Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖
Ona — Bogna Jezierska, elegancka, inteligentna wdowa, córka profesora. On — Ewaryst Malinowski, przystojny, cieszący się opinią porządnego człowieka urzędnik, jej wymarzony chłopiec. Zakochani, szczęśliwi, pobierają się.
Brzmi jak współczesna bajka. Tylko Stefan Borowicz, stary przyjaciel Bogny, ma wątpliwości.
Dzięki żonie Ewaryst awansuje bezpośrednio z podrzędnego stanowiska urzędniczego na wicedyrektora firmy. Rozbudza to jego ambicje i apetyt na sukces, górę biorą najgorsze instynkty. Do przerażonej Bogny powoli dociera skala metamorfozy męża, jednak wciąż stara się go usprawiedliwić, wybaczyć, naprawić jego błędy. Czy kobieta zdoła się wyplątać z toksycznego związku, zanim będzie za późno?
Przejmująca opowieść o chorej ambicji, poświęceniu, granicach miłości i wytrzymałości.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Służąca jednak i na to się nie zgodziła:
— Już ja tam wiem. Jak kto chory to stęka, a nie myśli. I co z tego myślenia przyjść może! mówię pani, że nic dobrego. Mój ojczym nieboszczyk to też tak myślał.
— I co?
— Wiadomo: kościół w Piasecznie okradł.
Borowicz później to powtarzał Bognie i oboje śmieli się przez cały wieczór. Był to jeden z najcudowniejszych wieczorów przed samym jego wyjazdem do Zakopanego. Pani Bogna zdawała się znajdować w apogeum swej nieporównanej kobiecości. Miała na sobie ciemnoniebieską suknię z jakiegoś materiału, podobnego do aksamitu. Został u niej dłużej niż wszyscy i później siedzieli na tarasie. W tej sukni wyglądała ślicznie, a jej oczy stawały się prawie tegoż koloru, co szafir na palcu.
— Zaręczynowy pierścionek — uprzytomnił sobie Borowicz. I po raz pierwszy od dzisiejszego rana zrozumiał, że pani Bogna jest już inna, że nigdy nie wrócą wieczorne rozmowy, podczas których panował wszechwładnie ciepły, pogodny klimat jej obecności.
Położył się do łóżka. Obok na nocnej szafce z obrzydliwym marmurowym blatem leżały listy, które nadeszły podczas nieobecności, a które z rana zostawił sobie na wieczorną lekturę. Nie było tam nic ważnego. Dwie kartki od brata z Krakowa, kilka listów od rodziny i gruba szara koperta, wypchana dokumentami: wuj Walery przysłał mu znowu jakąś swoją sprawę do załatwienia w stołecznych urzędach. Przy każdej takiej nowej przesyłce Borowicz obiecywał nie zajmować się nią wcale i wprost bez słowa odpowiedzi odesłać wujowi, jednakże w końcu załatwiał wszystko, wiedząc z góry, że nawet zdawkowego podziękowania nie otrzyma. Z całej rodziny, której w ogóle Borowicz nie lubił i do której miał niesprecyzowany, lecz tym niemniej wyraźny żal, wuj Walery Pohorecki był najmniej pociągający. Wiele jego dziwactw można mu było wybaczyć, lecz gruboskórnej chciwości i chamskich manier nie podobna byłoby znosić.
Zaraz po zdemobilizowaniu się Borowicz, znalazłszy się bez środków do życia, bez widoków na otrzymanie jakiegokolwiek odpowiedniego stanowiska, zwrócił się do wuja ze zwykłą przecie handlową propozycją. Nie chciał żadnej łaski. Po prostu sądził, że w tak wielkich dobrach, jak Pohorce, znajdzie się posada, jeżeli nie głównego administratora, to kierownika którejś z fabryk, gorzelni, czy któregoś klucza. Sama logika mówiła, że wuj Walery, uważający wszystkich za złodziei, a nie mogący przecie podołać osobistej kontroli swego majątku, powinien mieć zaufanie do kogoś tak bliskiego, jak własny siostrzeniec i najbliższy sukcesor.
Niestety, stary dziwak miał własną logikę i w taki sposób przyjął propozycję Borowicza, że ten odjechał z Pohorców bez pożegnania.
Jedyną osobą, której wuj Walery nie umiał obrażać była pani Bogna, jedynym sąsiedztwem, w którym się pokazywał — dwór w Iwanówce, gdy ona tam bawiła. W ogóle w jej obecności nie przestawał wprawdzie być gburowaty, lecz zmieniał się nie do poznania. Zaczynał mówić nieco kulturalniejszym słownikiem, umiał usiedzieć po kilkanaście minut na jednym miejscu i nawet się uśmiechać.
To działała jej aura. Wprost trudno było pojąć, jak silnie, jak wszechwładnie aura ta przenikała wszystkich, z kimkolwiek się zetknęła. W takim rojowisku plotek i zawiści, jak Fundusz Budowlany, nie było dosłownie nikogo, kto żywiłby dla niej bodaj niechęć.
— I dlaczego?... Oczywiście miała moc zalet, oczywiście rozporządzała niewiarygodnie doskonałym taktem, mogła oczarować swoją przejrzystą inteligencją, ale to nie stanowiło wszystkiego. Biorąc rzecz całkiem bezstronnie trzeba było przyznać, że nie jest piękna, że nawet nie jest ładna. Ludzie nie oglądali się za nią na ulicy, lecz wystarczało najmniejsze, najkrótsze zbliżenie, by popaść w jakąś nagminną adorację dla niej. To coś, co tkwiło w niej i nie dawało się zdefiniować, było tajemnicą dla niej samej. A przejawiało się we wszystkim...
Borowicz leżał na łóżku z otwartymi oczami, obserwując bezmyślny deseń tapety, a przecież w każdym mgnieniu sekundy nie tracił z oczu jej całej, wszystkich jej ruchów, wyrazów i spojrzeń...
Zaczęło się na dobre ściemniać.
— Rozbiorę się — postanowił Borowicz.
Wstał, zawahał się przez chwilę i wyszedł do przedpokoju, gdzie na wprost jego drzwi wisiał telefon.
Sama podniosła słuchawkę. Była już w domu. Borowicz chciał powiedzieć, że przyjść nie może, lecz nie dała mu dojść do słowa.
— Po co pan dzwoni — udała zdziwienie — proszę natychmiast położyć słuchawkę i wziąć kapelusz. Czekam.
— Jestem trochę zmęczony — zaczął.
Przerwała mu:
— Tak? A gdzież to pan był? Nawet na obiad pan nie przyszedł!
— Dzwoniła pani do państwa Chodyńskich? — zdziwił się — myślałem, że była pani na Wiśle.
— Oczywiście byłam i telefonowałam z Klubu Wioślarskiego, by pana też wyciągnąć, ale uroczy Stefanek wpadł jak kamień w wodę. No dość. Proszę zaraz przyjść.
— Kiedy...
— Co kiedy?
— Pani... pewno ma gości.
— Jeżeli nawet tak, to chyba pana nie zjedzą — zaśmiała się.
— Jestem zmęczony.
W słuchawce zapanowała cisza.
— Naprawdę czuję się zmęczony — powtórzył.
— Panie Stefanie — powiedziała poważnie — ale ja, rozumie pan, ja chcę pana widzieć. I jeżeli pan zaraz przyjedzie, będę panu wdzięczna.
— Dobrze, za pięć minut będę.
— Czekam.
Borowicz przez pomyłkę wziął jakiś cudzy kapelusz i ze schodów musiał zawrócić. Wsiadł w pierwszą spotkaną taksówkę i kazał jechać na kolonię Staszica. Właściwie jechał niepotrzebnie. Sama pewność, że spotka u niej Malinowskiego, była przerażająca.
Ma się rozumieć, nie powie mu żadnej impertynencji. Wiedział z góry, że potrafi być dlań nawet uprzejmym, ale wieczór spędzony w towarzystwie tego człowieka...
Samochód stanął przed niedużą willą. Prawą stronę zajmowało mieszkanie jakiegoś sędziego, w lewej połowie mieszkała Bogna. Na drzwiach był jeszcze ślad podawnej tabliczce z nazwiskiem nieboszczyka Jezierskiego.
— No, jest pan! — przywitała Borowicza pani Bogna.
— Dobry wieczór — ucałował jej rękę.
— Chodźmy, dam panu smoczej kawy.
Smoczą kawą jeszcze za dawnych lat w domu profesorostwa Brzostowskich nazywano kawę po turecku, specjalnie przyrządzaną dla ojca Bogny. W jego gabinecie, zwanym (już nie pamiętał dlaczego) smoczą jamą, pił tę kawę, ilekroć dostąpił zaszczytu pogawędki we dwójkę ze starym uczonym.
W przedpokoju nie było żadnego męskiego kapelusza, w saloniku siedział tylko Pawełek, czarny jak smoła i demoniczny terier szkocki, który na powitanie Borowicza raczył z lekka pomachać ogonkiem, lecz nawet nie ruszył się z dywanu.
Nieobecność Malinowskiego tak uradowała Borowicza, że od razu stał się rozmowny i wesoły. Gdy pani Bogna wyszła, by przynieść obiecaną kawę, zaczął bawić się z psem:
— Wie pani — śmiał się — że to jest najmniej ruchliwe zwierzę czworonożne z tych, jakie zdarzyło mi się poznać osobiście.
— Pawełek?... O tak. Jest dostojny.
— Lubi mnie przecie i po miesięcznym niewidzeniu nie zdobył się na tyle kurtuazji, by wstać na me powitanie. Może dla jego pamięci miesiąc czasu jest okresem zbyt długim. Po prostu zapomina.
Ponieważ pani Bogna nic nie powiedziała, dodał:
— Szkoda.
Podeszła doń i kładąc mu rękę na ramieniu zapytała:
— Co panu jest, panie Stefanie?
Zrobił zdziwioną minę:
— Mnie?
— Tak. Jest pan jakiś nienaturalny. Od rana. Nie widziałam pana przez miesiąc. Czy zdarzyło się coś przykrego?
— Ależ bynajmniej.
Potrząsnęła głową:
— A jednak...
— Droga pani Bogno — usiłował mówić niefrasobliwie — zapewniam panią, że doskonale spędziłem urlop, że nic przykrego nie zaszło, że słowem...
— Nie, nie — przerwała — jeżeli istotnie tak jest, jak pan mówi, tym gorzej.
— Dlaczego?
— Gorzej dla mnie, bo dla mnie się pan zmienił.
Zaśmiał się i zwolna zapalając papierosa powiedział lekko:
— Może jest odwrotnie... Może to pani się zmieniła i dlatego wydaje się pani...
— Panie Stefanie! — zgorszyła się — sądziłam, że jesteśmy przyjaciółmi!
— Dziękuję.
— Więc powiem — zdecydowała się — nie zamierzałam robić z tego przed panem tajemnicy. Tylko oczekiwałam sposobności... Bo widzi pan, jakkolwiek to dla mnie krok ważny, bardzo ważny, nie sądziłam, by pana mógł tak obchodzić, że aż będzie pan żywił do mnie jakiś żal za niepowiadomienie go o...
— Nigdy nie ośmieliłbym się rościć pretensyj — wycedził — i z jakiego tytułu!?
Spojrzała nań uważnie:
— Nie przypuszczałam, by pan tak łatwo umiał zrezygnować z tytułu przyjaciela.
— Och, tego nie powiedziałem.
— Więc ironia?... Czy... czy zasłużyłam na nią u pana?
Gardło tak mu się ścisnęło, że nie mógł wydobyć słowa. Bał się, że głos mu się załamie. Nie chciał też spojrzeć jej w oczy. Należało wprost powiedzieć, że jest przybity, że niepotrzebnie tu przyszedł, że błaga ją, by oszczędziła mu tej męki i nie mówiła o tym, czego z jej ust nie może wysłuchać, by pozwoliła mu odejść. Ogarnęło go nieludzkie zmęczenie. Jakże jej powie, że nie potrafi pogodzić się z jej postanowieniem, że o powrocie do dawnego przyjaznego, cudownego stosunku nie może być mowy, a na konwencjonalny zdobyć się nie podobna. W tej chwili pragnąłby, by ktokolwiek przyszedł, bodaj nawet Malinowski.
Tymczasem pani Bogna ponownie położyła mu rękę na ramieniu lecz zaraz ją cofnęła i siedziała milcząca.
— Nie uważałam tego — zaczęła po chwili — za rzecz dostatecznie ważną, za zdarzenie takiego znaczenia, bym miała pana o tym zawiadamiać. Wychodzę za mąż. Nieraz zresztą wspomniałam w naszych rozmowach o tym, że zrobię to wcześniej czy później... Nie umiem żyć samotnie... Słyszał pan prawdopodobnie już w biurze...
— Owszem, słyszałem — zacisnął zęby i uśmiechnął się z przymusem — słyszałem i właściwie powinienem złożyć pani życzenia.
— Powinien pan — uśmiechnęła się do niego.
— Więc proszę uważać, że... że spełniłem ten obowiązek — wyrzucił z siebie.
Patrzyła nań szeroko otwartymi oczyma. Dostrzegł w nich zdziwienie, krzywdę i bolesny wyrzut. Zacisnął palce i powtórzył — ...że spełniłem ten obowiązek.
— Nie rozumiem pana — odezwała się pani Bogna z niespodziewanym dla Borowicza spokojem — nie rozumiem i zaczynam naprawdę obawiać się, że coś się w naszej przyjaźni psuje. Z pańskiego tonu wolno mi wnioskować, że wiadomość o naszym małżeństwie z Ewarystem oburzyła, czy zagniewała pana. I naprawdę chciałabym to wyjaśnić. Jeżeli pan, panie Stefanie, wydaje się potępiać nasze małżeństwo, nie wiem z jakiego stanowiska pan to robi, czy, jako mój przyjaciel, niechętnie usposobiony dla Ewarysta, czy odwrotnie, jako jego przyjaciel niezadowolony z dokonanego przezeń wyboru?
— Nigdy nie byłem przyjacielem Malinowskiego — zastrzegł się.
— Przepraszam pana, drogi panie Stefanie, ale to zaprzecza temu, co niejednokrotnie sam pan mówił...
— Mogłem używać słowa przyjaciel jako potocznego terminu — wzruszył ramionami.
— Przypuśćmy, że i wówczas pan tak myślał, ale Ewaryst nie tylko nazywa pana przyjacielem, lecz i uważa za przyjaciela. O ile zaś wiem, ma do tego podstawy.
— Żadnych podstaw — zaprzeczył stanowczo Borowicz.
— Panie Stefanie!
— Ależ upewniam panią, że żadnych. Wyświadczyłem mu kilka grzeczności, kolegowaliśmy, oto wszystko.
Pani Bogna zrobiła niezdecydowany ruch ręką. Oczywiście nie wierzyła mu i on był wobec tego bezsilny.
— Zresztą użyła pani tak patetycznego określenia...
— O czym pan mówi?
— Powiedziała pani, że potępiam. Wcale nie potępiam. Nie mam wprawdzie upoważnienia do zabierania głosu w tej sprawie, ale słowo „potępienie” w każdym razie jest nieodpowiednie. Po prostu... wydaje mi się to swego rodzaju nieproporcjonalnością.
Poprawił się na krześle i dodał:
— Jest pewna niewspółmierność w zestawieniu pani z nim. I dlatego... dlatego myślę, że z tym faktem pogodzić się nie potrafię... Nie, wyraziłem się źle. Z tym faktem nie da się pogodzić moja przyjaźń dla pani, nasz dotychczasowy stosunek...
— Słowem, panie Stefanie, przecenia mnie pan, albo nie docenia Ewarysta.
— Być może — zmarszczył brwi.
— Zmieni pan zdanie.
— Wątpię.
— Niechże mi pan powie szczerze, no, panie Stefanie, całkiem szczerze: co pan ma przeciw niemu?
— Nic, zupełnie nic. Powtarzam, że absolutnie nic.
— Zatem?
— Pani Bogno, przerwijmy tę rozmowę — spojrzał na nią z prośbą w oczach.
Naprawdę nie był w stanie mówić spokojnie, lecz ona zaprotestowała:
— Dlaczego nie chce pan być szczery? Musi pan powiedzieć.
— Więc dobrze — wybuchnął — nie mam nic przeciw niemu, ale też absolutnie nic za nim! Byłoby to... raczej będzie to śmieszne i lekkomyślne... Wiem, że będzie, wiem, że moja opinia w najmniejszym stopniu nie może wpłynąć na zmianę pani postanowienia, że w ogóle nie zostanie wzięta pod uwagę. Więc po cóż dręczy mnie pani i zmusza do rzucania słów na wiatr!
— Nie, panie Stefanie — odpowiedziała spokojnie z widomą intencją złagodzenia jego tonu — gdy pan zastanowi się, nie będzie pan twierdził, że lekceważę jego opinię. Ale przecie każda opinia musi być na czymś oparta, czymś uzasadniona.
— Właśnie, a ja niczym jej nie uzasadnię. Nie mam żadnych podstaw do jej wypowiadania. Niechże mi pani pozwoli zostać przy moim zdaniu, gdyż...
Do pokoju weszła służąca, stara, gderliwa Jędrusiowa, niosąc tacę z kawą.
Uwagi (0)