co tobie? W step idź, jeżeli na ciebie chandra znowu napadła, niech ci to przejdzie.
I przeżegnała go trzy razy krzyżem prędko.
— Milcz... słyszę ktoś idzie.
Sydor się obejrzał i padł na przyzbę, obie ręce podstawując pod brodę.
Zabój miał głowę obróconą ku gościńcowi spaskiemu i szczekał krótkim, urywanym głosem; nagle zerwał się, najeżył, rozkraczył i ujadać począł z niezmierną zajadłością.
Trzy postacie, idące od Kaniowa, ukazały się nad płotem z ziemi i gnoju, który podwórko opasywał. Widać było dwa kapelusze, złotemi galonami obszyte, dwie peruki upuklowane, dwie suknie szyte srebrem i dwie gałki od lasek, z rękami w żółtych rękawiczkach.
Pomiędzy nimi w pośrodku, w kapelusiku z piórem na rannej fryzurze, z parasolikiem w ręku, szła dama pięknej ale bladej twarzy, w długich po łokcie rękawiczkach, z woreczkiem na paluszku zawieszonym.
Trzy te figury zatrzymały się za płotem i bramą, i zdawały czekać, żeby albo pies szczekać przestał, albo ktoś z gospodarzy otworzył i Zaboja odwołał.
Dwaj ichmoście, towarzyszący damie, spoglądali na siebie, widocznie jeden na drugiego składając inicyatywę wystąpienia względem zagniewanego psa i obojętnych gospodarzy.
Sydor choć widział, co się działo za płotem, wcale się ruszać nie myślał, stara nawet ręce założyła, żeby sobie nadać obojętną postawę — ale jej chciało się wielce wyjść naprzeciw gości.
Szczekanie psa wywabiło znać Natałkę do okna; dziewczę już było strojne w kwiatki, zaczesane, w koralach. Odsunęło okno, wystawiło główkę, zobaczyło stojących i zawołało na ojca:
— Bat’ku, a toć państwo czekają tam! czy to nasza chata taka uboga, że się gości będzie obawiać? Matuniu, a toć otwórzcie i zaproście, albo nie — Bihme — sama pójdę wrota im otworzyć i głupiego Zaboja odpędzić.
Milcząc, Sydor odwróciwszy się do niej, palcem jej pogroził.
— E, ty stary chandaro — szepnęła z umizgiem do ojca śliczna Bondarywna — co ty dziś na wąs namotał? Idź, otwórz, bo ja każę, bat’ku, ja każę — powtórzyło dziewczę. Nie bój się, nie wezmą mię przecież, a oczyma nie zjedzą. Uroku się nie boję, a tyle mojego, co się z nimi szczebiocąc zabawię, bat’ku. Nie godzi się ludziom drzwi zamykać.
Matka ze zwróconą głową słuchała, radując się widocznie szczebiotaniu dziecka, i tryumfująco poglądając na chmurnego męża.
W tem od wrót dał się słyszeć głos jednego z mężczyzn.
— Prosimy otworzyć i psa zamknąć!
Sydor jakby się namyślił, wstał wzdychając, powoli podszedł do płotu, psa nogą kopnął, aż Zabój pod chlew, piszcząc i skowycząc, się schował, i stanął naprzeciw gości. Zmierzył ich oczyma ciekawemi, ale nasrożonemi, i zdawał się czekać, by mu się opowiedzieli.
Kobieta odezwała się głosem pieszczonym:
— Pozwolisz nam, dobry człowieku, chwileczkę odpocząć pod twoim gościnnym dachem.
Sydor nic nie mówiąc, wrota popchnął i ręką na podwórze wskazał.
Weszli, bojaźliwie w stronę psa poglądając, który pod chlewkiem wprawdzie siedział, ale nie mogąc obojętnym wytrzymać, głowę wystawiał i coraz to zaburczał gniewnie.
Naprzód, najśmielsza pono, wsunęła się powoli piękna pani, podnosząc suknię i patrząc pod nóżki, aby trzewiczki na korkach nie tknęły czego nieczystego; za nią podżyły szedł mężczyzna, z twarzą ciekawą, niemiłą, dziwną, żółtą i bladą. Drugi, który szedł za nim, wyglądał też tak, że raz nań spojrzawszy, drugi już oczu podnieść się nie chciało. Nie było co z niego wyczytać; komparsa miał postać, krył się też z tyłu.
Byli to towarzysze, których sobie ciekawa pani marszałkowa dobrała do wycieczki. Oczy jej biegły już wyprzedzając nóżki, ku chacie, a właśnie w progu jej stała już piękna Natałka, wystrojona, w białej, szytej koszuli, w koralach, w żółtych bucikach i czwaniła się swą krasą. Ojciec postrzegłszy ją, pobladł i strząsnął się. Oczów z niej nie spuszczając szła pani marszałkowa.
— Cher géneral! — odezwała się do jednego z towarzyszy — mais c’est une beauté rustique, mais elle est d’une originalité charmante avec ce costume de théatre! Mais elle est belle! admirable!
Generał żółty nie przeczył; wszyscy pożerali ją oczyma, a dziewczę doskonale o tem wiedząc, pyszniło się jak paw, prostowało i zdawało mówić całą postawą:
— Patrzcie, uwielbiajcie, taką mię Pan Bóg stworzył, jestem krasawica!
— Moje dziecko — szepnęła marszałkowa zbliżając się, jakże ci na imię?
Dziewczę dało poczekać na odpowiedź, ramiona się poruszyły nieco, usteczka uśmiechnęły.
— Natałka.
Ojciec stał nieopodal ze ściśniętemi mimowolnie pięściami, które trzymał siłą przy sobie, usta miał zakąszone i wzrok niespokojny. Stara Bondarowa patrzała na dziecko, dumniejąc niem.
Panowie, towarzyszący marszałkowej, coś mruczeli do siebie. W tem jeden z nich przypadkiem okiem rzucił na drogę i jakby przestraszony zawołał po cichu:
— Król z Szydłowskim!
— Król! — powtórzył drugi.
— Król! — niespokojnie zawołała marszałkowa — ale ja nie chcę, ażeby mnie tu zastał, ani panów! Za nic! za nic!
I podbiegła ręce składając do Sydorowej.
— Moja kochana — wciskając jej w dłoń dukata, który gospodyni odepchnęła z respektem — moja dobra, schowaj nas gdzie chcesz, w alkierzu, gdziekolwiek, byleby nie śmierdziało bardzo. Nie chcę, aby mię tu widziano. Proszę cię, zaklinam!
I nie czekając pozwolenia, marszałkowa z obawy, aby ją nie zobaczono, rzuciła się, omijając śmiejącą się Natałkę, do chaty, i drzwi za sobą i towarzyszami zaprzeć kazała. Sydorowa poszła z nią, stary Bondar ironicznie usta skrzywił, Natałka rączką bielszą niż u prostej dziewczyny być powinna, poprawiła korali i włosów, a w tem już i głośna rozmowa słyszeć się dała na drodze. Natałka pokraśniała, Bondar pobladł.
— Korol! — szepnęło dziewczę widocznie uradowane — korol!
Co między ściśniętymi zębami zamruczało w ustach Sydora, nikt nie posłyszał. Błysnęły mu oczy, na córkę spojrzał prawie gniewnie i ku wrotom kroczyć począł.
Natałka stanęła — zalotnica nieuczona — w takiej postawie, jakby ją malarz sam ułożył. Wzrok niby obojętny puściła na stepy, usteczka różowe podniosły się nad ząbkami białymi i piosenka ukraińska wyleciała z nich jak skowronek bujać w powietrzu.
Król z Szydłowskim stali we wrotach, piosenka do uszu ich zaleciała, zatrzymali się, słuchając. Z tego miejsca widać im było profil dziewczęcia, malujący się ciemnawo na bielszej ścianie chaty. Czyste rysy jej twarzyczki jakby mistrz w szczęśliwej chwili stworzył. Nie wiejskiem wydała się im dziewczęciem, ale przebraną panią.
Natałka wiedziała i czuła o przybywających, lecz się ani obejrzała na nich. Można przysiądz było, że o czem innem dumała, choć twarz się paliła, a z blizka patrząc, dojrzeć było można konwulsyjne ustek drganie.
Szydłowski, jeden z największych znawców piękności niewieściej, który sobie pozwalał przez drogę z króla żartować, stał zdumiony. Król miał minę ubłogosławionego, lice mu promieniało radością. Spozierał na towarzysza i prędko wzrokiem powracał do cudnego zjawiska.
— A co, panie starosto? — odezwał się po chwili.
Pan starosta milczał, oczom nie wierzył.
— A co, kochany mój, a co? — powtórzył król.
Szydłowskiemu z piersi się wyrwało niezwyczajne mu westchnienie.
— Ale ba! — zawołał — to są figle! To nie może być Kozaczka, to przebranego coś! to artystka z teatru, czy... kat już wie, co takiego.
— No, to chodź i przypatrz-że się jej z blizka.
We wrotach stał milczący Sydor, który głowę, jakby przymuszony, nieco skłonił przed królem.
Stanisław August, który rad był kokietować z każdym i ująć sobie nawet prostego Kozaka, uśmiechnął mu się i ręką go powitał.
— Jak się masz — spytał łagodnie — jak się masz?
Sydor coś mruknął.
W tem pies nowych gości zobaczywszy, rwał się ku nim ze złością wielką, ale Szydłowski wprost z laseczką cienką wystąpił przeciwko niemu i tak mu jakoś zaimponował, że Zabój się cofnął, mrucząc.
Król powoli wsunął się na podwórko.
Natałka niby nie widząc go, nie wiedząc niby, ciągle patrzała w step i nuciła. Głosik srebrny, choć nieuczony, brzmiał ptasim wdziękiem młodości.
Powoli, aby nie spłoszyć, przybliżył się król do pięknej dziewczyny.
— Dobry deń, krasawico! — rzekł miluchnym głosem.
Natałka odwróciła główkę i zarumieniła się. Spojrzała niby przelękła po sobie, spuściła oczęta skromnie i odpowiedziała coś niewyraźnie, cofając się ku drzwiom chaty.
— Tylko nam nie uciekaj, bo my pogonimy za tobą — rzekł król.
— A czegożbym ja miała uciekać? — rozśmiało się ośmielone dziewczę, i czarne oczy, ocienione rzęsami długiemi, zwróciło z natężeniem na króla.
Starosta mielnicki niemy, z niezmiernem zajęciem przypatrywał się tej scenie. Król z razu jakby chciał przed chatą usiąść, obejrzał się, miejsca szukając, ale złośliwe dziewczę, może na przekorę tym, co do chaty uciekli, drzwi otworzyło, zapraszając do wnętrza. Uśmiechnęło się, śmiech dusząc w sobie.
Król z ostrożnością przestąpił próg, za nim wszedł Szydłowski, po nich Natałka, wzrokiem tylko zmierzywszy zasępionego ojca.
Gdy się to działo w pierwszych drzwiach, od alkierza drugie zatarasowywano.
W szczupłej izdebce skryła się, nie chcąc tu być znalezioną, marszałkowa z towarzyszami; szelest jej sukni atłasowej słychać jeszcze było, gdy król wchodził, ale nie doszedł on uszu jego.
Dziewczę fartuszkiem ścierało ławę dla N. Pana, i gdy król miejsce zajął, stanęło przed nim, założywszy ręce, nie obawiając się wzroku, nie sromając tem, że ją ci dwaj panowie pożerali oczyma.
W kącie pod piecem niepostrzeżona stała Sydorowa w odwodzie i na straży.
Sydor, aby na niemiłych mu gości nie patrzeć, został w podwórzu, ręce w tył założywszy. I on teraz w step w dal, w niebo, zamyślony, patrzał, lecz tak zasępiony, tak gniewny widocznie, jakby ten honor odwiedzin królewskich stał mu za truciznę. Niekiedy dochodziły go głosy przez otwarte okno chaty, a ile razy Natałka się ozwała, strzęsał się cały z hamowanego próżno gniewu. To znowu zamknięte usta otwierały się na pół i szybko pomruczawszy niezrozumiałe słowa jakieś, zapierały.
W chacie scena była bardzo ożywiona. Król wyprostowany, jakby odmłodzony jakiemś uczuciem nowem, siedział na ławie, w jednej ręce trzymając kapelusz i laskę, drugą, białą, pieszczoną, pulchną rękę, którą wszyscy całować byli zwykli, położywszy na stole. Oczy trzymał wlepione w piękne dziewczę i śmiał się jej oczyma. W wejrzeniu było coś tęsknego, rozmiłowanego, coś pożądliwego, dziwnie odbijającego od dojrzałego wieku J. królewskiej Mości.
Szydłowski zimny, rozbierał ze świadomością wszystkich tajemnic świata i życia fenomen niewieści, jaki miał przed sobą. Dla niego było to coś niepojętego, co go więcej dziwiło niż nęciło — studyum teratologiczne. Niekiedy głową potrząsał, a z pod oka poglądał na Najjaśniejszego, i żal a litość śmiała mu się w ust kątku, ironicznie ściągniętym.
Natałka wprowadziwszy gości do chaty, sama się od nich cofnęła nieco umyślnie, zajęła obronne stanowisko przy piecu, ale dała się uwielbiać, nie uciekała wcale i widocznie miło jej było, że król tak za nią wzrokiem gonił. Chciała być piękną, pragnęła go oczarować; czarne źrenice wpiła w swą ofiarę i cieszyło ją, gdy postrzegła, że ich ognia wytrzymać nie mógł. Król niemal tak stawał się pokornym
Uwagi (0)